Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Powodzenia, madama Leonie. I tobie, pichon. Będziemy na was czekali.

– Et a vous aussi – odparł maluch słodkim głosem. – Wzajemnie, powodzenia.

Na dworze było zimno. Mróz szczypał w uszy i policzki. Leonie naciągnęła kaptur na głowę. Słyszeli ludzi podchodzących do domu od drugiej strony. Choć gniewny tłum ciągle jeszcze znajdował się w pewnej odległości, budził strach.

– Ciociu, dokąd idziemy? – spytał Louis-Anatole szeptem.

Leonie słyszała w jego głosie trwogę.

– Lasem do przecinki – odpowiedziała cicho. – Tam czeka Pascal z bryczką.

– Dlaczego tam?

– Ponieważ nie chcemy, żeby nas ktoś zobaczył albo usłyszał. Stamtąd pojedziemy do domu pana Baillarda w górach.

– To daleko?

– Tak.

Chłopiec umilkł na jakiś czas.

– A kiedy wrócimy? – zapytał jeszcze.

Leonie przygryzła wargę.

Ta wyprawa jest trochę jak zabawa w cache-cache. – Położyła palec na ustach. – Teraz musimy się pośpieszyć i cichutko, właśnie jak przy zabawie w chowanego, ukryć się, zanim zaczną nas szukać. Bardzo, bardzo cichutko.

Trzeba też być odważnym. Leonie zacisnęła dłoń na kartach.

Tak – szepnęła. – To prawda.

ROZDZIAŁ 95

– Mettez le feu!

Podpalać!

Na rozkaz Constanta napastnicy zaczęli wtykać pochodnie w żywopłot. Nie minęło kilka minut, a krzewy zajęły się ogniem. Najpierw pojawiła się błyszcząca siateczka gałązek, potem płomienie ogranęły pnie, strzelając iskrami jak sztuczne ognie na ścianach La Cite.

Wtedy rozległ się kolejny okrzyk.

– A l'attaque!

Mężczyźni ruszyli przez trawniki ciemną falą. Okrążyli jeziorko, zadeptując zdobione brzegi. Wskoczyli na stopnie tarasu, zrzucając donice

Constant podążał za nimi w pewnej odległości, utykając mocno, wsparty ciężko na lasce. W dłoni trzymał papierosa, jakby szedł za paradą na Polach Elizejskich.

O godzinie czwartej, gdy zyskał pewność, że Leonie Vernier była w drodze do Coustaussy, kazał podrzucić rodzicom kolejne zamordowane dziecko. Sługa przywiózł zmasakrowane ciałko na wozie zaprzężonym w woły na Place du Perou, gdzie Constant już czekał. Wystarczyła jedna iskra, by rozpalić gniew tłumu. Tak strasznych ran nie mogło zadać zwierzę. Musiała je spowodować jakaś istota, żyjąca w niezgodzie z boskim planem. Ta, która ukrywała się w Domaine de la Cade. Demon. Diabeł.

Przypadkiem był w tym czasie w Rennes-les-Bains pachołek z majątku. Ludzie zasypali go pretensjami, pytaniami, gdzie ukrywają bestię, kto jej rozkazuje. A że chłopak nie umiał odpowiedzieć na tak postawione pytania, tłum rozsierdzał się coraz bardziej.

Constant sam podrzucił ludziom pomysł, by wdarli się do domu, przekonali na własne oczy, jakie zło się tam ukrywa. Nie trzeba było wiele, żeby pomysł znalazł poklask, po kilku chwilach podżegacz dał się przekonać, by stanąć na czele ataku na Domaine de la Cade.

Zatrzymał się u stóp tarasu, dysząc ciężko. Każdy krok wymagał od niego nadludzkiego wysiłku. Patrzył, jak tłum dzieli się na dwie części: jeden ludzki strumień popłynął w stronę frontowego wejścia, drugi wdarł się po kamiennych schodach na taras.

Pierwsze buchnęły płomieniem pasiaste markizy. Jeden z młodszych mężczyzn wspiął się na bluszcz i rzucił pochodnię na złożoną tkaninę. Mimo październikowej wilgoci zajęła się ogniem nieomal natychmiast. Pochodnia spadła na kafle, powietrze zgęstniało od duszącego smrodu oliwy i palącego się płótna.

