Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Tak.

– Dlaczego mama i tata są pochowani gdzie indziej?

Nie od razu znalazła odpowiedź.

– Bo woleli być pod gołym niebem, wśród drzew i kwiatów. Dlatego

pochowałam ich nad jeziorem. W najpiękniejszym zakątku Domaine de la

Cade.

Louis-Anatole ściągnął brewki.

– Żeby słyszeli ptaki?

– Tak – odpowiedziała z uśmiechem.

– Ciociu, a dlaczego mnie tu nigdy nie przyprowadziłaś? – spytał chłopiec, robiąc krok w stronę grobowca. – Bo tu są duchy?

Chwyciła go za ramię.

– Nie mamy teraz czasu. Mina mu zrzedła.

– Chciałbym zobaczyć, co jest w środku.

– Nie teraz.

– Czy tam są pająki?

– Możliwe. Ale ponieważ ty się ich wcale nie boisz, to całkiem bez róż

nicy.

Louis-Anatole z powagą kiwnął głową, ale jednocześnie mocno pobladł.

Kiedyś się tam wybiorę. Jak będzie jasno.

Doskonała myśl.

Leonie poczuła na ramieniu dłoń pana Baillarda.

– Nie możemy dłużej zwlekać – odezwał się Pascal. – Musimy być da

leko, kiedy Constant odkryje, że uciekliśmy z domu. – Schylił się, usadził

chłopca w bryczce. – Jak tam, pichon, gotów na spotkanie z przygodą?

Louis-Anatole pokiwał głową.

– Przed nami daleka droga – zapowiedział Pascal.

– Dalej niż do Lac de Barrenc?

– Dalej – potwierdził lokaj.

– Nic nie szkodzi – uznał chłopiec. – Marieta będzie się ze mną bawiła? -Tak.

– A ciocia będzie opowiadała ciekawe historie.

Dorośli w milczeniu porozumieli się spojrzeniami. Monsieur Baillard i Marieta wsiedli do bryczki. Pascal usiadł na koźle.

– Chodź, ciociu.

Leonie zamknęła drzwiczki. Od zewnętrznej strony.

– Dbajcie o niego, proszę.

– Nie musisz tego robić rzucił Baillard pośpiesznie. – Constant jest

chory. Czas i naturalny bieg rzeczy wkrótce zakończą jego wendetę. Może

wystarczy zaczekać, a sprawy umrą śmiercią naturalną.

Może tak odparła z mocą. Ale nie mogę sobie pozwolić na takie ryzyko. Może to potrwać rok, trzy albo i dziesięć lat. Nie dopuszczę, żeby Louis-Anatole wyrastał w cieniu strachu, wiecznie oglądając się za siebie,obawiając się człowieka, dla którego jedynym celem jest wyrządzenie mu krzywdy. – W pamięci ujrzała Anatola wyglądającego przez okna mieszkania przy rue de Berlin. A potem Izoldę z niepokojem wodzącą wzrokiem po horyzoncie, upatrującą niebezpieczeństwa w najmniejszym drobiazgu. – Nie pozwolę na to – rzekła stanowczo. – Louis-Anatole będzie żył bez strachu. – Uśmiechnęła się, całkowicie zdecydowana. – To się musi skończyć. Dzisiaj. Tutaj. – Nabrała głęboko powietrza. – Sajhe, wiem. że się ze mną zgadzasz.

Ich oczy spotkały się w niepewnym świetle iskrzącej lampy.

Monsieur Baillard skinął głową.

– Odłożę karty na miejsce powiedział. – Kiedy chłopiec będzie już bezpieczny, a mnie nikt nie zobaczy. Możesz mi powierzyć to zadanie.

– Ciociu? – zaniepokoił się Louis-Anatole.

– Pichon, muszę jeszcze coś zrobić – wyjaśniła Leonie bezbarwnym głosem. – Nie mogę z wami jechać teraz. Pascal, Marieta i pan Baillard się tobą zaopiekują.

Twarz mu się skurczyła, wyciągnął ręce do Leonie. W głębi duszy odgadł, że więcej się nie spotkają.

– Nie! – krzyknął. – Nie zostawiaj mnie! Ciociu!

Wychylił się z bryczki i z całych sił objął Leonie za szyję. Dziewczyna ucałowała go, pogładziła po włosach, po czym stanowczo się odsunęła.

