Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Daj mi karty i po sprawie. Nic ci nie zrobię. Następny krok do tyłu.

Nie wierzę panu.

– To nie ma najmniejszego znaczenia. – Nagle stracił cierpliwość. – Dawaj te cholerne karty! – ryknął.

Meredith zatoczyła się, przyciskając talię do piersi. Znów poczuła ten dziwny odór, smród przyprawiający o mdłości, fetor gnijącej ryby i gryzącego dymu.

Dla Lawrence'a liczyły się tylko karty. Szedł ku niej z władczo wyciągniętą ręką. Był coraz bliżej.

– Zostaw ją w spokoju.

Oboje odwrócili się w stronę głosu. To Hal biegł między drzewami. Prosto na stryja.

Lawrence zrobił ćwierć obrotu i gładko wyrżnął bratanka w szczękę. Zaskoczony Hal upadł, z nosa i ust pociekła mu krew. Hal!

Kopnął na oślep, trafiając stryja w kolano. Lawrence potknął się, ale nie przewrócił, natomiast Hal usiłował wstać, lecz nie bardzo mu to szło. Julian był cięższy, starszy i umiał się bić, bo robił to znacznie częściej niż Hal. Reagował odruchowo, a więc dużo szybciej niż bratanek. Splótł dłonie i huknął Hala w kark.

Meredith skoczyła do kuferka, wrzuciła karty do środka i zatrzasnęła wieczko. Podbiegła do Hala. Leżał nieprzytomny.

Julian nie ma nic do stracenia. Proszę mi oddać karty.

I znów powiew wiatru przyniósł woń spalenizny. Tym razem poczuł ją również Lawrence, W jego oczach błysnęło zdziwienie.

Jeśli będę musiał, zabiję panią oznajmił. Rzucił te słowa tak lekkim tonem, że z pewnością mówił prawdę.

Meredith nie odpowiedziała.

Migotanie świec na ścianach kaplicy przybrało na sile. błysnęło złotem, pomarańczowymi i czarnymi płomieniami. Ach tak. Grobowiec płonął.

Smolisty dym spowił polanę, spływał z rozgrzanych kamieni. Meredith zdawało się, że słyszy pykanie rozgrzanej farby na figurach świętych. I brzęk pękających witraży.

– Naprawdę pan tego nie widzi? – spytała zdumiona. – Nie wie pan, co

się dzieje?

Dostrzegła na jego twarzy niepokój, a potem strach. Czyste przerażenie. Obróciła się, ale zbyt wolno, żeby wyraźnie zobaczyć, co to takiego. Coś koło niej przebiegło, jakieś zwierzę o czarnej matowej sierści. Minęło ją w mgnieniu oka i dziwacznie podrygując, skoczyło.

Lawrence krzyknął.

Upadł na ziemię. Próbował się podnieść, ale nie mógł. Plecy wygięły mu się w łuk, jak u groteskowego kraba. Młócił rękami powietrze, walczył z jakimś niewidzialnym wrogiem, krzyczał, że ostre szpony orzą mu twarz, oczy, usta, choć nie widać było żadnych śladów. Zaczął szarpać skórę na własnym gardle, jakby się chciał uwolnić z morderczego uścisku.

A Meredith słyszała szept, jakiś inny głos, głębszy, niższy i mocniejszy niż srebrny głos Leonie, dźwięczący jej w głowie. Nie znała słów, a mimo to je rozumiała.

Fujhi, poudes; Es capa, non.

Uciekać możesz. Uciec nie zdołasz.

Lawrence przestał walczyć. Opadł bezwładnie na ziemię.

Na polanie zaległa cisza.

Meredith rozejrzała się dookoła. Stała na trawiastej plamie. Żadnych płomieni, ścian, zapachu grobu…

Hal się poruszył, z trudem dźwignął tułów i oparł się na łokciu. Przeciągnął dłonią po twarzy, zdziwiony przyjrzał się czerwonym smugom.

– Co się stało?

Meredith podbiegła do niego, objęła go z całej siły.

– Uderzył cię. Straciłeś przytomność.

Zamrugał, jeszcze nie do końca zorientowany, odwrócił głowę. Spojrzał na leżącego stryja.

– To ty…?

