Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Dowiedziała się jednak, że serwowanie posiłków do pokojów możliwe było do godziny osiemnastej.

Nie bardzo wiedziała, na co się zdecydować. Z jednej strony, nie chciała wychodzić z Internetu, zwłaszcza teraz, kiedy akurat coś wyszperała, chociaż ile te informacje były warte, trudno powiedzieć. Z drugiej strony. umierała z głodu. Nie zjadła obiadu, a o pustym żołądku wiele nie zdziała.

Dowodem były choćby halucynacje nad rzeką i na drodze.

– Już schodzę – zdecydowała.

Wpisała stronę do „Ulubionych" i wylogowała się z sieci.

ROZDZIAŁ 31

– Co się z tobą dzieje?! – Julian Lawrence ledwo nad sobą panował.

– Co się ze mną dzieje?! – krzyknął Hal. – Jak to co?! Właśnie pochowałem ojca!

Z całej siły trzasnął drzwiczkami peugeota i wbiegł na schody. Po drodze zerwał z szyi krawat, wepchnął go do kieszeni marynarki.

– Mów ciszej! – syknął Julian. – Jeszcze tu nam atrakcje potrzebne! Już

pokazałeś, co potrafisz! Wystarczy na jeden wieczór. – Zamknął samochód i poszedł za bratankiem do tylnego wejścia do hotelu. – Co ci do łba strzeliło! Przed całym miastem!

Z daleka wyglądali jak ojciec i syn wybierający się na jakąś oficjalną kolację. Obaj przystojni, elegancko ubrani w czarne garnitury. Jedynie wyraz twarzy i zaciśnięte pięści Hala zdradzały, że dzieli ich gwałtowna nienawiść.

– Jasne! – Hal zaśmiał się szyderczo. – Dla ciebie ważna jest wyłącznie

reputacja! Ciebie obchodzi tylko, co ludzie sobie pomyślą. – Plasnął się dłonią w czoło. – A dotarło do ciebie, że w trumnie był mój ojciec? Twój brat? Przedarło się to do twojej świadomości? Mocno wątpię!

Lawrence położył dłoń na ramieniu młodego mężczyzny.

– Posłuchaj mnie przez chwilę – powiedział spokojniej. – Rozumiem,

że jesteś zdenerwowany. Nie ma się czemu dziwić. Nic bardziej naturalnego. Ale rzucanie bezpodstawnych oskarżeń nikomu w niczym nie pomoże. Jeśli już, to ewentualnie zaszkodzi. Ludzie zaczną sądzić, że są powody do stawiania jakichś zarzutów.

Hal chciał strącić dłoń stryja, ale ten ścisnął go za ramię.

– Wszyscy ci współczują. I policjanci, i merostwo, wszyscy. Twój ojciec

był lubiany. Ale jeśli dalej będziesz się tak zachowywał…

Hal zmierzy! go płonącym spojrzeniem.

– Grozisz mi? – Wreszcie udało mu się oswobodzić. – Ty mi grozisz?

Lawrence przesłonił oczy powiekami. Z jego twarzy zniknął wyraz współczucia, serdeczna troska. Na ich miejscu pojawiła się irytacja i coś jeszcze… Pogarda.

– Nie bądź śmieszny – rzekł lodowatym tonem. – I na litość boską, weź

się w garść. Masz dwadzieścia osiem lat, nie jesteś już rozpuszczonym uczniakiem. – Wszedł do hotelu. – Napij się czegoś i idź spać – rzucił jeszcze przez ramię. – Porozmawiamy rano.

Hal poszedł za nim.

– Nie ma o czym rozmawiać – oznajmił. – Doskonale wiesz, co myślę.

I nie skłonisz mnie do zmiany zdania. W żaden sposób.

Skręcił w prawo, do baru.

Julian Lawrence odczekał chwilę, a następnie poszedł w stronę głównego wejścia, do recepcji.

– Witaj, Eloise. Wszystko w porządku?

– Bardzo spokojnie dzisiaj – poinformowała pracownica i uśmiechnęła się do niego ze współczuciem. – Jak pan sobie daje radę? Pogrzeb zawsze jest przykry…

– Koszmarny. – Przewrócił oczami. – Pojęcia nie masz, do jakiego stopnia. – Oparł się o stół. – Są dła mnie jakieś wiadomości?

