Batutta nie miał ochoty umierać. Nie myślał też ani trochę o losie setek żołnierzy, pozostawionych na polu bitwy, które okazało się śmiertelną pułapką. Przerażony tak, że stracił zdolność logicznego myślenia i działania, włączył pierwszy bieg i mocno nacisnął gaz. Choć samochód przystosowany do jazdy w ciężkim terenie miał napęd na dwie osie, rozpędzone nagle koła wyryły w piasku głębokie doły, nie posuwając pojazdu ani o metr do przodu. Batutta, w kompletnej panice, przycisnął pedał akceleratora do deski. Silnik zawył na; najwyższych obrotach, ale skutek był tylko taki, że koła wkopały się w piasek niemal po osie.Na tylnym siedzeniu generał Kazim wreszcie zdał sobie sprawę ze śmiertelnego zagrożenia.
– Ratujcie mnie! – zawył przeraźliwie. – To rozkaz Naczelnego Wodza!!
– Ty durniu! – wrzasnął Mansa na Batuttę. – Puść gaz i spróbuj cofnąć, bo zostaniemy tu na zawsze!
Batutta zmienił bieg na wsteczny i powtórzył swój błąd, naciskając gaz do deski. Dzięki temu jednak koleiny wydłużyły się nieco, co dawało szansę wyskoczenia z nich przy kolejnej próbie.Spośród pięciu pasażerów landrovera tylko Yerli siedział spokojnie, w milczeniu, zdając się na los. I tylko on widział, jak zbliża się śmierć.
Wysoki, potężnie zbudowany człowiek w klasycznej pustynnej i panterce armii amerykańskiej zbliżał się do nich z prawej strony szybkim, stanowczym krokiem. To on, starszy sierżant Rasmussen z Paradise Valley w Arizonie, dowodził grupą komandosów, która zaatakowała sztab Kazima. Ich pierwszym i najważniejszym zadaniem było zniszczenie systemu łączności przeciwnika, zanim ludzie Kazima wezwą na pomoc lotnictwo. Musieli to zrobić "szybciej niż wampir szcza krwią", jak to obrazowo ujął pułkownik Hargrove w czasie ostatniej odprawy; w przeciwnym razie – mówił pułkownik – malijskie myśliwce przerobią ich wszystkich na mielonkę.
Rasmussen nie widział wprawdzie nigdy szczającego wampira, ale zadanie wykonał bezbłędnie. Łączność Malijczyków została przerwana natychmiast, zanim w ogóle zdążyli powiadomić bazę w Gao o ataku. Uporawszy się z tym co najważniejsze, Rasmussen ruszył w stronę dalszych namiotów sztabu Kazima. Za ostatnim zobaczył landrovera szarpiącego się w przód i w tyl z rykiem silnika. Ponieważ wysiłki kierowcy wydawały się beznadziejne, postanowił oszczędzić siedzących w samochodzie ludzi i zatrzymać ich jako jeńców. Ale właśnie w tym momencie landrover wyskoczył z głębokich kolein do przodu i nabierając szybkości, pomknął po pustyni w stronę widocznego na horyzoncie wielkiego zakładu przemysłowego.
Rasmussen niemal odruchowo nacisnął spust karabinu maszynowego. Długa seria pocisków uderzyła w prawy bok pojazdu. Szyby rozsypały się na tysiące małych kryształów i zamigotały w słońcu wszystkimi kolorami tęczy. Ale samochód jechał dalej, nie zmniejszając szybkości. Rasmussen błyskawicznie wyrzucił zużyty magazynek, założył nowy i całą jego zawartość wpakował w uciekającego land-rovera. Dopiero wtedy podziurawiony jak sito samochód zwolnił i stanął.
Rasmussen jeszcze raz zmienił magazynek; z bronią gotową do strzału ostrożnie podszedł do landrovera i zajrzał do środka. Kierowca zwisał martwo na kole kierownicy. Pasażerowie też nie dawali znaku życia. Sąsiad kierowcy półleżał oparty o jego ramię; na nieruchomej twarzy malował się dziwny spokój. Twarze oficerów zajmujących boczne miejsca z tyłu były wykrzywione strachem. Obaj znaleźli się częściowo poza pojazdem: jeden wychylony był przez rozbite okno, drugi zwisał przez półotwarte drzwi. Miedzy nimi siedział sztywno, z szeroko otwartymi oczami, jeszcze jeden człowiek. Sprawiał wrażenie, jakby wpatrywał się w stanie głębokiej hipnozy w jakiś wyimaginowany punkt w przestrzeni.
