– Proszę, niech pan mówi dalej.
Sandecker oddał głos Chapmanowi i Yaegerowi. Lakonicznie przedstawili swoją wiedzę na temat czerwonego zakwitu. Po dwudziestu minutach Sekretarz Generalny nacisnęła guzik interkomu.
– Sara? Proszę zadzwonić do ambasadora Peru i odwołać dzisiejsze spotkanie. Proszę mu powiedzieć, że pojawiła się nowa, nie cierpiąca zwłoki sprawa i spytać, czy będzie miał dla mnie czas jutro o tej samej porze.
– Jesteśmy bardzo wdzięczni, że poświęca nam pani tyle czasu i uwagi – powiedział szczerze Sandecker.
– Więc to rzeczywiście tak groźne? – spytała.
– Tak – rzekł Chapman. – Jeśli zakwit ogarnie całą powierzchnię mórz, zabraknie tlenu do podtrzymania życia na lądach.
– Nie mówiąc już o jego działaniu toksycznym – dodał Yaeger. – Zginą wszystkie istoty żyjące w zatrutej wodzie lub pijące ją.
– A co na to Kongres Stanów Zjednoczonych? – spojrzała na Sandeckera. – I rząd, i wasi uczeni? Co na to międzynarodowe organizacje ekologiczne?
– Oczywiście – odparł Sandecker – złożyliśmy odpowiedni raport prezydentowi i członkom Kongresu, ale tryby biurokracji kręcą się bardzo wolno. Różne komisje badają tę sprawę, nie podjęto jednak jeszcze żadnej decyzji. Politycy nie potrafią sobie wyobrazić rozmiarów tego zjawiska i nie czują, jak istotnym elementem jest tu uciekający czas.
– Rzecz jasna – dodał Chapman – przekazaliśmy wstępne wyniki badań uczonym z różnych dziedzin. Ale dopóki nie zidentyfikujemy związku chemicznego stymulującego zakwit, trudno liczyć na to, że ktokolwiek z nich znajdzie antidotum.
Słuchała w milczeniu. Przedstawiona wizja, choć lakoniczna, wydawała się jej przekonująca. Ale miała świadomość, że Sekretarz Generalny ONZ niewiele może w tej sprawie zdziałać. Jej pozycja w Nowym Jorku była mniej więcej tym samym, co pozycja królowej w państwie z baśni. Polegała głównie na patronowaniu różnym pokojowym misjom, programom pomocy i współpracy. W istocie rzeczy Sekretarz Generalny jedynie koordynuje prace ONZ, ale niczym nie kieruje.
– Wszystko, co mogę dla was zrobić – powiedziała – to zapewnić pomoc Programu Ochrony Środowiska ONZ.
Sandecker spróbował jednak pójść dalej. Starannie i ostrożnie dobierał słów.
– Rzecz w tym, że wysłałem już w górę Nigru łódź z zespołem badaczy, by przeprowadzili dokładną analizę wody i znaleźli źródło tej substacji stymulującej.
Jej wzrok stał się nagle chłodny i przenikliwy.
– Więc to pańska łódź zatopiła benińskie ścigacze? – spytała.
– Ma pani doskonały wywiad.
– Nie. Otrzymuję po prostu codziennie dobre streszczenie raportów, jakie napływają z całego świata.
– No więc tak, to była właśnie łódź NUMA.
– Czy wie pan, że w tej bitwie zginął beniński admirał, dowódca floty, a zarazem rodzony brat prezydenta?
– Słyszałem – bąknął Sandecker.
– Czy zdaje pan sobie sprawę, że pańscy ludzie, płynący w dodatku pod francuską banderą, mogą być potraktowani jak szpiedzy, aresztowani i skazani na śmierć?
– Nie miałem wyboru – powiedział ciężkim głosem. – Zdawałem sobie sprawę z ryzyka, tamci trzej ludzie też. Podjęli się tego zadania dobrowolnie. Wiedzą, że teraz każda godzina jest cenna; jeśli czerwony zakwit ogarnie zbyt duży obszar, nie będzie już można nad nim zapanować.
– Czy jeszcze żyją? – spytała rzeczowo. Sandecker skinął płową.
