Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Wyjątkowy widok – usłyszała Leonie tuż przy uchu męski głos. – Ale

trzeba pamiętać, że świątynia zaprasza wszystkich, którzy chcą do niej

wejść.

Zaskoczona taką bezpośredniością dziewczyna obróciła się gwałtownie. Szary cylinder i ocieplany surdut świadczyły o klasie mężczyzny, podobnie jak srebrna główka laski oraz rękawiczki z koźlej skórki. Elegancję stroju podkreślały niesłychanie błękitne oczy.

Przez moment Leonie miała wrażenie, że już gdzieś tego człowieka widziała. Zaraz jednak zdała sobie sprawę, że prezentuje on, najzwyczajniej w świecie, styl podobny do stylu Anatola.

Było w nim coś jeszcze, coś w zbyt bezpośrednim spojrzeniu, w jakimś przebiegłym rysie twarzy, co spowodowało u Leonie niespodziewanie szybsze bicie serca.

– Cóż… – Zaczerwieniła się uroczo. – Ja… – spuściła wzrok.

– Proszę o wybaczenie – rzekł szybko. – Nie zamierzałem panienki urazić. W normalnych okolicznościach, oczywiście, nie zwróciłbym się do damy, nie będąc przedstawionym. Nawet w takim miejscu. – Uśmiechnął się. – Warunki jednak są raczej niecodzienne.

Ujął dziewczynę nienagannymi manierami. Podniosła na niego oczy.

– Rzeczywiście. Niecodzienne.

– Odważnie uznałem, że między uciekinierami zgromadzonymi w świątyni zwykłe zasady etykiety można nieco zmodyfikować. – Uchylił kapelusza, odsłaniając wysokie czoło i błyszczące włosy, przycięte idealnie na wysokości kołnierzyka. – Czy możemy zostać przyjaciółmi na ten czas? Nie obrażam panienki taką prośbą?

Leonie pokręciła głową.

– W najmniejszym stopniu odparła jasnym głosem. Zresztą kto wie, jak długo będziemy musieli tu zostać?

Zdawało jej się, że jest spięta, mówi głosem zbyt wysokim, zbyt cienkim, żeby się mógł podobać. Tymczasem obcy nadal się uśmiechał, jakby me zauważył nic niestosownego.

– Rzeczywiście, trudno przewidzieć. Rozejrzał się dookoła. – Mając jednak na uwadze względy pizyzwoitości, pozwolę sobie przedstawić się sam. W ten sposób już nie będziemy dla siebie obcy i twój stróż, panienko, nie będzie miał powodów do niepokoju.

– Och, ja jestem… – urwała. Nieroztropnie byłoby zdradzać, że przyszła tutaj sama. – Będę zaszczycona.

Pochylił się w lekkim ukłonie, z kieszeni wyjął wizytówkę.

– Victor Constant, mademoiselle.

Przyjęła elegancką, tłoczoną kartę z udawaną obojętnością. Nie wiedząc, co właściwie powinna teraz powiedzieć, milcząc, wbiła wzrok w drukowane litery. Żałowała, że zdjęła rękawiczki. Pod turkusowym spojrzeniem tego człowieka czuła się prawie naga.

– Czy zechce mi panienka wybaczyć impertynencję, jeśli spytam o jej imię?

Zaśmiała się odruchowo.

– Oczywiście. Przykro mi, że nie… Niestety, nie mam przy sobie wizytówek – skłamała, sama nie wiedząc dlaczego. – Nazywam się Leonie Vernier.

Constant ujął jej gołą dłoń i uniósł do ust.

– Enchante.

Gdy dotknął wargami skóry, dziewczynę przeszedł dreszcz. Usłyszała swój własny przyśpieszony oddech, poczuła, że szkarłat zalewa jej policzki. Zanim uświadomiła sobie, co robi, wyrwała palce z jego dłoni.

A on, szarmancki nieomal do przesady, udał, że tego nie zauważył. Od razu poczuła do niego sympatię.

– Dlaczego przyjął pan, że jestem tu w towarzystwie stróża? – spytała, gdy uznała, że już może zaufać własnemu głosowi. – Mogłam być z mężem.

