Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Proszę mi wybaczyć, zabrałam panu zbyt wiele czasu. – Naciągnęła

rękawiczki. – I zapomniałam o własnych obowiązkach. Bureau de poste…

Jeśli się pośpieszę, może jeszcze…

Chwyciwszy kapelusz, żwawo ruszyła ku drzwiom. Audric Baillard. jak zwykle nienagannie elegancki, także się poderwał. Jeśli pan się zgodzi, chętnie zajrzę innym razem. Au reroir.

– Oczywiście, madomaisela. Cała przyjemność po mojej stronie.

Dziewczyna kiwnęła mu ręką i wypadła z pokoju. Szybko przebiegła korytarz i otworzywszy frontowe drzwi, znalazła się na ulicy. Audric Bail-lard został sam we wnętrzu przesyconym spokojem, pogrążony w zamyśleniu.

Z cieniów domu wynurzył się chłopiec, zamknął za gościem drzwi.

Baillard usiadł w fotelu.

– Si es atal es atal – mruknął w dawnym języku. Co ma być, to będzie. – Ale wolałbym, aby temu dziecku zostało to oszczędzone.

ROZDZIAŁ 73

Leonie biegła rue de l'Hermite, wygładzając rękawiczki na nadgarstkach i mocując się z guziczkami. Skręciła gwałtownie w prawo; jeszcze parę kroków wzdłuż ściany budynku poczty i będzie na miejscu.

Niestety, podwójne drewniane drzwi były zamknięte na głucho. Uderzyła w nie pięścią.

– Halol S'il vousplaitl – Dopiero trzy minuty po dwunastej. Na pewno ktoś tam jeszcze jest! – II y a quelquuril Cest vraiment important! – Tak, to naprawdę ważne. Czy ktoś tam jest?

Żadnego znaku życia. Zastukała i zawołała jeszcze raz, lecz nikt się nie pojawił. Natomiast z okna po drugiej stronie ulicy wychyliła się podenerwowana jejmość z dwoma siwymi warkoczami. Kazała jej przestać hałasować.

Dziewczyna przeprosiła. Uświadomiła sobie, że zachowała się rzeczywiście niemądrze, ściągając na siebie uwagę. Jeżeli faktycznie był do niej list od pana Constanta, musiał jeszcze zaczekać. Z całą pewnością nie mogła zostać w Rennes-les-Bams do czasu, aż po południu poczta zostanie otwarta na nowo. Będzie musiała wrócić przy innej okazji.

Targały nią sprzeczne emocje. Z jednej strony, była na siebie wściekła, że nie załatwiła najważniejszej sprawy, z którą przyjechała do miasta. Z drugiej, miała wrażenie, jakby ktoś jej zawiesił wykonanie wyroku.

Przynajmniej się nie dowiedziałam, że pan Constant nie napisał, pocieszała się.

Pokrętne wytłumaczenie podniosło ją na duchu.

Zeszła nad rzekę. Daleko, po lewej, widziała pacjentów uzdrowiska, siedzących w żelazistej wodzie bains forts. Za nimi stały rządkiem pielęgniarki w białych fartuchach i szerokich czepkach, przywodzących na mysi ptaki z rozłożonymi skrzydłami.

Przeszła na drugi brzeg i całkiem łatwo znalazła ścieżkę, którą pierwszego dnia poprowadziła ich Marieta. Las bardzo się zmienił. Niektóre drzewa straciły liście, poddały się jesieni i gwałtownym burzom. Ziemi? pokrywał miękki kobierzec w barwach złota, bordo i miedzi. Leonie przystanęła na moment, myśląc o swoich akwarelkach. Le Mat ciągle jeszcze nie miał tła, może by mu ofiarować bogate, nasycone barwy jesiennego lasu?

Szła coraz wyżej, otulona miękkim rękawem wiecznie zielonych roślin. Na ścieżce i po obu jej stronach coraz więcej było patyków, obtrąconych gałęzi, luźnych kamieni, szyszek i lśniących brązowych kasztanów. Zatęskniła za domem. Za matką. Za tradycyjnymi, październikowymi spacerami po Parc Monceau, gdzie zbierali owoce kasztanowców. Przypomniały jej się jesienie z dzieciństwa.

