5 maja 1996, Oaza Asselar, Mali, Afryka
Każdy, kto wędruje dni i tygodnie przez pustynię, bez widoku ludzi i zwierząt – wie, jak wspaniałą rzeczą jest pierwszy ślad cywilizacji, choćby najbiedniejszej i najbardziej prymitywnej. Na widok pierwszej osady ludzkiej zgodny okrzyk radości wyrwał się z piersi jedenastu turystów i pięciu kierowców-przewodników, podróżujących przez pustynię pięcioma landroverami. Spoceni, brudni i zmęczeni tygodniową podróżą przez pustkowie uczestnicy wycieczki "Safari na Saharze", zorganizowanej przez firmę Backworld Explorations, cieszyli się zwłaszcza perspektywą kąpieli.
Mieli przed sobą miejscowość Asselar, małą oazę w centrum Sahary, na terytorium Mali. Gliniane chaty otaczały studnię w korycie dawno wyschniętej rzeki, która przecinała aluwialną równinę. Domy na obrzeżach wioski były opuszczone i zrujnowane. Szare zabudowania tak dalece wtapiały się w bezbarwny i surowy pejzaż, że wioska z większej odległości była niewidoczna.
– No, nareszcie dotarliśmy – rzekł major Ian Fairweather, kierownik wycieczki, do turystów, którzy wysiedli już z samochodów i skupili się wokół niego.
– Patrząc na dzisiejsze Asselar – powiedział – nikt by się nie domyślił, że stanowiło kiedyś ważne skrzyżowanie dróg różnych kultur zachodniej Afryki. Przez pięć stuleci, dzięki obfitym zasobom wody, służyło za miejsce postoju i odpoczynku wielkim karawanom handlowym i transportom niewolników.
– Dlaczego aż tak podupadło? – spytała ładna Kanadyjka, ubrana tylko w biustonosz i szorty.
– Wpłynęło na to wiele rzeczy. Wojny, podboje Maurów i Francuzów, zniesienie niewolnictwa, a przede wszystkim fakt, że karawany poszły innym szlakiem, bliżej wybrzeża. Powiew śmierci przeszedł tędy czterdzieści lat temu, kiedy studnie zaczęły wysychać. Dzisiaj woda jest już tylko w jednej, a i to dopiero na głębokości pięćdziesięciu metrów.
– Trudno nazwać to wielkomiejskim rajem – mruknął grubas mówiący silnym hiszpańskim akcentem.
Major Fairweather, wysoki, szczupły mężczyzna, były oficer Marynarki Królewskiej, uśmiechnął się grzecznie.
– Mieszka tu parę rodzin Tuaregow. Porzucili tradycje nomadyczne i głównym źródłem ich utrzymania są niewielkie stada kóz oraz piaszczyste działki, podlewane wodą ze studni. Zbierają także na pustyni półszlachetne kamienie; polerują je, potem wiozą do Gao i tam sprzedają jako pamiątki dla turystów.
Londyński adwokat, ubrany w nieskazitelny strój safari w kolorze khaki i tropikalny hełm, wskazał na osadę hebanową laską.
– Wygląda na opuszczoną. Według waszego folderu, o ile dobrze pamiętam, mieliśmy być "oczarowani romantyczną muzyką i tańcem ludów pustyni w migotliwych światłach oazy Assefar".
– Wysłaliśmy tu wcześniej pilota, aby wszystko przygotował; jestem pewien, że zadbał o państwa wygodę i rozrywki. – Fairweather uśmiechnął się beztrosko.
Przez chwilę przyglądał się zachodzącemu słońcu.
– Wkrótce zrobi się ciemno. Jedźmy już do wioski.
– Czy jest tu jakiś hotel? – spytała Kanadyjka. Fairweather próbował ukryć zakłopotanie.
– Nie, pani Lansing. Rozbijemy obóz w ruinach za osadą.
Turyści wydali jęk rozczarowania. Każdy marzył o pokoju z łazienką i wygodnym łóżkiem. W Asselar były to zapewne rzeczy zupełnie nieznane. Cała grupa załadowała się do samochodów. Zjechali w koryto wyschniętej rzeki i szybko zbliżali się do wioski. Coraz trudniej im było wyobrazić sobie kwitnącą przeszłość tego miejsca. Osada wydawała się kompletnie opuszczona i martwa. Nie było widać świateł, nie zaszczekał ani jeden pies. W żadnej z lepianek nie było śladu życia. Wyglądało to tak, jakby mieszkańcy spakowali się nagle i wywędrowali na pustynię.