– To prawda, jednak trudno mi sobie wyobrazić męża tak mało rycerskiego, żeby piękną młodą żonę zostawiał samą. – Powiódł wzrokiem po zebranych w kościele. – Na dodatek w tego rodzaju towarzystwie.

Leonie rozkwitła w cieple komplementu, ale skryła uśmiech zadowolenia. Jakiś czas oboje przyglądali się ludziom w kościele.

– Mój mąż mógł pójść po służbę.

– Nie wyszłabyś, panienko, za takiego głupca. – Była w jego głosie jakaś moc, namiętność, od której serce Leonie wywinęło kozła.

Opuścił wzrok na jej dłoń bez rękawiczki – i bez obrączki.

– Cóż, przyznaję, jest pan człowiekiem spostrzegawczym, monsieur

Constant – rzekła. – I ma pan rację, nie jestem mężatką.

– Jakiż mąż pozwoliłby się rozdzielić z taką żoną, chociaż na chwilę.

Przekrzywiła głowę.

– Na przykład pan z pewnością by tego nie zrobił? – spytała impulsywnie, zanim się zastanowiła, co robi.

– Ja, niestety, nie jestem żonaty. – Na jego ustach z wolna wykwitł uśmiech. – Chodziło mi jedynie o to, że gdybym był w posiadaniu takiego skarbu, bardziej bym się o niego troszczył.

Ich spojrzenia się spotkały. Zielone i niebieskie.

Leonie zaśmiała się, by skryć emocje. Kilka osób odwróciło się w jej stronę.

Constant położył palec na ustach.

– Ciii… – rzekł, puszczając perskie oko. – Tak swobodne zachowanie najwyraźniej nie jest tu dobrze widziane. – Ściszył głos jeszcze bardziej, aż musiała się przysunąć bliżej, by słyszeć. Znajdowali się teraz tak blisko siebie, że nieomal się dotykali. Leonie czuła bijące od mężczyzny ciepło, jakby prawą stroną ciała zwróciła się ku palenisku. Wróciły do niej słowa Izoldy, gdy ciotka mówiła o miłości, wtedy na cyplu nad jeziorem. Zaczynała rozumieć, co to takiego.

– Czy mogę panience powierzyć sekret? – zapytał.

– Jak najbardziej.

– Wydaje mi się, że wiem, co panienkę tu sprowadziło. Leonie uniosła brwi.

– Doprawdy?

– Wyglądasz, panienko, na samotną poszukiwaczkę przygód. Weszłaś

do kościoła sama, przemoczona do nitki, co oznacza, że nie ma z tobą słu

żącej, w przeciwnym razie miałabyś parasolkę. I oczy masz jak szmaragdy,

błyszczące zauroczeniem chwilą.

Przerwał im strumień gniewnych hiszpańskich słów. Jakieś nieporozumienie w łonie rodziny siedzącej nieopodal.

Leonie czuła się dziwnie i zdawała sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Z tego, że omamiona urodą wyjątkowego momentu może powiedzieć coś, czego potem będzie żałowała.

W myślach rozważała komplement.

Oczy błyszczące jak szmaragdy.

– Wielu Hiszpanów pracuje tutaj w przemyśle tekstylnym – rzekł Constant, dostrzegając jej niepokój. – Zanim rozpoczęły się prace renowacyjne, przed rokiem tysiąc osiemset czterdziestym siódmym La Cite było głównym ośrodkiem tej produkcji w okolicy.

– Jest pan doskonale poinformowany. Czy zaangażował się pan w odbudowę cytadeli? Jest pan może architektem?

Zdawało jej się, że niebieskie oczy błysnęły zadowoleniem.

– Pochlebia mi panienka. Nie. Prowadzę tu niewielkie interesy. W zupełnie innej skali.

– Rozumiem.

