Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Odsłoniła pierwszą kartę i uśmiechnęła się do znajomej twarzy La Ju-stice. Mimo tasowania i przekładania na wierzchu została ta sama, co w suchym korycie rzeki.

Drugą okazała się La Tour, karta konfliktów i zagrożenia. Dziewczyna ułożyła ją obok pierwszej i pociągnęła następną. Spojrzały na nią jasne oczy. Le Pagad. Stał jak zwykle, zjedna dłonią uniesioną w górę, drugą wskazującą ziemię, z symbolem nieskończoności nad głową. Postać niosąca ze sobą odrobinę zagrożenia i niepewność. Ani całkiem pozytywna, ani zupełnie negatywna. Meredith odniosła wrażenie, że zna tę twarz, choć nie potrafiła jej połączyć z konkretną osobą.

Czwarta karta wywołała uśmiech na jej wargach. Le Mat. Anatol Ver-nier, w jasnym garniturze, na głowie płaski letni kapelusz, w dłoni laska. Tak jak namalowała go siostra. Dalej La Pretresse, Izolda Vernier, piękna, elegancka, wyrafinowana, dojrzała. Następnie, Les Amoureux, a więc Izolda i Anatol jako para.

Siódmą karlą okazał się Le Diable. Dłoń dziewczyny zawisła na moment w powietrzu. Złośliwa figura przybrała postać Asmodeusza. Demon, uosobienie strachu, personifikacja strasznych zdarzeń, opowiedzianych w książce pana Audrica S. Baillarda. Historie o złu, dawnym i obecnym.

Meredith wiedziała już, jaką kartę wyciągnie ostatnią. Przecież odkryła wizerunki wszystkich dramatis personae. obrazy malowane przez Leonie, odmienione nieco, by mogły opowiedzieć szczególną historię.

Czas płynął wstecz. Obudził mocną woń kadzidła i kolory z przeszłości. Teraźniejszość rozszerzała się, łącząc wszystko, co się już wydarzyło, z tym, co dopiero miało nastąpić. Jednocząc to w akcie odkrywania kart.

Przeszłość miesza się z teraźniejszością.

Dotknęła ostatniej karty czubkami palców. Nie musiała jej odwracać, by poczuć, jak z cieni występuje Leonie.

Karta VIII: La Force.

Na pewno. Patrząc na zdobioną koszulkę, usiadła na ziemi, nie czując chłodu ani wilgoci. Powiodła wzrokiem po ośmiu kartach, rozłożonych na kuferku. Oktawa. Nagle zdała sobie sprawę, że obrazy zaczęły się zmieniać. Najpierw jej spojrzenie przyciągnął Le Mat. Z początku pojawiła się tylko plamka koloru, której wcześniej nie było. Kropla krwi, tak maleńka, że ledwo zauważalna, szybko urosła w szkarłatny kwiat na jasnym garniturze. Zakryła jego serce. Anatol zatopił w oczach dziewczyny bolesne spojrzenie.

Meredith aż się zatchnęła. Bała się, i to bardzo, ale jednocześnie nie umiała oderwać wzroku od umierającego Verniera. Biało odziana postać osunęła się wolno na ziemię malowanego krajobrazu, odsłaniając Soula-rac i drugi szczyt. Beżu.

Nie chciała dłużej patrzeć, a przecież czuła, że nie ma wyboru. Ruch na kolejnej karcie przyciągnął jej wzrok. La Prćtresse. Najpierw z karty numer II spoglądała na Meredith piękna i spokojna twarz Izoldy Vernier, pogodnej kobiety w długiej błękitnej sukni i białych rękawiczkach, podkreślających smukłe palce i szczupłe ramiona. Po chwili rysy zaczęły się zmieniać, twarz straciła różowy odcień, powlokła się niebieskawą bladością. Oczy się rozszerzyły, ręce ślizgały nad głową, jakby Izolda płynęła. Jakby leciała?

Topielica.

Echo śmierci matki Meredith.

Karta pociemniała, suknia wydęła się na wodzie, oblepiła smukłe nogi w kosztownych pończochach, połyskiwała mętną zielenią podwodnego świata. Miękkie palce zsunęły kremowe pantofelki ze stóp.

