Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wsiadła do auta. Była całkowicie pewna, że widziała kobietę na drodze. Ta kobieta patrzyła jej prosto w oczy. Nie wymyśliła jej sobie. A może jednak…? Zerknęła w lusterko i zobaczyła w nim własne odbicie, nic innego. I wtedy, gdzieś z cieni, wyłoniła się twarz matki.

Nie, nic z tego, ja nie oszaleję.

Przetarła oczy, dała sobie jeszcze kilka chwil na uspokojenie, po czym uruchomiła silnik. Oszołomiona tym, co się stało… tym, co się nie stało, ruszyła powoli, zostawiwszy otwarte okno. Zawsze to jakieś orzeźwienie.

Gdy wreszcie zobaczyła znak kierujący do hotelu, odetchnęła z ulgą-Zjechała z szosy prowadzącej do Sougraigne na krętą drogę, niewiele szerszą od samochodu, prowadzącą w górę po zboczu wzgórza. Dosłownie dwie minuty później dotarła do pary kamiennych filarów, stojących na straży dwuskrzydłowej bramy z kutego żelaza. Na murze znajdowała się szara tablica z napisem: HOTEL DOMAINE DE LA CADE.

Czarne wrota, poruszone dzięki czujnikowi ruchu, wolno się przed nią otwarły. Było coś niesamowitego w tej ciszy, w tajemniczym kliknięciu automatu, w szeleście żwiru. Meredith zadrżała. Las wydawał się żywą istotą, czuła na karku jej oddech, ciężar badawczego spojrzenia. Niechętnego, wrogiego.

Wreszcie mogła ruszyć.

Opony zachrzęściły na żwirowym podjeździe. Jechała wolno, więc jakiś czas zajęło jej pokonanie wijącej się zakolami drogi, obsadzonej chdtai-gniers, kasztanowcami o słodkich owocach, podobnymi do uroczystych wartowników. Po obu stronach trawniki ginęły w ciemnościach. Wreszcie minęła ostatni zakręt i zobaczyła hotel.

Chociaż niemało tego dnia przeżyła i sądziła, że już zdążyła się trochę uodpornić na nowe wrażenia, a także wiedziała, czego się spodziewać, widok domu zaparł jej dech w piersiach. Elegancki trzykondygnacyjny budynek o białych ścianach, porośniętych zielonym i czerwonym bluszczem, błyszczącym w świetle reflektorów, jakby liście były wypolerowane. Z mroku wyłaniały się piękne balustrady na parterowym tarasie i rząd okrągłych okien pod samym dachem, gdzie dawniej znajdowały się kwatery służby. Dom cieszył oko doskonałymi proporcjami, co zachwycało tym bardziej, że przecież oryginalny maison de maitre został częściowo zniszczony przez pożar. Cały wyglądał jednakowo autentycznie.

Znalazła miejsce parkingowe przed głównym wejściem, wyjęła z bagażnika torbę i po szerokich, gościnnie rozłożystych schodach, ruszyła do drzwi. Cieszyła się, że dotarła na miejsce cała i zdrowa, choć jeszcze rozdygotana po tym, jak o mało co nie wylądowała w rowie. No i ta scena nad rzeką…

Jestem po prostu zmęczona, uznała.

Od razu w progu hotelu poczuła się lepiej. Znalazła się w eleganckim holu o posadzce z czarnych i czerwonych płytek oraz ścianach wyklejo-nych delikatną kremową tapetą ze wzorem żółtych i zielonych kwiatów. Po lewej stronie, naprzeciwko wysokiego okna z dzielonymi szybkami, stały przy kominku dwie głębokie sofy z miękkimi poduchami. Na kamiennym palenisku ustawiono piękny bukiet kwiatów. Gdziekolwiek spojrzała, tam lustra i szkło odbijały blask kandelabrów, złoconych ram i kinkietów.

Na wprost miała szeroki łuk schodów z wypolerowaną poręczą, a po prawej recepcję, urządzoną przy wielkim drewnianym stole, opartym na zwierzęcych łapach z pazurami. Na ścianach rozwieszono mnóstwo starych fotografii, czarno-białych i w sepii. Mężczyźni w mundurach, głównie armii napoleońskiej, rzadziej z okresu pierwszej wojny światowej. Damy w sukniach o sutych spódnicach i bufiastych rękawach. Portrety rodzinne, sceny z czasów prosperity Rennes-les-Bains. Meredith uśmiechnęła się zadowolona. Będzie miała co robić przez najbliższe dni.