Niestety, nie umiała powiedzieć nic zajmującego. A przecież pragnęła podtrzymać rozmowę. Dlatego też szukała jakiegoś tematu, który by go wciągnął. Chciała, by ją uznał za osobę inteligentną, czarującą, dowcipną. Na szczęście Victor Constant mówił dalej, bez pomocy swej rozmówczyni:

– W końcu jedenastego wieku powstał kościół pod wezwaniem Saint-

– Gimer, niedaleko stąd. Ten budynek został poświęcony w tysiąc osiemset

pięćdziesiątym dziewiątym, gdy stało się jasne, że stan poprzedniej świąty

ni wskazuje raczej na to, że lepiej będzie wznieść nową niż odnawiać starą.

– Rozumiem – powtórzyła i skrzywiła się w duchu.

Ależ jestem nudna, pomyślała. Zwyczajnie głupia gęś.

– Budowę kościoła rozpoczęto pod auspicjami pana Viollet-le-Duca -

ciągnął Constant – choć dość szybko przekazano przedsięwzięcie miejscowemu architektowi, panu Calsowi. – Położył dłonie na ramionach dziewczyny i obrócił ją twarzą do nawy.

Leonie aż zaparło dech w piersiach. Oblała ją fala gorąca.

– Ołtarz, apsyda i kaplice to praca Viollet-le-Duca – podjął Constant – Bardzo typowa dla niego mieszanka stylów północnych i południowych Wiele przedmiotów zostało przeniesionych z oryginalnego budynku

I choć jest to miejsce nieco jak na mój gust zbyt współczesne, trudno mu

odmówić szczególnego charakteru. Zgodzi się ze mną panienka?

Zsunął dłonie z ramion dziewczyny, muskając jej plecy. Nie potrafiła zaufać własnemu głosowi, toteż jedynie skinęła głową.

Jakaś kobieta z niesfornym dzieckiem na rękach, siedząca w niszy na podłodze, w złotym cieniu relikwiarza, zaczęła śpiewać kołysankę.

Leonie, wdzięczna losowi za pomoc, zwróciła na nią spojrzenie.

Aquela Trivala

Ah quun polit guartier

Es plen de gitanós.

Słowa piosenki napłynęły do nawy.

– W najprostszych rzeczach kryje się największy urok – zauważył Constant.

– To język oksytański – poinformowała Leonie, chcąc na nim zrobić wrażenie. – U nas w domu wszystkie pokojówki mówią tym językiem, kiedy sądzą, że nikt ich nie słyszy.

Wyczuła, że zainteresowały go te słowa.

– W domu? – zdziwił się głośno. – Panienka wybaczy, ale sądząc po

ubiorze i zachowaniu, wziąłem ją za rodowitą paryżankę. Osobę, która

znalazła się tutaj jedynie przejazdem. Une vraie Parisienne.

Następny komplement. Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko.

– Znowu ma pan rację. Jesteśmy z bratem w Langwedocji jedynie gośćmi. W Paryżu mieszkamy w ósmym arrondissement, niedaleko Gare Saint-Lazare. Czy pan zna tę okolicę?

– Niestety, jedynie z malunków pana Moneta.

Place d'Europe widać z okien naszego salonu. Jeżeli się zna okolicę. można dokładnie określić, gdzie mieszkamy.

Przepraszającym gestem rozłożył dłonie.

– W takim razie, jeśli nie jest to zbyt osobiste pytanie, mademoiselle

Vernier, co panienkę sprowadza do Langwedocji? Już po sezonie!

– Przyjechaliśmy na miesiąc do ciotki. Mina mu się wydłużyła.

– Proszę przyjąć wyrazy współczucia – rzekł.

Chwila minęła, nim Leonie zorientowała się, że nowy znajomy żartuje

– Ach. nie! – zaśmiała się niegłośno. – Izolda nie jest taką ciotką, jak

można by sądzić. Nie pachnie starą wodą kolońską i kulkami na mole. Jest młoda i piękna i w zasadzie też pochodzi z Paryża.

Ujrzała w jego oczach błysk… satysfakcji? Radości? Spłonęła rumieńcem, ukontentowana, że ten przystojny mężczyzna jest równie zadowolony z flirtu jak ona.

I nikomu nie dzieje się krzywda.

68
{"b":"98562","o":1}