Wreszcie oczy Izoldy się zamknęły. Jeszcze tylko w ostatniej chwili Meredith dostrzegła w nich ulgę. Nie strach przed śmiercią, nie lęk przed utonięciem, lecz ukojenie. Jak to możliwe? Czy życie stało się dla niej aż takim ciężarem, że śmierć była wyzwoleniem?

Przeniosła wzrok na koniec rzędu, na Le Diable, i na jej wargach wykwit! uśmiech. Dwie postaci, przykute do cokołu, zniknęły. Zwisały z niego puste łańcuchy. Asmodeusz został sam.

Meredith odetchnęła głęboko.

Zaraz, a co z Leonie? Skoro karty potrafiły snuć opowieść, chciała poznać historię dziewczyny. Jakoś jednak ciągle nie potrafiła odwrócić ostatniego kartonika. Chociaż chciała poznać prawdę, równocześnie obawiała się historii, którą zobaczy na ruchomym obrazie.

Wsunęła paznokieć pod róg papieru, nabrała głęboko powietrza, zamknęła oczy i policzyła do trzech.

Karta była pusta.

Meredith uniosła się na kolana, nie wierząc własnym oczom. Podniosła kartę, obróciła w jedną, potem w drugą stronę. Nic się nie zmieniło. Nadal była całkiem biała. Nawet bez śladu zieleni czy błękitu krajobrazu południa.

Wówczas uświadomiła sobie, że słyszy coś, na co powinna zwrócić uwagę. Trzask gałązki, potem zgrzyt kamieni na ścieżce, nagły łopot ptasich skrzydeł.

Wstała, obejrzała się przez ramię, ale nic nie zobaczyła.

– Hal?

Tysiąc myśli przemknęło jej przez głowę w tej jednej chwili, a żadna z nich nie niosła ze sobą uspokojenia. Odepchnęła je od siebie. Na pewno Hal. Przecież wiedział, dokąd się wybrała. On i nikt inny.

– Hal? To ty?

Kroki się zbliżały. Ktoś szedł szybko przez las. słyszała szelest liści. Jeśli to on, dlaczego nie odpowiada?

– Hal? Daj spokój, mało śmieszna zabawa.

Nie wiedziała, co robić. W zasadzie powinna wiać, gdzie pieprz rośnie, a nie sterczeć na odsłoniętej polanie i zastanawiać się, kto to taki oraz czego może chcieć.

Nie. Nie przesadzajmy.

Usiłowała sobie tłumaczyć, że to jakiś gość hotelowy wybrał się do lasu na spacer. Każdemu wolno. A przecież jednocześnie prędko spakowała karty. Zauważyła przy tym, że kilka innych także pobielało. Choćby La Tour, którą wyciągnęła jako drugą. I Le Pagad też był teraz pusty.

Ze zdenerwowania i zimna plątały jej się palce. Gdy chwyciła całą talię, miała wrażenie, jakby pająk przebiegł jej po skórze. Strzepnęła dłonią, żeby go zrzucić z nadgarstka, lecz nic tam nie było. Dziwne, bo nadal go czuła.

I na dodatek pojawił się nowy zapach. Właściwie: odór. Zniknęła jesienna woń opadłych liści i wilgotnego kamienia, odszedł zapach kadzidła, tak wyraźny jeszcze kilka minut wcześniej. Zamiast nich pojawił się fetor zgniłej ryby albo stojącej wody morskiej. I jeszcze smród ognia. Nie jesiennych ognisk z doliny, ale gorącego popiołu i kwaśnego dymu. Rozpalonego do czerwoności kamienia.

Wszystko to trwało tylko chwilę. Meredith zamrugała, gwałtownie przywołana do rzeczywistości. Kątem oka zauważyła jakiś ruch. Zwierzę. Porośnięte matowym czarnym futrem. Na wpół ukryte w poszyciu. Okrążało polanę. Dziewczyna zastygła. Było wielkości wilka albo dzika. Nie wiedziała, że we Francji ciągle jeszcze są wilki! Dziwacznie przeskakiwało z łapy na łapę. Przycisnęła do siebie kuferek. Teraz juz widziała zniekształcone przednie kończyny i poznaczoną bliznami skórę. Na sekundę stwor zwrócił na nią przenikliwe spojrzenie błękitnych oczu. Poczuła przeszywający ból w piersiach, jakby ktoś jej wbił w serce ostry nóż. Ale stwór już odwrócił od niej wzrok i ból minął.