Podeszła do stołu.

– Bienvenue, madame – powitała ją recepcjonistka.

– Dobry wieczór.

– Witamy w Domaine de la Cade. Czy ma pani rezerwację?

– Tak. Na nazwisko Martin. – Dla pewności je przeliterowała.

– Pierwszy raz u nas?

– Tak.

Wypełniła formularz meldunkowy, podała dane karty kredytowej, już trzeciej tego dnia. Dostała plan hotelu, mapę terenu posiadłości oraz najbliższej okolicy, a także staroświecki mosiężny klucz z czerwonym chwo-stem i przywieszką, na której wypisano: Pokój Żółty.

Ktoś stanął jej za plecami, stanowczo za blisko. Poczuła jego oddech na karku. Obejrzała się przez ramię.

Nikogo.

– Pokój Żółty jest na pierwszym piętrze.

– Słucham? – Meredith odwróciła się z powrotem do recepcjonistki.

– Ma pani pokój na pierwszym piętrze – powtórzyła pracownica. – Windę znajdzie pani naprzeciwko recepcji – powiedziała, wskazując dyskretny znaczek. – Można też pójść schodami, tymi po prawej. Ostatnie dania kola-cyjne serwujemy o dwudziestej pierwszej trzydzieści. Życzy pani sobie stolik?

Za piętnaście ósma.

– Chętnie. Na wpół do dziewiątej?

– Doskonale. Bar tarasowy, z wejściem przez bibliotekę, jest otwarty do północy.

– Świetnie. Dziękuję.

– Potrzebuje pani pomocy przy bagażu?

– Nie, dziękuję, poradzę sobie.

Ogarnęła spojrzeniem pusty hol i ruszyła schodami na pierwsze piętro. Z podestu jeszcze raz zerknęła w dół. Dopiero wtedy dostrzegła fortepian, Boudoir Grand, ustawiony w cieniu schodów. Piękny instrument, choć przeznaczono mu dziwaczne miejsce. Klapa była zamknięta.

Idąc korytarzem na pierwszym piętrze, z uśmiechem przyglądała się nazwom pokoi. Apartament Anjou, Pokój Błękitny, Blanka Kastylijska. Henryk IV.

Nawiązanie do korzeni.

Pokój Żółty znajdował się na samym końcu korytarza. Z niecierpliwością, jaką zawsze odczuwała, wchodząc po raz pierwszy do hotelowego pokoju, przekręciła w zamku ciężki klucz, pchnęła drzwi czubkiem buta i pstryknęła przełącznikiem światła.

Na jej twarzy rozlał się szeroki uśmiech.

Pośrodku stało wielkie mahoniowe łoże. Toaletka, szafa i dwie szafki nocne stanowiły komplet, zrobiony z ciemnoczerwonego drewna. Otworzywszy szafę, znalazła w niej minibar, odbiornik telewizyjny oraz pilota. Na biurku leżały połyskliwe magazyny, informacja o hotelu oraz obsłudze, a także broszury przybliżające historię najbliższej okolicy. Na niewielkim drewnianym stojaku na książki, umieszczonym na biurku, znajdowały się stare tomiszcza. Przebiegła wzrokiem po tytułach na grzbietach. Horrory i klasyka, przewodnik po jakimś muzeum kapeluszy w Esperaza i dwa tomiki na temat miejscowych wydarzeń historycznych.

Podeszła do okna, pchnęła okiennice i wciągnęła w płuca mocny zapach wilgotnej ziemi. Pociemniałe trawniki ciągnęły się chyba w nieskończoność. Wypatrzyła staw ozdobny, a po chwili wysoki żywopłot, oddzielający część leżącą tuż przy domu od ogrodów i lasu. Była zadowolona, że dostała pokój na tyłach hotelu, z daleka od parkingu, trzaskania drzwiczkami i warkotu silników. Chociaż, z drugiej strony, miała pod oknami taras z drewnianymi stołami i krzesłami oraz grzejnikami przeznaczonymi na patio.