Dziesięć lat temu, kiedy Rasmussen zaczynał służbę, widywał w telewizji sowieckich marszałków, obwieszonych jak choinka złotymi medalami, baretkami, galonami, szarfami. Nigdy jednak nie przypuszczał, że zobaczy coś takiego z bliska. Aż nie chciało mu się wierzyć, że komiksowa postać, sztywno rozparta na tylnym siedzeniu land-rovera, to prawdziwy generał, naczelny wódz malijskich sił zbrojnych.
Trącił zwłoki końcem lufy. Głowa przechyliła się na bok, odsłaniając dwa okrągłe otwory po kulach u nasady karku. Sprawdził na wszelki wypadek, czy wszyscy pasażerowie landrovera są martwi. Ale ciała były tak podziurawione kulami, że nie mogło być żadnej wątpliwości.Jeszcze nie wiedział, że zabijając Kazima wykonał z nadwyżką swoje główne zadanie – blokadę łączności z siłami powietrznymi. Bo tylko Kazim miał prawo wydawać rozkazy malijskiemu lotnictwu. Bez wiedzy i zgody naczelnego wodza nie mógł wystartować żaden samolot.
Rasmussen nie wiedział też, że dwie długie serie z jego automatu wyznaczają historyczny zwrot w życiu dużego afrykańskiego państwa. Po śmierci Kazima do władzy dojdą jego przeciwnicy, którzy utworzą nowy rząd. Może nie od razu i nie we wszystkim lepszy, ale na pewno nie skłonny do współpracy z łotrzykami w rodzaju Massarde'a.A generał Zateb Kazim, wódz naczelny malijskich sił zbrojnych, będzie gnił jeszcze dziesięć dni w słońcu pustyni, zanim spóźniona ekipa sanitarna pochowa go w zbiorowej, bezimiennej mogile.
Pitt wspiął się po wąskich, kamiennych schodach i dołączył do garstki ocalałych żołnierzy grupy taktycznej. Ich ostatnim bastionem były ruiny budynku koszarowego, w bezpośrednim sąsiedztwie zejścia do arsenału. Ostrzeliwali się zażarcie spoza prymitywnych barykad, usypanych z gruzu i rupieci. Już od paru minut słyszeli syrenę pociągu, ale dopiero Pitt uświadomił im, że oznacza to zbliżanie się odsieczy. Wtedy rzucili się z nowymi siłami do kontrataku. Wyskoczyli spoza swoich barykad na plac apelowy, siejąc długimi seriami śmierć i zniszczenie w szeregach przeciwnika.Zaskoczenie było kompletne. Malijczycy stanęli na moment jak wryci, potem rozstąpili się przed szarżującą grupką jak Morze Czerwone przed Mojżeszem. Dziesiątka komandosów wraz z Pittem, Pembroke-Smythe'em, Hopperem i Fairweatherem wpadła między żołnierzy Kazima, strzelając do wszystkiego, co się ruszało i niemal bezkarnie kontynuując krwawe żniwa.Niemal. Bowiem nie wszyscy Malijczycy stracili głowę, nie wszyscy ulegli paraliżowi strachu i zdumienia. Kilku przytomniejszych podjęło bój. Strzelali chaotycznie, nie mierząc. Szybko jednak ich kule dosięgły pięciu ludzi Pembroke-Smythe'a i niewątpliwie zabiliby wszystkich, gdyby nowe, niespodziewane zagrożenie nie odwróciło ich uwagi.Przez ruiny murów wdarli się komandosi pułkownika Hargrove'a, otwierając morderczy ogień. Zalegający plac apelowy Malijczycy znaleźli się w pułapce. Być może, gdyby bitwa toczyła się na otwartej przestrzeni, próbowaliby jeszcze ucieczki. Ale tutaj, okrążeni na dziedzińcu fortu, nie mieli dokąd uciekać. Niemal jednocześnie, jakby na komendę, rzucili broń i podnieśli ręce do góry. Niemal natychmiast też umilkły karabiny żołnierzy Hargrove'a i Pembroke-Smythe'a. Przez chwilę panowała niezwykła, upiorna cisza.