Usłyszała wyraźny hałas. Odruchowo spuściła wzrok. Waga wypadła z ręki postaci na karcie numer XI. To ciężkie metalowe szale zabrzęczały, uderzając o kamienną podłogę na rysunku.

Idę do ciebie.

Dwie historie nałożyły się na siebie, tak jak przepowiedziała Laura. Przeszłość i teraźniejszość połączyły się za sprawą kart.

Meredith zmartwiała. Bo wypatrując zagrożenia zbliżającego się przez las. wytężając wzrok, by dostrzec, kto wyłoni się spomiędzy drzew, zapomniała o niebezpieczeństwie nadciągającym z drugiej strony.

Za późno na ucieczkę.

Ten ktoś… to coś było tuż za jej plecami.

ROZDZIAŁ 100

– Daj mi karty.

Serce podeszło Meredith do gardła.

Obróciła się gwałtownie, przycisnęła do siebie talię i odruchowo się cofnęła.

Julian Lawrence, dotąd zawsze mężczyzna o nieskazitelnej powierzchowności, czy to w Rennes-les-Bains, czy w hotelu, teraz wyglądał jak wrak człowieka. Koszulę miał rozpiętą, pogniecioną i mokrą od potu. W jego oddechu czuć było kwaśny zapach brandy.

– Coś tu jest – powiedziała, zanim pomyślała. Słowa same wyrwały jej

się z ust. – Chyba wilk albo coś takiego. Widziałam. Tuż za ścianami.

Nie zrozumiał.

– Za jakimi ścianami? Tu nie ma żadnych ścian.

Meredith rozejrzała się dookoła. Świece nadal płonęły, cienie opierały się o mury wizygockiego grobowca.

– Pan ich nie widzi? – zdziwiła się. – Są całkiem wyraźne. A światła we

wnętrzu kaplicy?

Na wargi mężczyzny powoli wypełzł uśmiech.

– Tak, tak, wszystko jasne – powiedział. – Nic z tego, moja miła. Wilki, drapieżcy, duchy i demony, wszystko to bardzo istotne sprawy, ale i tak mi nie przeszkodzisz. Nie powstrzymasz mnie. Tak czy inaczej dostanę, czego chcę. – Podszedł krok bliżej. – Daj karty.

Cofnęła się o krok. Przez chwilę kusiło ją, by posłuchać. W końcu znajdowała się w jego majątku, kopała w jego ziemi, i to bez pozwolenia. To ona postąpiła źle, nie on.

Wystarczyło jednak spojrzeć na jego twarz, by utwierdzić się w postanowieniu. Lodowato niebieskie oczy o rozszerzonych źrenicach. Bała się. Tkwili w tej odludnej okolicy tylko we dwoje. W promieniu paru kilometrów – żywej duszy.

Co robić? Trzeba zwlekać. Może uda się coś wymyślić. Obserwowała go uważnie, gdy rozglądał się po polanie.

– Tu je znalazłaś? – spytał. Nie – odpowiedział sam sobie. – Tutaj to i ja szukałem. I nie znalazłem. Tu ich nie było.

Jeszcze kilka godzin wcześniej nie była szczególnie skłonna wierzyć w historyjki Hala na temat stryja. Nawet jeśli pani O'Donnell miała rację, jeżeli samochód Juliana Lawrence'a znalazł się na drodze wkrótce po wypadku, gotowa była ręczyć głową, że właściciel hotelu zatrzymał się, by udzielić pomocy. Teraz jednak domysły Hala nie wydawały się takie znowu zwariowane.

Zrobiła kolejny krok do tyłu.

– Zaraz tu będzie Hal – powiedziała.

– I co z tego?

Rozejrzała się dookoła, szukając drogi ucieczki. Była od niego dużo młodsza, znacznie sprawniejsza. Tyle że nie chciała zostawiać kuferka Leonie. A po drugie, chociaż Julian Lawrence uważał, że jej strach przed wilkiem był udawany, to przecież ona doskonale wiedziała, że zobaczyła jakiegoś drapieżnika na obrzeżu polany.

108
{"b":"98562","o":1}