Rennes-les-Bains zostało w dole. Przyśpieszyła kroku. Choć miasto było ciągle niedaleko, nie mogła się oprzeć wrażeniu, że weszła w dziką głuszę. Drgnęła, gdy jakiś ptak poderwał się do lotu, ciężko bijąc skrzydłami. Zaśmiała się nerwowo. To tylko gołąb. Skądś z daleka dobiegły ją odgłosy strzałów. Ciekawe, czy Charles Denarnaud był pośród myśliwych.

Przyśpieszyła kroku i wkrótce znalazła się przy ogrodzeniu majątku. Gdy ujrzała tylną furtę, poczuła niekłamaną ulgę. W każdej chwili spodziewała się zobaczyć pokojówkę z kluczem.

– Marieta!

Odpowiedziało jej tylko echo. Cisza mówiła wyraźnie: nikogo tu nie ma.

Leonie ściągnęła brwi. Dziwne. Przecież Pascal sam zaproponował… A Marieta, choć trzpiotka, polecenia wykonywała, jak jej nakazano.

Może znudziło się dziewczynie czekać?

Leonie chwyciła za furtę, potrząsnęła. Zamknięta.

Zagniewana i rozzłoszczona, wsparła ręce na biodrach.

Nie miała najmniejszej ochoty iść aż do głównego wejścia. Cały ranek biegała po sklepach, wycieczka ścieżką pod górę też zrobiła swoje.

Musi być przecież inny sposób.

Na pewno znajdzie się jakaś dziura w ogrodzeniu. O posiadłość dbała tak niewielka grupka służby, że płot nie mógł być utrzymany w idealnym porządku.

Popatrzyła w lewo, potem w prawo, próbując zdecydować, gdzie lepiej szukać odpowiedniego miejsca. W końcu uznała, że w najgorszym stanie musi być część ogrodzenia najbardziej oddalona od domu. Wobec tego poszła na wschód. W razie czego po prostu okrąży posiadłość, idąc wzdłuż płotu.

Ruszyła żwawym krokiem, zaglądając przez żywopłot, odsuwając dzikie róże i omijając kolczaste gęstwiny krzaków jeżyn. Kute żelazo blisko furty było, niestety, w bardzo przyzwoitym stanie, ale jak pamiętała z pierwszego dnia w Domaine de la Cade, dalej widać było oznaki zaniedbania.

Nie minęło pięć minut, a już znalazła dziurę w ogrodzeniu. Zdjęła kapelusz, przykucnęła i prześliznęła się na drugą stronę. Co za ulga! Strząsnęła z żakietu liście i kolce, strzepnęła zaschłe błoto z kraju spódnicy i z nową energią ruszyła przed siebie, zadowolona, że jest już niedaleko celu.

Teren tutaj był bardziej stromy, dach z gałęzi ciemniejszy i gęściejszy niż gdzie indziej. Szybko zdała sobie sprawę, że trafiła do bukowego lasu i jeśli nie zachowa ostrożności, droga może ją poprowadzić obok grobowca.

Hm… A czy była inna trasa?

Co kilka chwil trafiała na skrzyżowanie ścieżek, jeden zagajnik przypominał drugi, więc mogła się kierować tylko słońcem, a ono – w cieniu drzew – także nie było wiarygodnym przewodnikiem. Mimo wszystko uznała, że jeśli będzie cały czas szła w jedną stronę, w końcu trafi na parkowe trawniki, otaczające dom. Miała jedynie nadzieję, że nie przyjdzie jej mijać grobowca.

Przecięła jakiś stok, trzymając się niknącej dróżki, która wyprowadziła ją na polanę. Nagle, między drzewami, dostrzegła zbocze po drugiej stronie Aude. Miejsce szczególne, które wskazał jej Pascal. Uświadomiła sobie, że wszystkie charakterystyczne punkty krajobrazu, obciążone diabelskimi nazwami, były doskonale widoczne z Domaine de la Cade. Fotel Diabła, Diabli Staw, Rogata Góra. Powiodła wzrokiem wzdłuż horyzontu. Aha, jeszcze i to miejsce, gdzie spotykały się dwie rzeki La Blanque i La Salz, zwane le benitier.

Odsunęła od siebie obraz poskręcanego ciała demona, jego złośliwych. wrogich niebieskich oczu. Ruszyła dalej, spiesznie stawiając kroki na nierównym gruncie i powtarzając sobie, że nie ma powodu się przejmować jakąś rzeźbą, a tym bardziej obrazkiem.

