Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Za daleko zaszłam, żeby teraz wracać.

Uniosła wyżej brodę i ruszyła przed siebie, odsuwając na bok niemiłe przeczucie, że idzie w całkiem niewłaściwą stronę. Ruszyła w drogę, słuchając jedynie podpowiedzi intuicji. A gdyby dopuściła do głosu także rozum, wzięłaby ze sobą przynajmniej mapę posiadłości. Choć z drugiej strony, nic takiego w bibliotece nie zauważyła.

Nikt nie wiedział, dokąd się wybrała. Jeżeli stanie jej się krzywda, jeśli się przewróci albo zgubi, nikt nie będzie wiedział, gdzie jej szukać. Powinna była zostawiać za sobą jakis ślad. Kawałki papieru lub może, wzorem Jasia i Małgosi, białe kamyczki?

Przecież się nie zgubię.

I poszła dalej.

Po niedługim czasie stanęła na leśnej polanie, otoczonej dzikimi jałowcami z mnóstwem dojrzałych jagód, zupełnie jakby ptaki nie docierały do tej części lasu. Na krawędzi pola widzenia majaczyły tajemnicze cienie, a dalej, w głębi lasu, światło gęstniało i stygło w cieniu. odzierając rośliny ze znajomych kształtów, zmieniając je w coś obcego. starego jak sam świat. Przedwieczorna mgła napłynęła bez ostrzeżenia. bez żadnej zapowiedzi spowiła dzikie róże, krzewy, zagajnik. Cały świat znieruchomiał. Wilgoć w powietrzu tłumiła wszelkie dźwięki. Leonie poczuła na szyi zimne palce jak lodowaty szalik. O łydki ocierał jej się chłód.

Nagle coś dostrzegła. Zamajaczył jej między drzewami kontur jakiejś konstrukcji, dzieło ręki człowieka. Nie drzewo, nie pień, nie ziemia i nie głaz. Tak! Maleńki kościółek, raczej kapliczka ze stromym dachem i znakiem krzyża nad łukowatym wejściem.

Dziewczynie aż dech zaparło w piersiach.

Znalazłam!

Grobowiec otaczały poczerniałe cisy o korzeniach poskręcanych jak palce starca. Rzucały cień także na prowadzącą do niego ścieżkę. I choć panowała tu wilgoć oraz chłód, nie było śladu błota. Za to pełno jeżyn i dzikich róż.

Dumna z siebie i drżąca z niecierpliwości, postąpiła naprzód. Liście zaszeleściły jej pod nogami, strzeliła złamana gałązka. Następny krok. I kolejny. Przystanęła. Spojrzała w górę. Nad drewnianym łukiem, symetrycznym i doskonałym, znajdowały się dwa wersy, wypisane dawnymi, czernionymi literami.

Aici lo tems s'en

Va res 1'Eternitat.

Przeczytała słowa na głos, dwukrotnie, obracając na języku dziwne dźwięki. Po czym wyjęła z kieszeni ołówek kopiowy i zapisała je na skrawku papieru.

Coś usłyszała. Szelest. Wiatr? Czy może zwierzę? Następny dźwięk. Jakby ktoś ciągnął linę po pokładzie statku. Wąż? Straciła pewność siebie. Ciemne oczy lasu śledziły ją uważnie. Wbijały w nią wzrok. Usłużna pamięć podsunęła słowa z książki, teraz przerażająco jasne. Przeczucie, miejsce nawiedzone przez duchy, tutaj odsunięto woal oddzielający dwa światy.

Jakoś nagle przestała mieć ochotę na wchodzenie do grobowca. Lecz z drugiej strony, sama, bezbronna, otoczona nieprzyjaznym lasem, była w znacznie gorszej sytuacji, niż gdyby się znalazła w kamiennym azylu. Krew szumiała jej w uszach, nogi miała jak z waty, ręce jej drżały.

Trudno. Nacisnęła wielką żelazną klamkę, i pchnęła.

Z początku nic się nie stało. Musiała pchnąć po raz drugi. Dopiero wtedy rozległ się zgrzyt metalu i suche kliknięcie, gdy ustąpił zatrzask. Naparła na drzwi ramieniem. Z całej siły.

Ustąpiły niechętnie.