– Nie! – krzyknął Louis-Anatole raz jeszcze.

– Bądź dobry dla Mariety – nakazała Leonie. Głos uwiązł jej w gardle. – Opiekuj się panem Baillardem i Pascalem. – Odstąpiła o krok, uderzyła dłonią w bok powozu. – Jedźcie! – poleciła. – Ruszajcie!

Pascal strzelił z bata, bryczka wyrwała do przodu. Leonie starała się nie słyszeć dziecięcego wołania, cichnącego w oddali.

Gdy cisza zastąpiła turkot kół na oszronionej ziemi, dziewczyna ruszyła ku drzwiom kaplicy. W oczach miała łzy, widziała niewiele, namacała jednak metalową klamkę. Obróciła się. spojrzała przez ramię. Opanowały ją wątpliwości. W dali. na tle czarnego nieba, płonęła jasna łuna, spowita w iskry i chmury dymu.

Dom się palił.

Pozbyła się wszelkich oporów. Nacisnęła klamkę, pchnęła drzwi i przekroczyła próg grobowca.

ROZDZIAŁ 97

Powitało ją chłodne, ciężkie powietrze.

Oczy wolno przyzwyczajały się do mroku. Wyjęła z kieszeni pudełko zapałek, otworzyła szklane drzwiczki lampy i przytknęła płomień do knota.

Poczuła na sobie błękitne spojrzenie Asmodeusza. Ruszyła przed siebie. Malowidła na ścianie zdawały się pulsować i kołysać, jakby towarzyszyły każdemu jej krokowi. Wolno szła w stronę ołtarza. Pod jej stopami szeleścił piasek rozsypany na kamieniach.

Nie bardzo wiedziała, co robić najpierw. Ręka sama powędrowała do kart ukrytych w kieszeni. W drugiej trzymała teczkę, zawierającą obrazy jej autorstwa: jej własny portret, podobiznę Anatola i studium Izoldy, z którymi nie chciała się rozstać.

Przyznała się w końcu przed panem Baillardem, że odszukawszy karty, kilkakroć wróciła do tomu napisanego przez wuja, aż nauczyła się go na pamięć. Mimo wszystko nadal miała wątpliwości, czy rzeczywiście, jak wyjaśniał monsieur Baillard, życie zawarte w kartach i muzyka niesiona wiatrem mogą podziałać jedno na drugie w taki sposób, by wezwać ducha zamieszkującego starożytne miejsce.

Czy to w ogóle możliwe?

Rozumiała, że nie dokonają tego same karty ani tylko muzyka czy miejsce, lecz połączenie wszystkich trzech elementów.

A jeżeli opowieści mówiły prawdę, nie istniała droga odwrotu. Duchy zażądają ofiary. Już raz chciały nią zawładnąć i wówczas im się to nie udało, lecz dzisiaj zamierzała im się oddać z własnej woli, jeśli tylko wraz z nią zagarną także Constanta.

Wtedy Louis-Anatole nareszcie będzie bezpieczny.

Nagle rozległo się jakieś drapanie, potem stuknięcie. Aż podskoczyła. Rozejrzała się wokół spłoszona, szukając przyczyny hałasu, i zaraz z ulgą uświadomiła sobie, że to tylko gałęzie drzewa zastukały w szybę.

Postawiła lampę na ziemi. Potarła drugą zapałkę i zapaliła wysokie świece, umieszczone w kinkietach na ścianie. Z każdej najpierw spływały grube krople tłuszczu, zastygające na zimnym metalu, lecz w końcu wszystkie świece zapłonęły. Wnętrze grobowca wypełnił drżący złoty blask.

Osiem portretów na ścianach apsydy obserwowało każdy jej ruch. Znalazła przed ołtarzem miejsce, gdzie pokolenie z górą wcześniej Jules Las-combe wypisał nazwę posiadłości, wyrażoną czterema literami, umieszczonymi w czterech rogach kamiennego kwadratu. C-A-D-E.

Nie wiedząc, czy robi dobrze, czy źle, wyjęła z kieszeni talię kart, odwinęła je z czarnego jedwabiu i ułożyła pośrodku kwadratu. W myślach dźwięczały jej słowa zmarłego wuja, zapisane jego ręką. Obok talii umieściła namalowane przez siebie obrazy. Nawet nie wyjęła ich z teczki, zaledwie ją rozwiązała.