– Parę godzin temu wpłynęli na terytorium Mali.
– Mali?! O ile wiem, szef malijskiej służby bezpieczeństwa, generał Kazim, nie jest głupcem. Na pewno doniesiono mu już o bitwie, jaką ci ludzie stoczyli w Beninie, i o tym, że dotarli do Mali. Aresztuje ich przy pierwszej nadarzającej się okazji.
– Właśnie dlatego tu przyszliśmy.
Kamil domyślała się tego od dłuższego czasu, ale udała zdziwienie.
– Czego pan ode mnie oczekuje, admirale?
– Że pomoże mi pani uratować tych ludzi. Muszą wrócić stamtąd, gdy tylko znajdą źródło skażenia.
– Wyniki ich analiz – dodał Chapman – są nam absolutnie niezbędne, jeśli mamy przeciwdziałać pladze.
– Więc chodzi głównie o analizy… – zauważyła z gorzką ironią.
– Chodzi mi przede wszystkim o ludzi – rzekł twardo Sandecker. – Pani przecież dobrze wie, że nie mam zwyczaju zostawiać przyjaciół w potrzebie.
– Wybaczcie, panowie – pokręciła głową. – Rozumiem wasz problem, ale nie mogę narażać prestiżu instytucji, którą reprezentuję. Nie mogę w żaden sposób wspierać nielegalnej operacji, bez względu na jej wagę.
Sandecker sięgnął po ostatni argument.
– Nawet jeśli ludzie, których może pani uratować, to Dirk Pitt, Al Giordino i Rudi Gunn?
Przez chwilę patrzyła szeroko rozwartymi oczami w przestrzeń, jakby szukała czegoś w pamięci.
– Więc to tak – powiedziała cicho. – Chce pan posłużyć się mną tak, jak posłużył się pan Pittem i jego kolegami?
– Można to i tak nazwać – rzekł matowym głosem Sandecker. – Ale nie namawiam pani do udziału w meczu tenisowym. Tu chodzi o życie niezliczonych istnień ludzkich.
– A jednak wykorzystuje pan swoją przewagę.
– Tak. Skoro nie mam innego wyjścia.
Chapman rzucił niepewne spojrzenie na Yaegera.
– Zdaje się, że nic już z tego nie rozumiem. Kamil przeniosła na niego wzrok.
– Kilka lat temu – wyjaśniła – ci trzej ludzie wyrwali mnie z rąk terrorystów. Nawet dwukrotnie. Za pierwszym razem w Breckenridge w Colorado, za drugim w opuszczonej kopalni nad Cieśniną Magellana. Admirał ma prawo oczekiwać, że teraz spłacę dług wdzięczności.
– Pamiętam tę historię nad Cieśniną Magellana – powiedział Yaeger. – Szukaliśmy tam zaginionych skarbów Biblioteki Aleksandryjskiej.
Sandecker wstał, przeszedł parę kroków i usiadł obok pani Kamil.
– Pomoże nam pani? – spytał cicho.
Kamil trwała nieruchomo jak posąg. Wreszcie zwróciła powoli twarz ku Sandeckerowi.
– Dobrze – rzekła cicho. – Postaram się zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby uratować naszych przyjaciół. Mam nadzieję, że żyją jeszcze, że nie jest za późno…
Sandecker odwrócił głowę. Nie chciał, by dostrzegła w jego twarzy radość, której nie potrafił ukryć.
– Dziękuję pani – rzekł oficjalnie. – Jestem pani nieskończenie wdzięczny. Teraz ja będę pani dłużnikiem.
– Żadnych śladów życia – powiedział Grimes, obserwując z daleka starą, rozsypującą się wioskę Asselar. – Nic, nawet psa czy kozy.
– Tak – przyznała Eva, osłaniając oczy od przeraźliwie jaskrawego słońca.
Stali na małym skalistym wzniesieniu na pustyni, skąd widzieli jak na dłoni starą oazę.