Zbocze prowadziło ostro w górę. Po chwili zniknęły opadłe liście i gałązki, ustępując miejsca kamykom. Owszem, w pewnej odległości rosły krzewy i drzewa, lecz ona znalazła się na dziwacznej drodze jak na płachcie brązowego papieru, rzuconego w zielony krajobraz.

Zatrzymała się, rozejrzała uważnie. Wysoko nad jej głową zwieszała się stroma ściana, przegradzająca drogę, a nieco niżej widniała skalna platforma, jakby most spinający obie krawędzie szlaku. Nagle dziewczyna uświadomiła sobie, na co patrzy. Stała w wyschniętym korycie rzeki. Niegdyś płynął tędy potężny strumień wody, spadający wodospadem zebranym z pradawnych celtyckich źródeł. Właśnie on wydrążył to wgłębienie w zboczu wzgórza.

W jej głowie rozbrzmiały słowa pana Baillarda:

„Ukryte tam, gdzie płynie sucha rzeka, w miejscu ostatniego spoczynku starożytnych królów".

Ponownie rozejrzała się dookoła, teraz już spoglądając zupełnie nowym okiem, szukając czegoś, czegokolwiek, co by się wydało inne. niż byc powinno. Przyglądała się ukształtowaniu ziemi, drzewom, poszyciu, az wreszcie zwróciła uwagę na płytkie wgłębienie w ziemi i szary płaski kamień tuż obok, ledwo widoczny pod splątanym płaszczem korzeni dzikiego jałowca.

Podeszła bliżej, kucnęła. Odgarnęła podszycie, zajrzała w zieloną wilgoć pod korzeniami. Dojrzała krąg ułożony z ośmiu kamieni. Wsunęła dłoń między liście i brudząc rękawiczkę na zielono, spróbowała sprawdzić, czy coś pod kamieniami schowano.

Największy z nich dał się szybko obluzować. Przysiadła na piętach i położyła go sobie na kolanach. Smołą albo czarną farbą wymalowano na nim znak: pięcioramienną gwiazdę w kole.

Odłożyła go na bok. Musiała jak najszybciej się przekonać, czy znalazła miejsce ukrycia kart. Jakimś większym badylem rozgarnęła ziemię na boki. I ujrzała fragment grubej tkaniny, ukrytej w zaschłym błocie. Kamienie miały ją przytrzymywać.

Posługując się kijem jak łopatą, kopała dotąd, aż wyciągnęła tkaninę spod ziemi. Zakrywała ona niewielkie wgłębienie. Leonie nabrała nowych sił. Dźgała i szarpała, kopała i orała, odgarniając na boki zaschły muł i robaki, i mnóstwo czarnych żuczków… w końcu trafiła na coś twardego.

Jeszcze trochę i przekonała się, że patrzy na zwykłą drewnianą szkatułkę z metalowymi uchwytami. Owinęła wokół nich zniszczone rękawiczki, złapała za nie, pociągnęła. Ziemia nie chciała oddać skarbu, lecz dziewczyna była uparta i szarpała do skutku. Z miękkim, mokrym plaśnięciem skrzyneczka znalazła się na powierzchni.

Dysząc ciężko, Leonie zaciągnęła ją w suche miejsce i postawiła na znalezionej tkaninie. Rękawiczek już i tak nie dałoby się uratować, więc wytarła nimi skrzynkę do czysta i powoli uniosła wieko. W środku był jeszcze jeden pojemnik, tym razem metalowy. Co tu dużo mówić, po prostu sejf, mniej więcej taki, w jakim mama trzymała swoje najcenniejsze drobiazgi. Leonie wyjęła go ze skrzynki, zamknęła ją i postawiła sejf na wierzchu. Zamknięty był na kłódeczkę, o dziwo, otwartą! Odłożyła ją na bok. popchnęła wieko w górę. Niechętnie, powoli, jednak ustąpiło.

Pod koronami drzew panował półmrok, we wnętrzu kasety również nie było jasno, więc nie od razu zobaczyła, co jest w środku. Gdy wzrok jej przywykł do ciemności, dojrzała jakąś paczuszkę, owiniętą kawałkiem ciemnego materiału. Bez wątpienia rozmiarów talii kart. Otarła brudne ręce o suche halki, a następnie ostrożnie rozsunęła na boki rogi tkaniny.

82
{"b":"98562","o":1}