„Za sprawą ich mocy przejdę do innego wymiaru".

Podniosła głowę. Wszystko zamarło. Poza ścianami grobowca wiatr zawodził w gałęziach drzew. Słuchała uważnie. Dym ze świec nadal szedł do góry prostą strugą, ale coś się zmieniło. Gdzieś w tle odezwała się muzyka, ledwo słyszalna, wtórująca wiatrowi poruszającemu gałęziami cisów. Wreszcie, tak, stało się. Wśliznęło się w szczelinę pod drzwiami, przesączyło przez szpary w okiennych witrażach.

„Zafalowało powietrze, wydało mi się, że nie jestem sam".

Leonie uśmiechnęła się na wspomnienie dobrze znanych słów. Teraz się nie bała. Czuła jedynie ciekawość. A w jednej ulotnej chwili, gdy podniosła wzrok na ośmiokątną apsydę, odniosła wrażenie, że La Force się poruszyła. Że przez malowaną twarz przemknął leciuteńki uśmiech. I że przez moment dziewczyna z obrazu wyglądała identycznie jak ona, jak Leonie, miała jej twarz, jej miedziane włosy i zielone oczy o ufnym spojrzeniu.

„Ja i moje inne byty, przeszłe oraz należące do przyszłości, spotkały się w jednym miejscu".

Wokół dziewczyny rozpoczął się jakiś ruch. Czy to duchy wracały do życia, czy ożywały karty, nie umiała powiedzieć. Kochankowie na jej oczach upodobnili się do Izoldy i Anatola. W twarzy La Justice, trzymającej w dłoni wagę, ubranej w długą szatę, o rąbku podkreślonym nutami, przez ulotny moment dostrzegła rysy bratanka. I wreszcie kątem oka zauważyła Audrica Baillarda, zwanego przez przyjaciół Sajhe, pod postacią młodego Le Pagad.

Stała bez ruchu, pozwalając się omywać muzyce. Twarze, stroje, krajobrazy zdawały się opływać ją niczym spokojny strumień, połyskliwe jak gwiazdy, obracały się w srebrzyście lśniącym powietrzu, niesione niewidocznym nurtem melodii. Zgubiła poczucie własnej odrębności. Wymiary, przestrzeń, czas i ciężar – wszystko straciło znaczenie.

Drżenie powietrza, poruszenie w przestrzeni. To zapewne duchy. Ocierały się o jej ramiona i szyję, muskały czoło, otaczały ją, delikatnie, słodko, bez prawdziwego dotyku. Chaos narastał, wzmagała się bezgłośna kakofonia szeptów i westchnień.

Leonie wysunęła ręce przed siebie. Czuła się leciutka jak piórko, przezroczysta, jakby płynęła cała zanurzona w wodzie, jakby sama stała się wodą, choć czerwona suknia nadal zwyczajnie spływała ku ziemi, podobnie jak czarny płaszcz, zarzucony na ramiona. Tamci czekali, aż do nich dołączy. Obróciła dłonie wnętrzem do góry i ujrzała całkiem wyraźnie symbol nieskończoności, wyciśnięty na jasnej skórze. Pozioma ósemka.

– Aici lo tems s'en, va res l'Eternitat.

Słowa same wybiegły z jej ust. Teraz, po tak długim czekaniu, nie miała żadnych wątpliwości co do ich znaczenia.

„Tutaj, w tym miejscu, czas odpływa ku wieczności".

Leonie uśmiechnęła się i myśląc o bratanku, którego zostawiła w dobrych rękach, o matce, bracie i ciotce, którzy na nią czekali – wstąpiła w krąg światła.

***

Powóz podskakiwał gwałtownie na nierównej drodze, aż Constantowi otworzyło się kilka wrzodów na dłoniach i plecach. Czuł, jak ropa przesącza się przez bandaże.

Nareszcie wysiadł.

Dźgnął ziemię nieodłączną laską. W tym miejscu stały dwa konie. Całkiem niedawno. Ślady kół zdradzały, że był to tylko jeden powóz i że oddalił się od grobowca.

105
{"b":"98562","o":1}