Część III. Tajemnice pustyni
Waszyngton, Dystrykt Columbia, 18 maja 1996
Concorde w barwach Air France dotknął kołami betonu lotniska Dullesa i pokołował w stronę nie oznaczonego hangaru rządowego w pobliżu dworca towarowego. Nad lotniskiem wisiały ciężkie chmury, ale jak dotąd nie spadła nawet kropla deszczu. Zaledwie do samolotu podjechał wózek ze schodkami i otworzyły się drzwi, ukazał się w nich Rudi Gunn. Ściskając mocno paski plecaka, jakby była tam aparatura podtrzymująca jego życie, pospieszył do czekającego przy schodkach czarnego forda.
Kierowca miał na sobie mundur policji miejskiej. Z migającymi światłami i wyjącą syreną pomknęli ulicami stolicy do budynku NUMA. Na szczęście przechodnie nie zwracali szczególnej uwagi na sygnały. Na tylnym siedzeniu pędzącego samochodu policyjnego Gunn czuł się bowiem trochę jak świeżo schwytany przestępca. Nie przeszkodziło mu to jednak w czysto estetycznych doznaniach. Zauważył na przykład niezwykły, ołowianozielony odcień wód Potomacu, gdy przecinali rzekę mostem Rochambeau.Samochód nie zatrzymał się przed głównym wejściem do Agencji, lecz z piskiem opon okrążył budynek i po pochylni wśliznął się do podziemnego garażu. Stanął przed drzwiami windy, gdzie czekali dwaj uzbrojeni strażnicy. Pod ich eskortą Gunn wjechał windą na czwarte piętro i długim korytarzem dotarł do sali konferencyjnej NUMA. Sam już, bez opiekunów, wszedł do dużej sali, bogato wyposażonej w nowoczesny sprzęt do prezentacji wizualnej.Przy długim mahoniowym stole siedziało kilka osób – mężczyzn i kobiet; patrzyli na doktora Chapmana, który wykładał coś, stojąc przed wielkim ekranem. Całą powierzchnię ekranu zajmowała mapa środkowego Atlantyku przy brzegach Afryki. Na widok przybysza Chapman zamilkł. W sali konferencyjnej zrobiło się cicho jak makiem zasiał.
Admirał Sandecker wstał, odsunął krzesło i podszedł do Gunna; nieoczekiwanie uścisnął go jak brata, któremu udało się przeżyć ciężką operację.
– Dzięki Bogu, żeś się stamtąd wyrwał! – Głos admirała zdradzał niezwykłą emocję.
– Dobrą miałeś podróż z Paryża?
– Czułem się trochę jak banita: sam w pustym Concordzie.
– Nie było pod ręką żadnej maszyny wojskowej. Nie mieliśmy innego wyjścia, jak wyczarterować samolot pasażerski.
– No i dobrze, ale ciekawe, co powiedzieliby na to podatnicy.
– Na pewno by nie protestowali, gdyby wiedzieli, że tu chodzi o ich życie.
Sandecker zaczął przedstawiać uczestników narady.
– Znasz chyba wszystkich, z wyjątkiem trzech osób… Doktor Chapman i Hiram Yaeger podeszli bliżej, by się przywitać;uścisnęli dłoń Gunna z widoczną radością. Zbliżyli się też inni, których jeszcze nie znał: doktor Muriel Hoag, kierująca w Agencji pracownią biologii morskiej, i doktor Evan Holland, ekspert w dziedzinie ochrony środowiska.
Muriel Hoag była bardzo wysoka i chuda, jak specjalnie głodzona modelka. Kruczoczarne włosy miała mocno ściągnięte do tyłu i spięte w kok; piwne oczy patrzyły surowo przez okrągłe szkła okularów. Nie stosowała żadnego makijażu. I słusznie – pomyślał Gunn – bo nawet największy mistrz charakteryzacji z Hollywood nie poradziłby sobie z tak brzydką twarzą.Evan Holland, specjalizujący się w chemii skażeń środowiskowych, wyglądał z bliska jak basset zaskoczony nagłym widokiem żaby na dnie swojej miski. Jego uszy były co najmniej dwa razy za duże w stosunku do głowy, długi nos był śmiesznie zaokrąglony na końcu. Ale Holland tylko z pozoru mógł uchodzić za poczciwego fajtłapę. W rzeczywistości był jednym z najzdolniejszych, najbystrzejszych badaczy w swojej branży.Dwóch innych – Chipa Webstera, analityka zdjęć satelitarnych, i Keitha Hodge, naczelnego oceanografa Agencji – Gunn już znał.
