15 maja 1996, New York City
Na lotnisku marynarki wojennej nad zatoką Jamaica mężczyzna w okrągłych drucianych okularach, w wytartych dżinsowych spodniach i takiejż kurtce, stroju hippisa z lat sześćdziesiątych, stał oparty o zaparkowanego w odludnym miejscu wielkiego jeepa i obserwował kołujący w jego stronę turkusowy odrzutowiec NUMA. Samolot zatrzymał się zaledwie dziesięć metrów od niego. Na widok Sandeckera i Chapmana wyprostował się i podszedł, by ich powitać.
Admirał spojrzał na samochód z zadowoleniem. Nie znosił oficjalnych limuzyn; sam najchętniej używał terenowych łazików, nawet do jazdy po mieście. Z trudem natomiast akceptował strój oczekującego. Hiram Yaeger, dyrektor centrum komputerowego NUMA, był wśród bliskich współpracowników admirała jedyną osobą, zupełnie lekceważącą przyjęte w sferach oficjalnych reguły mody.
– Dziękuję, Hiram, że przyjechałeś po nas. Przykro mi, że oderwałem cię od roboty w Waszyngtonie.
– Nie szkodzi, admirale. I tak musiałem odpocząć na chwilę od moich maszyn. Jaki mieliście lot?
– Dla mnie jak zwykle kabina w samolocie za niska i za mało miejsca na nogi – odparł dwumetrowy Chapman. – W dodatku admirał pobił mnie w remika dziesięć do czterech.
– Dajcie bagaże; wrzucę je do samochodu i jedziemy na Manhattan.
– Czy umówiłeś nas z panią Kamil? – upewnił się Sandecker.
– Zadzwoniłem do centrali ONZ, jak tylko zapowiedział pan swój przyjazd. Pani Sekretarz Generalny specjalnie dla nas zmieniła swój dzisiejszy program.
– To ładnie z jej strony.
– Czeka na nas o dziesiątej trzydzieści. Admirał spojrzał na zegarek.
– Jeszcze półtorej godziny. Może wstąpimy gdzieś na kawę i lekkie śniadanie?
– Dobry pomysł – rzekł Chapman między dwoma ziewnięciami. – Umieram z głodu.
Yaeger ruszył w stronę miasta autostradą, zaraz jednak zjechał na Coney Island Avenue i zatrzymał się przed małą restauracją. Weszli do środka, usiedli przy stoliku i zawołali kelnerkę, która z podziwem wpatrywała się w olbrzymiego Chapmana.
– Co dla panów?
– Dla mnie łosoś, twarożek i rogaliki – rzekł Sandecker, Chapman wziął omlet z peklowaną wołowiną i salami, a Yaeger placek drożdżowy, zwany "duńczykier". Przez dłuższą chwilę milczeli, pogrążeni we własnych myślach. Gdy kelnerka przyniosła parującą kawę, Sandecker wrzucił do filiżanki kostkę lodu, by szybciej ochłodzić gorący płyn.
– Co twoje maszyny mówią o czerwonym zakwicie? – spytał Yaeger a.
– Wygląda to ponuro – odparł ekspert od komputerów, bawiąc się widelcem. – Zdjęcia satelitarne umożliwiły mi śledzenie ekspansji tych glonów. Przypomina to grę według zasady: "podwój stawkę". Zaczynasz od jednego pensa, następnego dnia masz dwa, a po miesiącu jesteś już miliarderem. Przy brzegach Afryki rejon zajęty czerwonym zakwitem powiększa się dwukrotnie w ciągu czterech dni. Dziś o czwartej rano glony pokrywały już dwieście czterdzieści tysięcy kilometrów kwadratowych wody.
– W tym tempie – obliczył szybko Chapman – za trzy, cztery tygodnie zajęty będzie cały południowy Atlantyk.
– Czy znacie już przynajmniej przyczynę?
– Nie. Domyślamy się tylko, że rozmnażanie tej nowej mutacji wiciowców przyspiesza jakiś organometalik.
– Organometalik? – Yaeger kiepsko się czuł w żargonie chemików.
– Związek metalu i substancji organicznej – wyjaśnił Chapman.
– Skąd on się tam bierze?
