Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Epilog

20 czerwca 1996, Waszyngton, Dystrykt Columbia

64

Wiadomość o odnalezieniu Lincolna oraz historia wielkiej manipulacji Stantona zelektryzowały Amerykę. Ale nie doszło do żadnego kataklizmu. Dzieci w szkołach nadal wkuwają na pamięć Mowę Gettysburską – tak jak wkuwali ich dziadkowie.

Ciało Lincolna z największą ostrożnością i szacunkiem zabrano z pokładu pancernika i przewieziono do Waszyngtonu. Stolica nie szczędziła sił i środków na uroczystości i ceremonie. Na schodach Kapitolu aż pięciu żyjących prezydentów złożyło hołd dawno zmarłemu poprzednikowi. Przemówienia ciągnęły się w nieskończoność, a politycy prześcigali się w cytowaniu Lincolna, a nawet Carla Sandburga*

[Carl Sandburg – poeta, autor popularnej biografii Lincolna przyp. red.)].

Doczesne szczątki szesnastego prezydenta nie spoczęły na cmentarzu w Springfield.

Na specjalne polecenie urzędującego prezydenta wykuto kryptę w podstawie sławnego pomnika z białego marmuru, górującego nad Potomakiem. Nie protestował nikt – nawet deputowani z Illinois.

Ogłoszono święto. Miliony ludzi w całym kraju jeszcze raz zobaczyły na ekranach telewizorów zmumifikowaną twarz człowieka, który przeprowadził państwo przez najtrudniejsze zakręty jego historii. Cały zresztą program telewizyjny tego dnia wypełniły relacje z uroczystości pogrzebowych; wszystkie inne wiadomości zostały zepchnięte na margines. W nocy sieci telewizyjne wróciły wprawdzie do swoich zwykłych programów i serwisów informacyjnych, ale jeszcze przez kilka następnych dni główni komentatorzy i prezenterzy mówili niemal wyłącznie o uroczystym powrocie Lincolna.

Rozłąka starego zacnego Abe z pancernikiem, na którym spędził sto trzydzieści jeden lat, nie potrwa długo. Kongresmeni, jednomyślni jak nigdy, uchwalili specjalny fundusz na przetransportowanie CSS Texas z Mali do Waszyngtonu. Okręt zajmie honorowe miejsce na błoniach waszyngtońskich, w sąsiedztwie swego przymusowego pasażera. Dzielną załogę okrętu pochowano, z wielką pompą i z hucznym akompaniamentem dixielandowych orkiestr, na wojskowym cmentarzu Konfederacji w Richmond – mieście, z którego wyruszyli na swój pierwszy i jedyny rejs.

Kitty Mannock i jej samolot wrócili do Australii, gdzie zgotowano im entuzjastyczne, graniczące z ekstatycznym szałem powitanie. Kitty spoczęła w grobowcu Muzeum Wojska w stolicy. W muzeum znalazł się również jej wierny Fairchild FC-2W po odrestaurowaniu umieszczono go w dostojnym towarzystwie Southern Cross, słynnego długodystansowego samolotu Sir Charlesa Kingsford-Smitha.

Tylko paru fotografów i dwaj dziennikarze uczestniczyli w uroczystości odznaczenia Hali Kamil i admirała Sandeckera za ich zasługi w ratowaniu świata przed kataklizmem czerwonych glonów. Pewnie nie byłoby nawet tylu, gdyby nie fakt, że przyznane przez Kongres odznaczenia przypinał osobiście, w przerwie między licznymi przemówieniami, prezydent Stanów. Później jednak odbyła się w Nowym Jorku specjalna sesja Organizacji Narodów Zjednoczonych, podczas której uhonorowano Sekretarza Generalnego długotrwałą, burzliwą owacją. Sandecker tymczasem powrócił do swego biura w NUMA, by spokojnie zabrać się do pracy nad kolejnym projektem badawczym, według własnego, sprawdzonego i rygorystycznie przestrzeganego reżimu.

Doktor Darcy Chapman i Rudi Gunn zostali zgłoszeni do Nagrody Nobla – ale nie dostali jej. Nie przejęli się tym jednak i szybko wrócili na południowy Atlantyk, by badać wpływ nadal wielkiego, choć kurczącego się już, czerwonego zakwitu na inne formy życia w oceanie. Wkrótce dołączył do nich doktor Frank Hopper, który mimo surowego zakazu lekarzy opuścił przedwcześnie szpital. Twierdził, że w atmosferze pracy na statku badawczym szybciej dojdzie do zdrowia – i chyba miał rację.