– Ktoś zadał sobie dużo trudu, żeby wyciągnąć mnie z Mali – powiedział, zwracając się do Sandeckera.
– To Hala Kamil osobiście zezwoliła na użycie grupy taktycznej Organizacji Narodów Zjednoczonych.
– Oficer dowodzący operacją, pułkownik Levant, nie wyglądał na zachwyconego.
– Tak, musiałem użyć trochę łagodnej perswazji, żeby przekonać Levanta i jego szefa, generała Boćka. Ale kiedy zrozumieli, jak ważne są twoje materiały, zgodzili się udzielić wszelkiej pomocy.
– To była cholernie skomplikowana operacja – stwierdził z podziwem Gunn. – Niesamowite, że wymyślili to wszystko i wykonali w ciągu paru godzin.
Jeśli liczył, że pozna dalsze szczegóły, rozczarował się. W każdym geście Sandeckera widoczna była niecierpliwość. Nie zaproponował Gunnowi nawet kawy, choć taca z kawą i ciasteczkami stała w zasięgu jego ręki. Chwycił go za ramię i niemal przemocą usadził w fotelu na końcu długiego konferencyjnego stołu.
– Do rzeczy – powiedział. – Wszyscy umieramy z ciekawości: podobno zidentyfikowałeś związek, powodujący ekspansję tych czerwonych glonów.
Gunn umieścił na stole plecak, otworzył go i zaczął wydobywać zawartość. Bardzo ostrożnie odwinął z miękkiej szmatki szklane fiolki z próbkami wody. Potem wyjął dyskietki z danymi i położył je na stole. Wreszcie zaczął mówić.
– Tu są próbki wody, a tutaj wyniki moich pomiarów i analiz komputerowych. Chyba miałem trochę szczęścia w badaniach. To, co stymuluje czerwony zakwit, to jakiś w najwyższym stopniu nietypowy związek organometaliczny, połączenie syntetycznego aminokwasu z kobaltem. W tej wodzie są również jakieś ślady substancji promieniotwórczych, ale nie sądzę, by akurat to wpływało na rozwój glonów.
– Jakim cudem mogliście robić badania w tych warunkach?- spytał Chapman. – Podobno krajowcy nie ułatwiali warn życia.
– Tak, mieliśmy drobną utarczkę z flotą Beninu, ale szczęśliwie wszystkie moje instrumenty uratowały się.
– Utarczkę – powtórzył Sandecker z ironicznym uśmiechem.
– Zniszczyliście połowę floty Beninu i helikopter; byłem po tym przesłuchiwany przez CIA w sprawie "nielegalnych operacji, prowadzonych w Afryce".
– I co im pan powiedział?
– Nie martw się, nałgałem. Mów dalej.
– Ogień z kanonierki Beninu zniszczył jednak nasz system łączności. Dlatego nie mogłem przesłać wyników drogą radiową.
– Chciałbym jeszcze raz przebadać te próbki wody – oświadczył Chapman. – A Hiram Yaeger mógłby w tym czasie sprawdzić twoje analizy komputerowe.
– Zgoda – powiedział Yaeger i ostrożnie zebrał ze stołu dyskietki. – Wezmę się od razu do roboty; tutaj i tak nie na wiele się przydam.
Zaledwie komputerowiec opuścił salę, Gunn wbił wzrok w Chapmana.
– Człowieku, powtarzałem wszystkie testy po dwa – trzy razy. Niczego innego tu nie znajdziecie, jestem pewien.
Chapman wyczuł ton urazy.