Fairweather poczuł się nieswojo. Coś było nie w porządku. Nie było także śladu pilota. Wydało mu się, że jakieś duże czworonożne zwierzę czmychnęło za próg jednego z domów; potem jednak doszedł do wniosku, że był to tylko cień jego landrovera.Turyści nie będą dzisiaj zachwyceni, pomyślał. Do diabła z tymi folderami, przesadnie reklamującymi uroki pustyni. "Okazja, jaka zdarza się raz w życiu: fascynująca podróż przez ruchome piaski Sahary!" – przypomniał sobie idiotyczny tekst. Mógłby się założyć, że ten, kto to pisał, nigdy w życiu nie wytknął nosa poza Dover.Byli prawie osiemdziesiąt kilometrów na zachód od transsaharyjskiego szlaku motorowego i dwieście czterdzieści kilometrów na północ od położonego nad Nigrem miasta Gao. Mieli jednak dużo żywności, wody i paliwa; mogli pozwolić sobie na ominięcie Asselar w razie nieprzewidzianych okoliczności.Firma Backworld Explorations dobrze dbała o bezpieczeństwo swoich klientów.
Przez dwadzieścia osiem lat nie zdarzyło im się nic złego, jeśli nie liczyć przypadku pewnego amerykańskiego emeryta-hydraulika, który z głupoty drażnił wielbłąda i zarobił kopniaka w głowę.Teraz jednak w Asselar nie było ani wielbłądów, ani kóz; co dziwniejsze, na piasku nie było też śladów stóp ludzkich. Fairweather zauważył natomiast bardzo dziwne ślady dużych szponiastych łap, którym towarzyszyły półokrągłe koleiny, jakby ktoś ciągnął równolegle dwie kłody. Małe tubylcze chatki, zbudowane z kamienia, z dachami z czerwonawej gliny, sprawiały znacznie gorsze wrażenie niż jeszcze dwa miesiące temu, kiedy prowadził tędy poprzednią wycieczkę.
Stanowczo coś tu było nie w porządku. Gdyby nawet mieszkańcy z jakichś nieznanych powodów opuścili osadę, wysłany wcześniej pilot wycieczki już by o tym wiedział i niewątpliwie zawiadomiłby Fairweathera. Ibn Hadżib, pilotujący jego wycieczki przez wszystkie te lata, nigdy dotąd nie zawiódł.Postanowił, że rozbiją obóz na noc gdzieś dalej na pustyni. Chciał jednak zatrzymać się na chwilę przy studni w środku wsi, by ludzie mogli umyć się i odświeżyć po trudach upalnego dnia. Trzeba mieć się na baczności, pomyślał. Wyciągnął ze schowka swój stary automat patchett, postawił go pionowo między kolanami i nakręcił na lufę tłumik. Teraz broń wyglądała jak wielka egzotyczna fajka.
– Jest jakieś niebezpieczeństwo? – spytała pani Lansing, jadąca wraz z mężem w samochodzie przewodnika.
– Nie, to tylko dla odstraszenia żebraków – skłamał Fairweather. Zatrzymał landrovera i wyskoczył, by uprzedzić o możliwym niebezpieczeństwie pozostałych kierowców.
Potem wrócił za kierownicę i poprowadził kolumnę przez wąskie, piaszczyste uliczki do centrum osady. W końcu zatrzymał się pod samotną palmą daktylową pośrodku dużego placu. Nieopodal znajdowała się okrągła kamienna studnia o średnicy czterech metrów.W gasnącym świetle dnia uważnie przyjrzał się piaszczystemu gruntowi wokół studni. Widniały na nim takie same dziwne ślady, jakie dostrzegł przedtem na ulicach. Zajrzał do studni; ledwie dojrzał w czeluści odległy refleks wody. Przypomniał sobie, że woda w Asselar ma dużo składników mineralnych, co daje jej metaliczny smak i mętne, zielonkawe zabarwienie. Niewątpliwie skutecznie zaspokajała przez setki lat pragnienie tysięcy ludzi i zwierząt. Czy byłaby również zdrowa dla delikatnych żołądków jego klientów, to już Fairweathera nie obchodziło. Nie muszą jej pić; wystarczy, że się w niej umyją.Polecił kierowcom rozglądać się czujnie, a sam pokazał turystom, jak zawieszonym na linie skórzanym bukłakiem czerpać wodę z głębokiej studni. Już po chwili turyści porzucili wszelką myśl o muzyce i tańcach na pustyni, bez reszty pochłonięci radością prymitywnej kąpieli. Chlapali się jak dzieci w miejskiej fontannie w ciepłe letnie popołudnie.Wesołą scenę oświetlały reflektory landrovera; cienie rozbawionych ludzi tańczyły po ścianach martwych budynków. Kierowcy obserwowali to wszystko ze śmiechem. Tymczasem Fairweather zapuścił się w jedną z bocznych uliczek i wszedł do domu obok meczetu. Sklepiona kamienna sień o brudnych ścianach zaprowadziła go na podwórko. Było tak zaśmiecone, że ledwie mógł się po nim poruszać.