– Les diaboliques! – krzyknął ktoś w tłumie.

Widok płomieni rozpalił namiętności. W którymś oknie wypchnięto szybę, już po chwili kopniakami wybijano następne. Przez wy tłuczone szyby wciskano pochodnie, podpalano zasłony.

Trzech mężczyzn chwyciło kamienną wazę i użyło jej jako tarana. Rama tarasowych drzwi poddała się szybko, podłogę zaścieliły odłamki szkła. Motłoch wdarł się do biblioteki. Za pomocą szmat nasączonych olejem i smołą podpalano mahoniowe gabloty. Jedna po drugiej zajmowały się książki; suchy papier i stara skóra płonęły jak siano. Strzelające płomienie błyskawicznie przeskakiwały z półki na półkę.

Ktoś zdarł zasłony. Brzęczały następne szyby, wybijane krzesłami, pękające od gorąca. Ludzie o twarzach wykrzywionych gniewem i zawiścią wywrócili stół, przy którym Leonie po raz pierwszy czytała „Les Tarots". Ktoś inny wyrwał mocowania drabiny, choć niełatwo było pokonać mosiężne wzmocnienia. Szalała pożoga.

Napastnicy wylali się na korytarz. Wkrótce dotarli do holu. Za nimi, wolniej, powłócząc nogami, zdążał Constant.

Atakujący napotkali opór u stóp głównych schodów. Obrońców było znacznie mniej niż napastników, lecz walczyli dzielnie. Oni także cierpieli za sprawą pomówień i plotek, więc bronili w jednakowym stopniu reputacji Domaine de la Cade i własnego honoru.

Któryś z lokajów, odbijając cios, uderzył napastnika w głowę. Ten zatoczył się do tyłu, z rozciętej skóry popłynęła krew.

Jedni i drudzy świetnie się znali. Razem dorastali. Nierzadko łączyły ich więzy krwi. I choć dotąd byli sąsiadami, a nawet przyjaciółmi, teraz stali się nieprzejednanymi wrogami. Mężczyzna, który swego czasu na własnych ramionach nosił do szkoły syna ogrodnika, kopnął chłopaka z całej siły podkutym butem. Emile zwinął się z bólu.

Krzyki przybierały na sile.

Ogrodnicy i inna służba, pracująca poza domem, wyposażona w strzelby myśliwskie, strzelała w tłum. Jeden z mężczyzn został ranny w ramię, inny w nogę. Trysnęła krew. Ludzie parowali ciosy, zasłaniali się przed razami. Obrońcy walczyli dzielnie, jednak nie mieli szans, było ich za mało. Pierwszy upadł ogrodnik. Ktoś mu złamał nogę. Emile wytrwał nieco dłużej, lecz w końcu dwóch napastników chwyciło go pod ręce, a trzeci niemiłosiernie walił pięścią w twarz, raz z jednej, raz z drugiej strony. Wszystkich trzech Emile doskonale znał. Nie tak dawno bawił się z ich synami. Chwycili go za ręce i nogi, przerzucili przez poręcz. Zdawało się, że na moment zawisł w powietrzu, po czym spadł głową w dół, huknął o posadzkę. Legł z kończynami wykręconymi pod nienaturalnym kątem. Z jego ust popłynęła strużka krwi. Oczy miał martwe.

Kuzyn Mariety, Antoine, chłopak prosty, lecz dość rozsądny, by odróżnić dobro od zła, dostrzegł znajomego mężczyznę z pasem w ręku. Ojca jednego z porwanych dzieci. Twarz napastnika wykrzywiona była goryczą i żałością.

Niewiele myśląc, Antoine rzucił się w przód i z całej siły oplótł ramionami szyję mężczyzny, chcąc go powalić. Był ciężki i silny, jednak nie umiał walczyć. W następnej chwili już leżał na wznak. Chciał osłonić głowę rękami, lecz nie zdążył.

Dostał pasem przez twarz. Metalowa klamra trafiła w oko.

Świat powlókł się szkarłatem.