– Tylko jedna. – Eloise podała szefowi białą kopertę i jeszcze się upewniła: – W kościele wszystko poszło jak trzeba, oui?.

Skrzywiony pokiwał głową.

– O tyle, o ile to możliwe w tych warunkach.

Przyjrzał się kopercie. Widok odręcznego pisma wywołał na jego twarzy szeroki uśmiech. Na tę wiadomość czekał. Na informację o wizygockiej komnacie pogrzebowej, odkrytej w Quiilan. Marzył, że będzie ona miała istotne znaczenie dla wykopalisk prowadzonych w Domaine de la Cade. Z Quillan jeszcze nie wypuszczono żadnych przedmiotów.

– O której dostałaś przesyłkę?

– O ósmej, proszę pana. Została doręczona osobiście.

Zabębnił palcami na blacie.

– Doskonale. Dziękuję ci. Miłego wieczoru. Gdyby ktoś mnie potrzebował, będę w biurze.

– D'accord. – Dziewczyna uśmiechnęła się promiennie, ale on już się odwrócił.

ROZDZIAŁ 32

Kwadrans przed dziesiątą Meredith skończyła kolację.

Wyszła do holu. Chociaż była zmęczona, wiedziała, że nie zaśnie, za dużo myśli kłębiło jej się w głowie. Spojrzała przez drzwi wejściowe. Może by się przejść? Ścieżki były rzęsiście oświetlone, a przy tym ciche i opustoszałe. Włożyła czerwony kardigan Abercrombie amp; Fitch. Nie, jednak nie. Od kilku dni bez przerwy gdzieś chodziła.

I jeszcze taki dzień…

Wypchnęła tę myśl z głowy. Czas odpocząć. Z baru na tarasie dobiegał szmer głosów. Nie była wielbicielką ani stalą bywalczynią takich lokali, ale skoro nie miała ochoty iść od razu do pokoju i kłaść się spać, może nie od rzeczy byłoby tam zajrzeć.

Minęła gabloty, w których wyeksponowano porcelanę, i pchnęła szklane drzwi. Wnętrze przypominało raczej bibliotekę niż bar. Całe ściany, od podłogi do sufitu, zastawione były książkami za szkłem. W rogu stały drewniane schodki na kółkach, wypolerowane do połysku.

Przy niskich okrągłych stolikach ustawiono skórzane fotele, więc można się było tu czuć jak w ekskluzywnym klubie. Panowała atmosfera komfortu i relaksu. Meredith przesunęła wzrokiem po gościach: dwa małżeństwa, jakaś rodzina i kilku samotnych mężczyzn.

Ponieważ nie było wolnego stolika, usiadła na stołku przy barze. Położyła na ladzie klucz od pokoju oraz broszurę, wzięła w rękę menu.

– Cocklails d'un cote, vins de l'autre – uśmiechnął się barman.

Aha, czyli tu koktajle, a po drugiej stronie wina. Odwróciła kartę, przeczytała nazwy win serwowanych na kieliszki i odłożyła spis.

– Quelque chose de la region? – spytała. Rzeczywiście, najchętniej spróbowałaby jakiegoś miejscowego trunku. Qu'est-ce que vous recomman-dez?

– Blanc, rouge, rose?

– Blanc. Stanowczo białe.

– Proszę spróbować Domaine Begude Chardonnay – usłyszała.

Zaskoczona angielskimi słowami i faktem, że ktoś w ogóle się do niej odezwał, przeniosła spojrzenie na młodego mężczyznę, siedzącego kilka stołków dalej. Był przystojny, ubrany w śnieżnobiałą koszulę i eleganckie czarne spodnie. Jego marynarka leżała na dwóch stołkach między nim a Meredith. Z wyglądem kłóciła się ponura mina. Gęste czarne włosy spadały mu na twarz.

– Z niedalekiej winnicy – podjął. – Z Cepie, na północ od Limoux.

Bardzo smaczne.

Przyjrzał jej się, jakby sprawdzał, czy na pewno go słucha, zaraz jednak na nowo utkwił wzrok w kieliszku.