Rozpakowała się, tym razem starannie, nie zostawiła większości rzeczy w torbie, jak to zrobiła w Paryżu. Spodnie i T-shirty ułożyła w szufladach, elegantsze stroje powiesiła w szafie. Szczoteczkę do zębów oraz kosmetyki ustawiła na półkach w łazience, a następnie w towarzystwie szamponu oraz mydła w tubce firmy Molton Brown weszła do wanny.

Pół godziny później, w znacznie lepszym nastroju, owinięta wielkim białym płaszczem kąpielowym, podłączyła telefon komórkowy do ładowarki i usiadła przy laptopie. Natychmiast odkryła, że nie może się połączyć z Internetem, więc zadzwoniła do recepcji.

– Dzień dobry, mówi Martin z Pokoju Żółtego. Chciałabym sprawdzić pocztę, a nie mogę się połączyć z siecią. Czy może mi pani podać hasło? -Przytrzymując słuchawkę ramieniem, nabazgrała jedno słowo. – Dobrze, dziękuję.

Odłożyła słuchawkę. Hasło brzmiało KONSTANTYN. Kolejny zbieg okoliczności. Wstukała je i natychmiast uzyskała połączenie. Jak co dzień wysłała list do Mary. Zaraportowała, że cała i zdrowa dotarła do celu i nawet już znalazła miejsce, gdzie zrobiono jedną z rodzinnych fotografii. Obiecała zawiadamiać na bieżąco o wszelkich postępach. Następnie sprawdziła stan konta i z ulgą stwierdziła, że pojawiły się pieniądze od wydawcy.

Nareszcie.

Odebrała kilka listów, w tym zaproszenie na ślub znajomych w Los Angeles, oraz drugie, na koncert pod dyrekcją szkolnej przyjaciółki, która wróciła do Milwaukee. Pierwsze odrzuciła, drugie z radością przyjęła.

Właśnie miała się wylogować, gdy przyszło jej do głowy, że warto sprawdzić, czy znajdzie coś na temat pożaru w Domaine de la Cade w październiku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego siódmego. I znalazła, ale niewiele więcej, niż już się dowiedziała z hotelowej broszury.

Wstukała w okienko wyszukiwarki LASCOMBE.

Uzyskała informacje na temat Julesa Lascombe'a. Najwyraźniej był zapalonym historykiem, ekspertem w sprawach epoki wizygockiej, miejscowego folkloru i przesądów ludowych. Nawet opublikował kilka książek, a właściwie broszurek, w pobliskim wydawnictwie Bousąuet.

Meredith zmrużyła oczy. Kliknęła link i na monitorze pojawiły się kolejne wiadomości. Członkowie rodu Bousquetów zapisali się w historii regionu jako posiadacze największego w Rennes-les-Bains domu handlowego oraz dużej drukarni. A przy tym byli spokrewnieni z Julesem Lascombeem i po jego śmierci odziedziczyli Domaine de la Cade.

Przewinęła stronę niżej, aż znalazła to, czego szukała.

…Tarot Bousqueta jest rzadko spotykaną talią, w zasadzie nieużywaną poza Francją. Najwcześniejsze egzemplarze drukowane były przez wydawnictwo Bousąuet, mające siedzibę pod Rennes-les-Bains w południowo-za-chodniej Francji, u schyłku lat dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku.

Uznaje się, że talia ta została stworzona na podstawie innej, znacznie starszej, pochodzącej z siedemnastego wieku. Znajdujemy w niej Maitre. Maitresse, Fils i Filie – w każdym kolorze te cztery karty dworskie mają inny styl stroju postaci oraz rysunku. Twórca arkanów większych, współczesnych pierwszej wydrukowanej talii, pozostaje nieznany".

Nagle odezwał się telefon. Meredith podskoczyła. Nie odrywając oczu od monitora, namacała aparat.

– Tak? Słucham.

Dzwoniono z restauracji, z pytaniem, czy nadal zamierza zejść. Dziewczyna sprawdziła godzinę. Za dwadzieścia dziewiąta! Coś podobnego…

– W zasadzie wolałabym zamówić jedzenie do pokoju – zdecydowała.

36
{"b":"98562","o":1}