Przerwał ją dopiero któryś z amerykańskich komandosów, nie mogąc powstrzymać okrzyku zdumienia wobec rozmiarów hekatomby.
– Doubry Bouże! – zawołał z charakterystycznym dla południowych Stanów przeciąganiem samogłosek.
To przerastało jego wyobraźnię. A przecież w ciągu tych paru minut, które minęły od zatrzymania pociągu, widział już rzeczy niesamowite. Biegł przez pustynię zasłaną ciałami zabitych i rannych tak gęsto, że musiał przez nie przeskakiwać. Tu jednak, na dziedzińcu zniszczonej fortecy, ciała leżały miejscami w trzech, a nawet czterech warstwach. Żaden z "rangerów" Hargrove'a – choć wszyscy byli już zaprawieni w boju – nie widział jeszcze takiej masy trupów w jednym miejscu.Do Pembroke-Smythe'a, stojącego na środku placu apelowego sztywno i dumnie, choć z poszarzałą z bólu i upływu krwi twarzą, zbliżył się Dirk Pitt. Podskakiwał śmiesznie na jednej nodze; z drugiej, przestrzelonej nad kolanem, obficie sączyła się krew. Dostrzegłszy to, oddarł rękaw bluzy i przewiązał nim ranę. Potem spojrzał kpiąco na kapitana.
– Nie uwierzy pan – powiedział – ale wygląda pan jeszcze gorzej niż w czasie naszej ostatniej rozmowy.
Pembroke-Smythe popatrzył po sobie, strzepnął od niechcenia kurz, który grubą warstwą leżał na jego naramiennikach, i przeniósł wzrok na Pitta.
– Takiego łachudry, jak pan, też by nie wpuścili do hotelu Savoy…
Przerwał. Wydało mu się, że zobaczył ducha. Przez morze trupów, zalegających plac apelowy, kuśtykał ku nim, podpierając się kulą zmajstrowaną z wyrzutni granatów, pułkownik Levant. Zgubił gdzieś swój kask, a z rozciętej na głowie skóry ciekła wąską strużką krew.
– To wspaniale, pułkowniku, widzieć pana wśród żywych – zawołał Pembroke-Smythe i spojrzał w stronę muru, na którym znajdował się ostatni posterunek Levanta; teraz była tam już tylko kupa gruzów. – Już myślałem, że przysypało pana na amen.
– Rzeczywiście przysypało, ale jakoś wylazłem – Levant uśmiechnął się i spojrzał na Pitta.
– Widzę, że i pan ciągle jest z nami.
– Złego diabli nie wezmą – rzucił sentencjonalnie Pitt.
Nagle, dopiero teraz, pułkownik zdał sobie sprawę, jak niewielu ludzi zostało z jego oddziału – i uśmiech zniknął z jego twarzy.
– Nieźle nas przetrzepali – mruknął.
– Nie pozostaliśmy im dłużni – zauważył z ponurą satysfakcją Pitt.
Na dziedzińcu fortu pojawił się Hargrove w towarzystwie Giordina i Steinholma.
– Proszę zarządzić zbiórkę, kapitanie – zwrócił się Levant do Pembroke-Smythe'a.
Kapitan, dotychczas pogodny i pełen optymizmu, dopiero teraz uświadomił sobie rozmiary strat we własnych szeregach.
– Uwaga, chłopcy… – zawołał załamującym się głosem. – Uwaga, chłopcy i dziewczyny. W szeregu – zbiórka! – skorygował, widząc kobietę w mundurze kaprala, podtrzymującą wysokiego, chwiejącego się na nogach sierżanta.
Hargrove zbliżył się i dwaj pułkownicy wymienili wojskowe pozdro-wienia. Amerykanin przyglądał się garstce ocalałych obrońców fortu. Nie mógł pojąć, jakim cudem pokonali taką masę ludzi. Stali dumnie wyprostowani, choć liczne rany i kontuzje bardzo im to utrudniały. Brudne, porwane mundury, potargane włosy, zarośnięte szczeciną twarze mężczyzn oblepiała gruba warstwa białawego pyłu. Gdy tak trwali nieruchomo, sprawiali wrażenie rzeźby. Jedynie przekrwione oczy i napięcie wycieńczonych twarzy wskazywały, że są to jednak żywi ludzie.