Ależ niebieskie oczy!

W tej chwili go rozpoznała. To jego widziała na Place des Deux Rennes, to on szedł za trumną w kondukcie żałobnym. Zrobiło jej się jakoś dziwnie. Jakby go śledziła, jakby wtykała nos w nie swoje sprawy, choć przecież wcale tego nie chciała.

Kiwnęła głową.

– Dobrze. – Zwróciła się do barmana: – S'il vous plait.

– Tres bien, madame. Votre chambre?

Oczywiście. Musiał wiedzieć, kto zamawia. Pokazała mu przywieszkę od klucza. Po czym zwróciła się do nieznajomego. – Dziękuję za pomoc.

– Nie ma sprawy.

Poprawiła się na stołku, trochę speszona, niepewna, czy ma podtrzymywać rozmowę. Ale on już podjął za nią decyzję. Wyciągnął do niej rękę nad czarnymi siedzeniami i wypolerowanym drewnem.

– Nazywam się Hal. Podała mu dłoń.

– Meredith Martin.

Barman położył przed nią papierową podkładkę, na niej ustawił kieliszek z ciemnożółtym płynem. Dyskretnie podsunął rachunek i długopis.

Świadoma, że Hal na nią patrzy, upiła łyk. Lekkie, cytrynowe, czyste. Podobne do białych win, które Mary i Bill zamawiali przy szczególnych okazjach albo gdy przyjeżdżała do domu na weekendy.

Wspaniałe. Fantastyczne.

– Encore un verre, monsieur? – spytał barman.

– Tak, Georges, nalej mi jeszcze – zgodził się Hal. Odwrócił się do dziewczyny. – Meredith Martin. Jesteś Amerykanką. – Oparł łokcie na kontuarze i wsunął palce we włosy. Chyba był wstawiony. – Przepraszam. Niepotrzebnie się wtrącam.

– Nic nie szkodzi. – Uśmiechnęła się. – Masz rację, jestem Amerykanką.

– Przyjechałaś niedawno?

– Dwie godziny temu. Pociągnęła jeszcze łyk wina. Alkohol dotarł do żołądka. – A ty?

– Mój ojciec… urwał. Na twarzy miał rozpacz. – Hotel należy do mojego stryja – powiedział.

Meredith domyśliła się, że dziś Hal pochował ojca. Poczuła się niewyraźnie. Czekała w milczeniu.

– Wybacz – odezwał się w końcu. – Mam za sobą fatalny dzień. – Osuszył kieliszek do dna i sięgnął po drugi, który postawił przed nim barman. _ Co cię tu sprowadza, interes czy przyjemności?

– Po trochu jedno i drugie – odpowiedziała. – Piszę.

– Dla jakiejś gazety?

– Nie, pracuję nad książką. Nad biografią kompozytora, Claude'a De-bussy'ego.

Spojrzenie mu zgasło, znów spochmurniał. Nie na taką reakcję miała nadzieję.

– Bardzo tutaj ładnie – dodała szybko, obejmując spojrzeniem wnę

trze. – Twój stryj długo tutaj mieszka?

Hal zacisnął pięści.

– We dwóch z moim ojcem kupili tę posiadłość w dwa tysiące trzecim.

Fortuna poszła na doprowadzenie jej do przyzwoitego stanu.

Meredith nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. A Hal nie ułatwiał jej zadania.

– Tata przyjechał tu na stałe w maju – odezwał się wreszcie. – Chciał

prowadzić interes na co dzień. – Znowu przerwał. – Zginął w wypadku samochodowym. Miesiąc temu. Odchrząknął. – Dzisiaj był jego pogrzeb.

Zanim uświadomiła sobie, co robi, przykryła jego palce dłonią.

– Tak mi przykro.

Napięcie odrobinę zelżało. Siedzieli przez jakiś czas w milczeniu, wreszcie Meredith delikatnie puściła rękę Hala i sięgnęła po kieliszek.

– Miesiąc temu…? – rzuciła zdziwiona. – Dość długo…

– Rzeczywiście. – Pokiwał głową. – Robili sekcję. Oddali ciało dopiero w zeszłym tygodniu.

37
{"b":"98562","o":1}