Jedynym śladem obecności człowieka były płytkie koleiny, prowadzące do wioski z północnego wschodu. Przyglądając się ruinom na peryferiach wsi, Eva doszła do wniosku, że mieszkańcy opuścili swoje siedziby już dawno. Panująca wokół cisza miała w sobie coś upiornego. Eva poczuła się niespokojna i napięta.
– To bardzo uprzejme z pana strony, kapitanie – Hopper zwrócił się do Batutty – że zgodził się pan nam towarzyszyć i pozwolił nam pan tu wylądować. Mam jednak wrażenie, że to miasto jest opuszczone.
Siedzący za kierownicą otwartego terenowego mercedesa Batutta wzruszył przepraszająco ramionami.
– Karawany z kopalni soli w Taoudenni donosiły o jakiejś epidemii w Asselar. Nic więcej na ten temat niestety nie wiem.
– Obejrzyjmy to z bliska – zaproponował Grimes.
– Dobrze – skinęła głową Eva. – Zbadam przynajmniej wodę ze studni.
– Może pójdą państwo dalej pieszo – zaproponował Batutta. – Ja tymczasem wrócę do samolotu po resztę ekipy.
– Świetnie, kapitanie, jeśli tylko chce pan nam pomóc… – odparł Hopper. – I proszę wziąć przy okazji nasz sprzęt.
Batutta ruszył bez słowa, zawrócił energicznie, wzniecając chmurę piaszczystego pyłu, i pomknął w stronę samolotu.
– Nagle zrobił się dziwnie uczynny – mruknął Grimes.
– Podejrzanie uczynny – dodała Eva.
– Nie bardzo mi się to podoba – rzekł Grimes, przypatrując się uważnie wsi, z której nie dobiegał żaden odgłos. – Przypomina mi to zasadzkę z westernu.
– Niewykluczone, że to zasadzka – zgodził się Hopper – ale nie przekonamy się o tym, jeśli tam nie wejdziemy. Może jednak znajdziemy jakichś mieszkańców.
Nie zwracając uwagi na południowe słońce i żar bijący z piaszczystej ziemi ruszył szybkim krokiem. Eva i Grimes po chwili wahania podążyli za nim. Dziesięć minut później szli już przez wąskie uliczki Asselar. Wszędzie widzieli niewiarygodny brud i nieład. Ostrożnie stawiali stopy między przykrywającymi niemal każdy centymetr kwadratowy ziemi śmieciami i odpadkami. Lekki powiew wiatru przyniósł im nagle wyraźny odór rozkładającego się mięsa. Z każdym krokiem smród stawał się coraz bardziej nieznośny.
Wydawało im się, że dochodzi z mijanych domów, ale nie wchodzili do nich, gdyż Hopper chciał jak najszybciej dotrzeć do centrum wioski.Doszli wreszcie do niewielkiego rynku ze studnią pośrodku. To, co ujrzeli, było tak przerażające, że przewyższało nawet najbardziej koszmarny sen. Porozrzucane szczątki ludzkich szkieletów; czaszki ułożone w równym rzędzie jak na wystawie sklepu z makabrycznymi osobliwościami; wyschnięta, sczerniała skóra wisząca na drzewie, która zdawała się poruszać, atakowana przez całe roje much.
Początkowo Evie zdawało się, że wszyscy ci ludzie padli ofiarą jakiejś wojennej masakry. Zmieniła jednak zdanie, kiedy uświadomiła sobie, że ktoś musiał zedrzeć skórę z człowieka i powiesić ją na drzewie, a czaszki nie ułożyły się w równą linię przypadkowo.
Ktoś działał tu świadomie i systematycznie. Tego nie zrobiliby najbardziej nawet okrutni wojownicy czy bandyci.Upewniła się w tym, gdy przyklękła, by obejrzeć leżącą na ziemi długą kość ramieniową. Podniosła ją do oczu – i przeszył ja nowy dreszcz przerażenia. Na kości wyraźnie odcisnęły się ślady ludzkich zębów.
– Kanibalizm – szepnęła w szoku, spotęgowanym przez upiorną ciszę pustynnej osady.
Grimes pochylił się nad nią i obejrzał kość.
– Ona ma rację – powiedział do Hoppera. – Tych nieszczęśników pożarli chyba jacyś szaleńcy.