Hiram Yaeger dostał od NUMA wysoką premię i dodatkowy dziesięciodniowy płatny urlop. Pojechał razem z całą rodziną na wakacje do Disneylandu, ale podczas gdy dzieci korzystały z uciech krainy fantazji, on sam wziął udział w seminarium na temat systemów archiwizacji komputerowej.

Generał Hugo Bock osobiście dopilnował, aby bohaterscy obrońcy Fort Foureau zostali godnie nagrodzeni, a rodziny poległych otrzymały hojną rekompensatę. Potem zdecydował się odejść na emeryturę; wolał zrobić to w momencie największych sukcesów i chwały, niż czekać, aż zmusi go do tego wiek i ogólne osłabienie sprawności. Jako całkiem już prywatna osoba zamieszkał w małej wiosce bawarskiej u podnóża Alp.

Pułkownik Levant, zgodnie z najlepszymi życzeniami Pitta, dostał medal Organizacji Narodów Zjednoczonych za zasługi dla pokoju, awans na generała i stanowisko dowódcze, opuszczone przez Boćka.

Kapitan Pembroke-Smythe, wyleczywszy się w rodzinnej posiadłości w Kornawalii z afrykańskich ran, wrócił do służby w swoim brytyjskim pułku. Już jako major został przyjęty na specjalnej audiencji przez królową, która odznaczyła go Orderem Najwyższej Zasługi. Dziś dowodzi jednostką wojsk powietrzno-desantowych do zadań specjalnych.

Julien Perlmutter, szczęśliwy, że nie sprawdziły się jego proroctwa, a naród amerykański przyjął prawdę o Lincolnie i Stantonie bez paniki i degrengolady moralnej – miał też pozytywne powody do satysfakcji. Za zasługi w odkryciu tej prawdy otrzymał tyle dyplomów, adresów i listów pochwalnych od towarzystw historycznych z całego świata, że mógł nimi wytapetować ściany największego pokoju w całym domu. Oczywiście nie zrobił tego.

Al Giordino odnalazł rezolutną pianistkę, którą poznał na jachcie Massarde'a na Nigrze. Okazało się, że jest do wzięcia, a w dodatku, z powodów zupełnie niezrozumiałych dla Pitta, zagustowała w towarzystwie małego amerykańskiego Włocha. W każdym razie przyjęła ochoczo jego zaproszenie na wspólną wyprawę w bajeczny podwodny świat Morza Czerwonego.

Co się zaś tyczy samego Dirka Pitta…

26 czerwca 1996, Monterey, Kalifornia

65

Dla tej części Kalifornii czerwiec to pełnia sezonu. Szosą wzdłuż sławnego siedemnastomilowego odcinka wybrzeża między Monterey i Carmelem sunęły zderzak w zderzak karawany turystów. Podziwiali słynne widoki z okien samochodów, zatrzymując się jedynie na wielkich parkingach wzdłuż Cannery Row, gdzie w niezliczonych kioskach można było napić się czegoś chłodnego, a w równie licznych restauracyjkach zjeść coś z nieprzebranych darów morza. I jechali dalej – pograć w golfa w Pebble Beach, zobaczyć stromiznę Big Sur, zrobić zdjęcia o zachodzie słońca na Point Lobos. Plątali się wśród winnic, zaliczali szczególnie stare i wysokie cyprysy, włóczyli się po plażach, gdzie podziwiali ślizgające się po wodzie pelikany, słuchali z zachwytem poszczekiwania fok i łoskotu łamiących się fal.

Państwo Rojas byli całkiem niewrażliwi na te uroki przyrody po trzydziestu dwu latach spędzonych w domku w stylu chaty wiejskiej w Pacific Grove. Niezwykłe otoczenie traktowali jako coś normalnego i oczywistego. Ten szczególny rodzaj ślepoty estetycznej ustępował jedynie wtedy, gdy do domu przyjeżdżała Eva. Ona nadal patrzyła na półwysep Monterey oczyma zachwyconego dziecka, jak ktoś, kto patrzy na swój pierwszy w życiu naprawdę własny samochód. Zawsze natychmiast po przyjeździe wyrywała rodziców z wygodnej rutyny i na nowo uczyła ich cenić proste, naturalne piękno, w którym żyli.