ROZDZIAŁ 40

Leonie weszła do grobowca. Powitał ją chłód oraz woń kurzu i wspomnienie dawno palonych kadzideł. A także coś jeszcze… Dziwny, przykry zapach ryby, słonego kadłuba wraku rybackiego kutra.

Objęła się za ramiona, żeby powstrzymać drżenie rąk.

Trafiłam!

Po prawej stronie, tuż przy drzwiach, pod zachodnią ścianą, znajdował się konfesjonał. Niewielki, na planie prostokąta, wcale niepodobny do tych zdobionych, jakie znała z paryskich katedr. Okienko było zamknięte, przed jednym z siedzeń wisiała wyblakła fioletowa zasłona. W drugiej części jej brakowało.

Po lewej stronie drzwi stała benitier, kropielnica. Leonie spojrzała i odskoczyła do tyłu. W samej misie z czerwonego i białego marmuru nie było nic szczególnego, ale dźwigała ją dziwaczna figura. Szeroko uśmiechnięty diabeł o czerwonej skórze, poznaczonej bliznami. Oczy miał straszne, wrogie, przeszywająco niebieskie. Mimo ciężaru na barkach judził i prowokował.

Ja cię znam, bestio!

Figura była bliźniaczo podobna do rysunku na stronie tytułowej…Les Tarots".

Ostrożnie, bojaźliwie, jakby potwór mógł nagle ożyć, Leonie podeszła bliżej. Pod rzeźbą, na niewielkiej białej tabliczce, zażólconej przez czas. znalazła potwierdzenie swoich domysłów: ASMODEE, MACON AU TEMPLE DE SALOMON, DEMON DU COUROUX.

Asmodeusz, budowniczy świątyni Salomona, demon gniewu – przeczytała głośno. Stając na palcach, zajrzała do środka benitier. Sucho. Ani kropli wody. Za to wycięte w marmurze litery. Obwiodła je palcami.

– Par ce signe tu le vaincras – mruknęła. – Pod tym znakiem go zwyciężysz.

Ściągnęła brwi. Kogo zwyciężysz? Samego Asmodeusza? I raptem pojawiła się inna myśl. Co powstało pierwsze: ilustracja w książce czy benitier? Co było kopią, a co oryginałem?

Znała jedynie datę napisania książki: tysiąc osiemset siedemdziesiąty. pochyliła się, znacząc spódnicami koliste ślady w kurzu na posadzce, j obejrzała podstawę kropielnicy. Nadal nic. Żadnych znaków, które by wskazywały jej wiek lub pochodzenie.

Na pewno nie wizygocka.

Zapisawszy w pamięci, by zbadać temat później – może Izolda coś wie? – Leonie wstała i zwróciła się ku nawie. Stały w niej trzy rzędy prostych drewnianych ław, jak w szkole, najwyżej na dwie osoby każda. Bez żadnych ozdób czy rzeźbień, bez poduszek do klęczenia. Ot, siedzisko z wąskim podnóżkiem, nic więcej.

Z bielonych ścian kapliczki oblaziła farba. Wysokie, łukowate okna o zwykłych, przezroczystych szybach wpuszczały do środka kościółka światło, ale odzierały go z ciepła. Droga Krzyżowa została przedstawiona w postaci niewielkich ilustracji, oprawionych w drewniane krzyże; w zasadzie bardziej przypominała zbiór medalionów niż obrazy, mało widoczna, w każdym razie dla niewprawnego oka Leonie.

Dziewczyna ruszyła nawą ku ołtarzowi, powoli, niby niechętna panna młoda, im dalej od drzwi, tym bardziej niespokojna. Wyczuła za sobą czyjąś obecność, obróciła się na pięcie.

Nikogo.

Po lewej, wzdłuż wąskiej nawy, stały gipsowe figury świętych, małe jak dzieci. Spojrzenia malowanych oczu odprowadzały idącą. Zatrzymywała się przy posążkach, by przeczytać imiona wymalowane czarnymi znakami na drewnianych tabliczkach. Antoni Wielki, egipski pustelnik, święta Germanie z fartuszkiem pełnym górskich kwiatów, utykający święty Roch z nieodłączną laską.

Ostatnia rzeźba, najbliżej ołtarza, przedstawiała szczupłą kobietę o czarnych włosach, sięgających ramion, ubraną w czerwoną sukienkę do kolan. W rękach trzymała miecz, nie strasząc nikogo ani się nie broniąc, ałe raczej strzegąc.