– Nie – zapewniła go pośpiesznie. Nawet go nie dotknęłam. Właściwie nie wiem, co się wydarzyło. Najpierw stał… – Umilkła, bo naprawdę nie wiedziała, jak opisać to, co widziała.

Atak serca?

Podeszła do Juliana. Kucnęła przy nim. Twarz miał białą jak kreda, wokół ust i nosa błękitne cienie.

– On żyje! krzyknęła. Wyrwała z kieszeni telefon komórkowy i rzuciła go Halowi. -Dzwoń. Jeśli się pośpieszą…

Hal złapał aparat, ale nie zrobił nic więcej. Popatrzyła mu w oczy. Bez trudu odgadła myśli.

– Nie. -Pokręciła głową. – Nie w ten sposób.

Wytrzymał jej spojrzenie. W jego błękitnych oczach lśnił ból i błyszczała pokusa, by odpłacić stryjowi pięknym za nadobne. Czarodziej, władca życia i śmierci.

– Zadzwoń.

Jeszcze przez ułamek sekundy się wahał. Wreszcie podjął decyzję. Uznał, że sprawiedliwość jest ważniejsza niż zemsta. Wcisnął klawisz.

Julian już nie przerażał, był żałosny. Leżał z dłońmi zwróconymi wnętrzem do góry. Na każdej z nich pojawił się dziwny czerwony znak, przypominający ósemkę.

Meredith dotknęła jego serca. Tak. Nie żył.

Wstała powoli.

– Hal.

Podniósł na nią wzrok.

Pokręciła głową.

– Za późno.

ROZDZIAŁ 101

Niedziela, 11 listopada

Minęło jedenaście dni. Meredith stała na cyplu i przyglądała się niewielkiej trumnie, opuszczanej do grobu.

Żałobników było niewielu. Ona i Hal, teraz prawny właściciel Domaine de la Cade, Shelagh O'Donnell, ciągle jeszcze nie całkiem wydobrzała po napaści Juliana Lawrence'a, miejscowy ksiądz i urzędnik z me-rostwa. Po krótkich negocjacjach władze wyraziły zgodę na pochówek w miejscu, gdzie wcześniej złożono ciała Izoldy i Anatola Vernierów. Julian Lawrence splądrował groby, ale kości zostawił tam, gdzie je znalazł.

Po stu latach z okładem Leonie wreszcie została złożona na wieczny spoczynek obok ukochanego brata i jego żony.

Meredith wzruszenie ściskało krtań.

Szczątki Leonie odkryto w płytkiej mogile pod ruinami kaplicy, dosłownie kilka godzin po śmierci Juliana. W zasadzie można było odnieść wrażenie, że położyła się, by odpocząć. Nikt nie potrafił wytłumaczyć, jak to się stało, że nie znaleziono jej wcześniej, zwłaszcza podczas wykopalisk prowadzonych na szeroką skalę, szczególnie w okolicy grobowca. Ani dlaczego kości dziewczyny nie zostały rozwłóczone przez zwierzęta.

Tylko jedna Meredith, stojąc u stóp świeżego grobu, widziała, że barwy otaczające śpiącą na zawsze Leonie pasują do ilustracji na jednej z kart tarota. Czarna ziemia i miedziane liście, wyblakłe strzępy czerwonej sukni i czarnego płaszcza, które wciąż okrywały szczątki. I nie chodziło o jakąś kopię. Wyłącznie o oryginalną kartę. Tę z numerem VIII. La Force. Dziew czyna poczuła na chłodnym policzku wspomnienie łez.

Ziemia i powietrze, ogień i woda.

Jak dotąd, niemiłosierna francuska biurokracja uniemożliwiała ustalenie, co się dokładnie stało z Leonie w tę szczególną noc trzydziestego pierwszego października tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego siódmego roku. Wiadomo było, że w Domaine de la Cade wybuchł pożar, ponieważ został odnotowany w urzędowych dokumentach. Zaczął się o zmierzchu i w ciągu kilku godzin zniszczył część domu. Najbardziej ucierpiała biblioteka oraz gabinet. Nie znaleziono dowodów, że ogień został podłożony celowo.