Oświetlił latarką główne pomieszczenie domostwa. Wnętrze przypominało budownictwo meksykańskie. Kamienne filary wspierały sufit, w brudnobialych ścianach widniały głębokie nisze, przeznaczone na sprzęty i naczynia kuchenne. Nisze były puste – cała zawartość, potłuczona, leżała na podłodze między połamanymi meblami. Ponieważ na pierwszy rzut oka niczego nie brakowało, Fairweather doszedł do wniosku, że dom – opuszczony przez prawowitych właścicieli – zrujnowali jacyś przypadkowi wandale.
Dopiero wtedy w kącie izby dostrzegł stos kości. Kiedy poznał, że to kości ludzkie, zrobiło mu się dziwnie nieswojo.Ruchome światło latarki wywoływało na ścianach grę cieni. Fairweather zdawał sobie sprawę z ułudy, gotów był jednak przysiąc, że jeden z tych cieni, przypominający duże zwierzę, wyskoczył przez okno na podwórze. Odbezpieczył patchetta; szósty zmysł podpowiadał mu, że w mrocznych uliczkach i domostwach oazy czai się niebezpieczeństwo.Nagle zza zamkniętych drzwi, prowadzących na niewielki taras, usłyszał jakiś szmer. Zbliżył się do drzwi, stąpając ostrożnie między szczątkami naczyń. Szmer ucichł.
Ktoś, kto tam był, też starał się nie czynić hałasu. Trzymając lewą ręką latarkę, a prawą wycelowany w drzwi pistolet, Fairweather otworzył je kopniakiem. Stare zawiasy nie wytrzymały i drzwi runęły na posadzkę tarasu, wzniecając chmurę kurzu.Rzeczywiście ktoś tam był. Czy może raczej coś? Szkaradny czarny stwór z piekła rodem, ni to zwierzę, ni to człowiek, klęczał podparty dłońmi i wpatrywał się dzikim wzrokiem w światło latarki. Białka oczu świeciły krwawo jak żarzące się węgle.Fairweather cofnął się instynktownie. Potwór podniósł się z kolan i skoczył na niego.
Anglik spokojnie nacisnął spust patchetta, opierając kolbę o napięte mięśnie brzucha. Krótka seria dziewięciomilimetrowych pocisków wypadła z wylotu tłumika z cichym odgłosem pękającej prażonej kukurydzy.
Odrażająca bestia wydała chrapliwy dźwięk i z piersią rozdartą pociskami runęła na ziemię. Fairweather podszedł do bezwładnego ciała i pochyliwszy się, oświetlił je latarką. Było kompletnie nagie i straszliwie brudne. Nieruchome już oczy wciąż zachowywały dziki, wściekły wyraz. Miał przed sobą twarz chłopca, najwyżej piętnastoletniego.Fala strachu sparaliżowała Fairweathera. Teraz wiedział już, skąd wzięły się dziwne ślady na piasku. Musiała tu żyć cała horda takich istot; czołgały się na kolanach, podpierając się szponiastymi dłońmi. Nagle przypomniał sobie o pozostawionych przy studni ludziach i ruszył biegiem w kierunku placyku. Ale było już za późno, grubo za późno.Chmara wrzeszczących demonów wypadła z wieczornego mroku i runęła prosto na beztroskich turystów. Już pierwsza fala zwaliła z nóg czuwających kierowców, zanim zdążyli podnieść alarm lub podjąć walkę. Banda dzikich istot, skaczących na dłoniach i kolanach niczym szakale, rzuciła się na bezbronnych ludzi. Szarpały ich ciała pazurami i wbijały zęby w nagą skórę. Dzięki włączonym światłom landroverow straszliwa scena powtarzała się, niczym upiorny teatr cieni, na murach sąsiednich domów. Przeraźliwe krzyki turystów zmieszały się z dzikim wrzaskiem napastników.