– Najprawdopodobniej z odpadów przemysłowych i biologicznych. Synteza cząstek metalicznych i organicznych następuje albo na jakimś wysypisku, albo dopiero w wodzie Nigru.
– A może to ścieki z jakieś instytucji prowadzącej badania biogenetyczne? – podsunął Yaeger.
– W zachodniej Afryce nikt takich badań nie prowadzi – odparł krótko Sandecker.
– A jednak coś tu działa stymulująco – powiedział Chapman. – Zupełnie tak jak hormony.
– Coś takiego, jak pożywka dla bakterii? – spytał Yaeger.
Przerwali na chwilę rozmowę; kelnerka przyniosła zamówione potrawy i ponownie napełniła filiżanki kawą.
– To nie to samo – podjął Chapman, gdy odeszła. – Pożywka pozwala po prostu przeżyć większej ilości organizmów. Tu natomiast zwiększają się, i to lawinowo, ich zdolności rozrodcze. Właśnie dlatego myślę, że nie mogą tego powodować zwykłe ścieki biologiczne, choćby o wielkiej wartości odżywczej.
Sandecker rozsmarował na rogaliku grubą warstwę twarogu i położył na to plasterek łososia.
– Coś mi się zdaje – mruknął – że już niedługo sławna plama ropy po wojnie irackiej będzie nam się wydawała małą brudną kałużą, o której nie warto mówić.
– Co gorsza – rzekł Chapman – zupełnie nie wiemy, jak to powstrzymać. Bez dokładnej analizy wody z Nigru możemy tylko snuć przypuszczenia. Dopóki Rudi Gunn nie znajdzie igły w stogu siana i nie stwierdzi, kto ją tam wrzucił – mamy związane ręce.
– Jakie są ostatnie wiadomości?
– Na jaki temat? – mruknął Sandecker z pełnymi ustami.
– Na temat naszych trzech przyjaciół na Nigrze! – Yaeger był nieco zirytowany obojętnością Sandeckera. – Od wczoraj satelita nie przekazuje od nich żadnych wiadomości ani wyników badań.
Admirał rozejrzał się po wnętrzu baru, upewniając się, czy nikt ich nie słyszy.
– Mieli małe nieporozumienie z flotą rzeczną Beninu.
– Nieporozumienie? – spytał nieufnie Yaeger – Co się stało? Nie są ranni?
– Zdaje się, że wyszli z tego cało – rzekł Sandecker. – Tamci chcieli ich zatrzymać i zrewidować. Zawaliłby się cały nasz plan. Nie mieli wyjścia, musieli podjąć otwartą walkę. Niestety stracili przy tej okazji systemy łączności.
– Więc dlatego milczą… – mruknął Yaeger, już spokojniejszy.
– Ze zdjęć satelitarnych Agencji Bezpieczeństwa Państwa wynika, że zniszczyli dwa benińskie ścigacze i helikopter, po czym dotarli szczęśliwie do granic Mali.
– Mali? – Yaeger nagle całkiem stracił apetyt. – O Boże! Nigdy stamtąd nie wrócą! Cały ten kraj to jedna wielka katownia. Z tego co wiem, zajmuje pierwsze miejsce w Afryce w łamaniu praw człowieka. Złapią ich i powieszą na najbliższej palmie.
– Właśnie dlatego chcemy się spotkać z Sekretarzem Generalnym ONZ – rzekł Sandecker.
– A w czym ona może nam pomóc?
– Nie wiem. Ale to ostatnia nadzieja, wszyscy inni odmówili pomocy.
– Trudno się dziwić – zauważył Yaeger. – Ta ekspedycja była właściwie nielegalna.
– Bo politycy nie chcieli zrozumieć, jak wiele od niej zależy – rzekł Chapman z goryczą. – Czy uwierzy pan, że chcieli powołać specjalną komisję Kongresu do badania tej sprawy? Cały świat stoi w obliczu zagłady, a światli mężowie stanu zaczęliby debatować i wygłaszać oracje!
– Rzeczywiście – przytaknął Sandecker. – Przedstawiliśmy całą kwestię prezydentowi, Sekretarzowi Stanu i kilku kongresmanom. Błagaliśmy, żeby użyli swoich wpływów w Afryce, by umożliwić nam legalne, oficjalnie badanie wód Nigru. Wszyscy odmówili.