Następnego ranka, w dzień Wszystkich Świętych, z dymiących ruin wydobyto kilka ciał osób zatrudnionych w majątku. Przyjęto, że ludzie ci zostali schwytani w pułapkę płomieni. Ale znaleziono też inne ciała – mężczyzn, którzy nie pracowali na terenie Domaine de la Cade, mieszkańców Rennes-les-Bains.

Nie do końca wiadomo było, dlaczego Leonie Vernier postanowiła -lub została zmuszona – zostać w majątku, podczas gdy inni mieszkańcy Domaine de la Cade, między innymi jej bratanek, Louis-Anatole, uciekli. Nikt nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, jak to możliwe, że ogień przeniósł się tak daleko i tak szybko, i jakim sposobem zniszczył również grobowiec. „Courrier d'Aude" oraz inne miejscowe czasopisma doniosły o silnym wietrze tamtej nocy, jednak mimo wszystko pozostawało zagadką, w jaki sposób płomienie pokonały przestrzeń między domem a wizygoc-kim grobowcem w lesie.

Meredith wiedziała, że pozna odpowiedzi na te i inne pytania. Z czasem dojdzie do prawdy, poskłada wszystkie fragmenty w całość. Z powierzchni wody spoglądało na nią światło, mówiły do niej drzewa i krajobraz, który przez tak długi czas trzymał w tajemnicy mroczne sekrety. Zasłuchała się w łagodny oddech wiatru, szepczący nad górami i w dolinie. Dopiero głos księdza, jasny i odwieczny, przywołał ją do teraźniejszości.

– In nomine Patris et Filii, et Spiritus Sancti. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.

Hal wziął ją za rękę.

– Amen. Niech się tak stanie.

Proboszcz, wysoki mężczyzna w ciężkim czarnym płaszczu, uśmiechnął się do dziewczyny. Koniuszek nosa miał zaczerwieniony z zimna, w piwnych oczach błyszczały wyciśnięte chłodem łzy.

– Mademoiselle Martin, Cest a vous, alors.

Moja kolej.

Odetchnęła głęboko. Teraz, gdy tak długo wyczekiwana chwila wreszcie nadeszła, czuła się jakoś nieswojo. Wcale nie miała ochoty robić tego. co powinna. Hal lekko ścisnął jej palce i puścił dłoń.

Walcząc z emocjami, podeszła nad krawędź grobu. Wyjęła z kieszeni dwa przedmioty, znalezione w gabinecie Juliana Lawrence'a: srebrny wisiorek i męski zegarek. Na obu drobiazgach wygrawerowano inicjały oraz datę: 22 X 1891. Na pamiątkę ślubu Izoldy Lascombe z Anatolem Vernie-rem. Po chwili wahania Meredith przykucnęła i miękko upuściła oba przedmioty w ziemię. Tam było ich miejsce.

Podniosła wzrok na Hala. Uśmiechnął się i ledwo dostrzegalnie skinął głową.

Tym razem wyrwało jej się ciężkie westchnienie. Wyjęła z kieszeni kopertę. W niej znajdował się pergamin, na nim utwór muzyczny, dziedzictwo Meredith, które Louis-Anatole przewiózł przez ocean z Francji do Ameryki.

Trudno jej się było rozstać z tą pamiątką, lecz należała ona do Leonie. Dziewczyna opuściła wzrok na łupkową tabliczkę, leżącą na trawie. Szary kawałek kamienia na tle zieleni.

LEONIE VERNIER

22 AOUT 1874-31 OCTOBRE 1897

REQUIESCAT IN PACE

Wypuściła kopertę z dłoni obciągniętej czarną rękawiczką. Papier wolno opadł po spirali.

Niech odpoczywają w spokoju. Niech śpią snem wiecznym.

Odstąpiła do tyłu, z rękami splecionymi przed sobą, z pochyloną głową. Jakiś czas grupka żałobników stała w milczeniu, żegnając zmarłych. Potem Meredith skinęła księdzu głową.

Merci, monsieur le cure.

Je vous enprie.

– Dziękuję, proszę. Takie zwykłe słowa. Odwiecznym gestem duchowny objął wszystkich zebranych na cyplu, po czym odwrócił się i poprowadził żywych ze wzgórza. Gdy weszli na trawniki lśniące od porannej rosy. wschodzące słońce zapaliło blaski w oknach hotelu.

109
{"b":"98562","o":1}