Pod figurą przytwierdzono tabliczkę ze słowami: La Filie d'Epees.

Córka mieczy. Może to Joanna d'Arc?

Znowu jakiś hałas. Wyjrzała przez okno. To tylko gałąź kasztanowca, stukająca w szkło jak paznokcie. I mroczne wołanie ptaków.

U końca nawy przystanęła, po czym kucnęła i uważnie obejrzała podłogę, szukając śladów czarnego kwadratu oraz czterech liter, C, A, D, E. Nie znalazła nic, nawet najmniejszego śladu wzoru opisanego przez wuja, za to natknęła się na inskrypcję wykutą w kamieniu.

Fujhi, poudes; Escapa, non, przeczytała. Zapisała również te słowa.

Wyprostowała się, podeszła do ołtarza. Wyglądał dokładnie tak, jak zapamiętała z opisu w „Les Tarots": całkiem pozbawiony przedmiotów, jakie zwykle znajdują się na ołtarzu, próżno by tu szukać świec, srebrnego krzyża, mszału czy antyfonarza. Ustawiony w ośmiokątnej apsydzie o suficie pomalowanym na kolor lazurowy, zupełnie jak w Palais Garnier. Osiem ścian wyklejono tapetą w szerokie, poziome, różowe pasy, rozdzie lone motywem czerwonych i białych kwiatów jałowca, przeplatanych błękitnymi kręgami albo może monetami. Na styku każdej z dwóch ścian znajdowało się podłużne wybrzuszenie ze złoconego gipsu, buława czy może różdżka?

Na każdej z ośmiu ścian widniał jeden obraz.

Leonie aż się zatchnęła, gdy zrozumiała, na co patrzy. A miała przed oczami osiem rysunków, żywcem wyjętych z tarota, zupełnie jakby każda z postaci zeszła z karty i stanęła na wizerunku. Wszystkie były podpisane. Le Mat, Le Pagad, La Pretresse, Les Amoureux, La Force. La Justice, Le Diable i Le Tour. Czarne, stare litery na pożółkłych tabliczkach.

Ta sama talia co w książce.

Pokiwała głową. Czy potrzeba lepszego dowodu na to, że świadectwo wuja było prawdziwe? Pytanie tylko, dlaczego akurat te osiem kart. z talii liczącej ich siedemdziesiąt osiem, zostało tutaj przedstawionych? Chciała zapisać ich nazwy, ale zabrakło jej miejsca na tym skrawku papieru, który znalazła w kieszeni. Rozejrzała się po grobowcu, szukając czegoś innego, na czym mogłaby spisać imiona kart.

Za filarem kamiennego stołu dostrzegła kawałek papieru. Wzięła go w rękę i ze zdumieniem stwierdziła, że trzyma gruby pergamin z zapisem jakiegoś utworu na fortepian. Klucz wiolinowy i basowy, metrum cztery czwarte, bez żadnych bemoli czy krzyżyków. Od razu przypomniała sobie podtytuł książki napisanej przez wuja oraz jego solenne zapewnienie, że zapisał muzykę.

Rozprostowała papier. Spróbowała zanucić pierwsze dźwięki, ale jakoś nie mogła złapać melodii, choć ta była całkiem prosta. Składała się z czterech nut i na pierwszy rzut oka przypominała palcówki, przez które przechodzi każdy uczący się gry na fortepianie.

Powoli jednak na jej usta wypłynął uśmiech. Już widziała wzór: C-A-D-E. Te same nuty powtarzały się regularnie. Piękne. Tak jak napisano w książce, muzyka wzywająca duchy.

Raptem pojawiła się nowa myśl.

Skoro zapis nut został w grobowcu, to może karty również?

Po chwili wahania napisała nad nutami datę i słowo „Grobowiec", jako świadectwo, gdzie została znaleziona karta z utworem. Włożyła ją do kieszeni i zaczęła metodycznie przeszukiwać kapliczkę. Zajrzała w każdy kąt, w każdą szparę, wypatrywała kryjówek i schowków, ale nie znalazła nic. Nie było tu żadnego mebla, żadnego sprzętu, w którym dałoby się zostawić talię kart.

46
{"b":"98562","o":1}