Yaeger popatrzył na niego przenikliwie.
– A więc wysłał pan Dirka, Ala i Rudiego potajemnie, bez zgody naszych władz?
– Nie miałem innego wyjścia. Nie mogłem czekać ani dnia dłużej.
– Cholera! Jest gorzej, niż myślałem.
– Właśnie dlatego szukamy pomocy w ONZ – rzekł Chapman. – Jeśli oni nie pomogą, to więcej niż pewne, że Gunn, Giordino i Pitt wylądują w malijskim więzieniu i nigdy stamtąd nie wyjdą.
– A wyniki badań, na których tak strasznie nam zależy – dodał Sandecker – przepadną razem z nimi.
Na twarzy Yaegera odmalował się wyraz gorzkiej ironii.
– Wyniki badań? A więc to było ważniejsze niż ludzie? Poświęcił ich pan, admirale! Poświęcił pan swoich najlepszych przyjaciół!
Sandecker odpowiedział spojrzeniem twardym jak skała.
– Myślisz, że ta decyzja przyszła mi łatwo, bez wewnętrznej walki? A kogo miałem tam posłać? Wiem, że to strasznie trudna i niebezpieczna robota. I wiem, że tylko oni mają szansę ją wykonać.
Yaeger przez dłuższą chwilę zmagał się z myślami.
– To prawda – powiedział w końcu. – Oni rzeczywiście są najlepsi. Nikt inny nie miałby tu żadnych szans.
Hala Kamil, Egipcjanka, Sekretarz Generalny Organizacji Narodów Zjednoczonych, łączyła w sobie urodę i tajemniczość Nefretete. Była to czterdziestosiedmioletnia kobieta o pięknych czarnych oczach, długich, opadających na ramiona hebanowych włosach i delikatnych rysach. Wysoka, bardzo zgrabna, czego nie maskował nawet konwencjonalny, oficjalny kostium, umiała nawet w śmiertelnie poważnych urzędowych okolicznościach zachować swój dziewczęcy wdzięk.
Na widok admirała i jego współpracowników wstała zza biurka i wyszła im naprzeciw.
– Miło mi pana znowu spotkać, admirale Sandecker.
– Jestem zaszczycony – Sandecker skłonił się z kurtuazją, jaką zawsze okazywał pięknym kobietom.
– Niezwykły z pana człowiek, admirale. Ani trochę się pan nie starzeje.
– To pani jest niezwykła. Wygląda pani coraz młodziej.
Uśmiechnęła się czarująco.
– Zostawmy te komplementy. Obojgu nam z pewnością przybyło przez te lata kilka zmarszczek. Dawno się nie widzieliśmy.
– Prawie pięć lat – potwierdził Sandecker.
Przedstawił swoich współpracowników. Nie zwróciła szczególnej uwagi ani na wzrost Chapmana, ani na strój Yaegera. Zbyt wiele osób o dziwnym wyglądzie i w jeszcze dziwniejszych strojach przewijało się codziennie przez jej biuro.
– Proszę siadać, panowie – zaprosiła gości z uśmiechem.
– Postaram się mówić zwięźle – zaczął rzeczowo Sandecker. – Chcę prosić panią o pomoc w nadzwyczaj ważnej i pilnej sprawie. Chodzi o katastrofę ekologiczną, zagrażającą życiu wszystkich istot ludzkich.
– Brzmi to bardzo poważnie, admirale – jej czarne oczy wyrażały sceptycyzm. – Ale jeśli ma pan na myśli tak zwany efekt cieplarniany, już się uodporniłam.
– Mam na myśli coś znacznie gorszego. Coś, co jeszcze w tym roku może unicestwić życie na Ziemi.
Kamil przyjrzała się twarzom pozostałych dwóch gości. Były równie poważne i ponure. Nie miała zresztą powodów nie wierzyć Sandeckerowi. Przeciwnie, ufała mu całkowicie. Znała go dobrze i wiedziała, że nie ma najmniejszych skłonności do fantazjowania. Jeśli twierdził, że jutro niebo spadnie im na głowę, musiał mieć na to niezbite dowody.