Ale tym razem było inaczej. Tym razem nie mogła zabrać ich na wycieczkę rowerową ani nakłonić do wspólnej kąpieli w rześkich bryzgach fal Pacyfiku. Nie mogła właściwie robić niczego, z wyjątkiem wylegiwania się w ogrodzie koło domu. W dwa dni po opuszczeniu szpitala, gdzie leczyła się z ciężkich obrażeń odniesionych w Fort Foureau, wciąż jeszcze była przykuta do wózka inwalidzkiego. Jej organizm, wycieńczony do ostateczności w katordze Tebezzy, dzięki prawidłowemu, zdrowemu odżywianiu wrócił do normy, a nawet lekko ją przekroczył. Tę nieznaczną nadwyżkę w talii mogłaby zgubić odpowiednią gimnastyką, ale to nie wchodziło w grę, dopóki tkwiła w gipsowych pancerzach.

O ile ciało szybko wracało do zdrowia, dusza pozostawała wciąż chora. Powodem cierpień był brak jakichkolwiek wiadomości od Pitta. Odkąd pożegnała go w ruinach starego fortu Legii Cudzoziems-kiej, by odlecieć do Mauretanii, i dalej, do szpitala w San Francisco, miała wrażenie, jakby zapadł się pod ziemię. Telefon do admirała Sandeckera upewnił ją jedynie, że Pitt nadal przebywa na Saharze.

– Może pojechałabyś ze mną na golfa – spytał ojciec, obserwując jej ponurą minę.

Popatrzyła w jego wesołe szare oczy i uśmiechnęła się na widok niesfornych jak zwykle, zwichrzonych siwych włosów.

– Nie sądzę, żebym w tym stanie zdołała trafić w piłkę – rzekła.

– Och, nie myślałem o graniu. Ale mogłabyś jeździć ze mną po polu.

Namyślała się przez chwilę, potem skinęła głową.

– Właściwie dlaczego nie? Ale – uniosła w górę zdrową rękę i poruszyła prawą stopą – pod jednym warunkiem: to ja prowadzę wózek.

Matka nie była zachwycona pomysłem męża, ale pomagając Evie wsiąść do dużego rodzinnego chryslera, udzieliła mu jedynie krótkiej przestrogi:

– Uważaj, żeby nie zrobiła sobie jakiejś krzywdy.

– Obiecuję, że wróci tu w takim samym stanie, w jakim ją zabieram – zażartował ojciec.

Pan Rojas wybił piłkę w kierunku czwartej dziury komunalnego pola golfowego w Pacific Grove, otaczającego latarnię morską na Point Pinos. Piłka wylądowała za blisko, w pułapce piaskowej.

– Już nie te mięśnie – powiedział z rezygnacją. Siedząca za kierownicą elektrycznego wózka Eva wskazała ręką ławkę, ustawioną na małym tarasie widokowym nad morzem.

– Tato, nie będziesz miał nic przeciwko temu, że opuszczę następne pięć dziur? Jest tak pięknie, że chętnie posiedzę sobie tutaj i popatrzę na ocean.

– Jasne, córeczko, nie mam nic przeciwko temu. Zabiorę cię w drodze powrotnej.

Podjechali ku torom. Ojciec pomógł Evie przenieść się na ławkę, potem usiadł za kierownicą, machnął wesoło ręką i ruszył przez pole golfowe w stronę trzech kolegów, czekających przy drugim wózku.

Lekka mgła wisiała nad wodą, ale Eva widziała długi odcinek brzegu otaczającego łukiem zatokę i dalej biegnącego niemal prostą linią na północ, w stronę miasta Monterey. Morze było spokojne; niewielka fala wywoływała jedynie złudny efekt, jakby pod rozległą łąką glonów kręciło się całe stado kretów. Powietrze przesycone było ostrym zapachem wodorostów, wyrzuconych na skały i szybko wysychających na słońcu. Zauważyła stadko wydr, baraszkujących wesoło wśród kamieni.Nagle blisko, niemal nad jej głową, rozległ się ostry krzyk mewy. Odwróciła głowę i zobaczyła stojącego za ławką mężczyznę.

102
{"b":"97609","o":1}