***

Constant stał u podnóża schodów. Dłonią osłaniał usta i nos przed gorącem. Czekał na raport swojego człowieka.

– Nie ma ich – wydyszał sługa. – Szukałem wszędzie. Ponoć uciekli z jakimś starcem i pokojówką. Mniej więcej przed kwadransem.

– Pieszo?

Sługa pokiwał głową.

– I nic więcej nie wiadomo. A to znalazłem w salonie, monsieur.

Constant wziął w drżącą rękę kartę tarota. Groteskowy obraz diabła, z dwojgiem kochanków, przykutych do cokołu u jego stóp. Trudno mu było skupić wzrok, dym wyciskał z oczu łzy. Miał wrażenie, że demon ugina się pod jakimś ogromnym brzemieniem. A kochankowie przywodzili na myśl Izoldę i Verniera.

Przetarł szczypiące oczy dłonią w rękawiczce. I wtedy przyszedł mu do głowy pewien pomysł.

– Jak się załatwisz z Gelisem, zostaw tę kartę przy jego ciele. W najgor

szym wypadku spowodujesz całkiem przyzwoite zamieszanie. Cała Cous-

taussa wie, że dziewczyna tam była.

Sługa posłusznie kiwnął głową.

– A pan?

– Odprowadzisz mnie do powozu. Dziecko, kobieta i starzec… Daleko nie zaszli. Pewnie chowają się gdzieś na terenie majątku… Wszędzie las… ale jest jedno miejsce, gdzie mogliby się ukryć.

– Co z nimi? – Sługa wskazał walczących ruchem głowy.

Starcie dobiegało końca. Wkrótce rozpocznie się grabież. Nawet jeśli chłopakowi uda się uciec, nie będzie miał do czego wracać.

– Niech robią, co chcą.

ROZDZIAŁ 96

Droga przez las pogrążony w ciemnościach nie należała do łatwych. Louis-Anatole był silnym chłopcem, a monsieur Baillard, mimo wieku, poruszał się zdumiewająco szybko, lecz mimo wszystko szli wolniej, niżby należało. Mieli ze sobą lampę, lecz nie śmieli jej zapalić, by nie ściągnąć na siebie niczyjej uwagi.

Leonie zorientowała się, że stopy same ją prowadzą ścieżką wiodącą do grobowca, drogą, której od tak dawna skrzętnie unikała. Wspinała się po zboczu, a długi czarny płaszcz podnosił z ziemi jesienne liście i zadzierał wilgotne poszycie. Myślała o wszystkich wycieczkach, jakie sobie urządzała na terenie majątku, o polanie obrośniętej jałowcami, o miejscu, w którym Anatol stracił życie, o grobach Izoldy i brata, gdzie spoczęli oboje, jedno przy drugim… Na myśl, że pewnie już tu nie wróci, ogarnął ją smutek. Tak długo czuła się zamknięta w Domaine de la Cade, tęskniła za szerokim światem, a teraz, gdy musiała wyjechać, bardzo tego nie chciała. Skały, wzgórza, zagajniki, ścieżki prowadzące przez las na zawsze splecione były z osobą, którą się stała.

– Ciociu, daleko jeszcze? – spytał Louis-Anatole cichutko. Szli już prawie kwadrans. – Buciki mnie cisną.

– Jesteśmy prawie na miejscu. – Uścisnęła drobną rączkę. – Uważaj, żebyś się nie pośliznął.

– A wiesz, że ja się wcale nie boję pająków? – powiedział tonem, który żywo przeczył słowom.

Dotarłszy do przecinki, zwolnili kroku. Aleja cisów, które Leonie pamiętała ze swojej pierwszej wizyty w tym miejscu, wydawała się węższa, gałęzie mocniej splątane.

Pascal czekał. Po bokach bryczki ledwo żarzyły się dwie latarnie, końskie kopyta stukały głucho o twardą ziemię.

– Ciociu, gdzie my jesteśmy? – Ciekawość zwyciężyła strach. – To jeszcze Domaine de la Cade?

– Tak, kochanie. To jest mauzoleum.

– Tutaj się składa ludzi do grobu?

104
{"b":"98562","o":1}