– Ależ ani mi w głowie kwestionować twoje wyniki. Zrobiliście razem z Pittem i Giordino kawał cholernie ciężkiej roboty. To nie może pójść na marne. Dlatego chcę dostarczyć prezydentowi dane z podwójnym potwierdzeniem. Chodzi o to, by jak najszybciej użył swoich wpływów w Mali i zmusił ich przynajmniej do zablokowania źródła trucizny. To da nam czas na opracowanie metod jej neutralizacji i powstrzymanie rozwoju czerwonych glonów.
– Nie tak szybko – ostrzegł z powagą Gunn. – Znamy skład trucizny i zlokalizowaliśmy miejsce, w którym wpływa do rzeki, ale nie udało nam się znaleźć źródła.
– Tak, Pitt zdążył mi o tym powiedzieć – Sandecker zabębnił palcami po stole. – Przepraszam, że nie przekazałem wam tej złej nowiny, ale liczyłem, że zdjęcia satelitarne wyjaśnią zagadkę.
Muriel Hoag popatrzyła surowo w oczy Gunna.
– Nie bardzo rozumiem: śledziliście skutecznie tę substancję przez tysiąc kilometrów rzeki, a potem zgubiliście ją na lądzie?
– To proste – Gunn wzruszył ramionami, jakby opędzał się od muchy. – W miarę jak posuwaliśmy się w górę rzeki, stężenie sybstancji stopniowo rosło. I nagle spadło do zera: nasze instrumenty wykazywały już tylko zwykłe, powszechnie występujące zanieczyszczenia. Zaczęliśmy się kręcić tam i z powrotem, obserwując brzegi rzeki. I nic: żadnych wysypisk, żadnych magazynów, żadnych fabryk. Ani nad brzegami, ani w głębi lądu. Żadnych domów ani innych budowli – nic, tylko naga pustynia.
– Może to jakieś stare, zasypane już śmietnisko? – zasugerował Holland.
– Nie zauważyliśmy śladów jakichkolwiek wykopów.
– A może to matka natura uwarzyła tę zupę? – spytał Chip Webster. Najwyraźniej rozbawiło to pannę Hoag.
– Jeśli potwierdzi się diagnoza pana Gunna, że w tej miksturze jest jakiś syntetyczny aminokwas, to o żadnej "matce naturze" nie może być mowy. Takie substancje powstają tylko w laboratoriach biochemicznych. Oczywiście do połączenia z kobaltem mogło już dojść przypadkowo. Nie byłby to pierwszy przypadek w dziejach odkryć chemicznych.
– Ale jak, na litość boską, taka mikstura mogła powstać w środku Sahary? – zastanawiał się Chip Webster.
– I to w takim stężeniu – dodał Holland – że po przepłynięciu tysiąca kilometrów może jeszcze działać w oceanie jako steryd dla wiciowców!
Sandecker przeniósł wzrok na Keitha Hodge'a.
– Jakie są najnowsze dane o ekspansji tego paskudztwa?
Oceanograf, sześćdziesięcioletni mężczyzna o dziwnie nieruchomych, piwnych oczach, które nadawały statyczny wyraz jego chudej, kościstej twarzy, mógł – gdyby tylko odpowiednio go ubrać – uchodzić za postać, która opuściła ramy osiemnastowiecznego portretu.
– W ciągu ostatnich czterech dni obszar czerwonego zakwitu zwiększył się o trzydzieści procent. Tempo wzrostu przekracza nasze najgorsze przewidywania.
– Może jednak uda się powstrzymać ekspansję glonów, jeśli znajdziemy źródło skażenia i zablokujemy je, a doktor Chapman znajdzie szybko substancję neutralizującą?
– Musi ją znaleźć bardzo szybko – odparł Hodge. – Przy tym tempie rozmnażania najdalej za miesiąc zostanie przekroczony próg samowystarczalności: kolejne generacje będą się żywić poprzednimi i nastąpi żywiołowy rozwój, nawet bez dopływu sterydów z Nigru.
– Poprzednio mówił pan o trzech miesiącach! – zaatakowała go Muriel Hoag.
– Kiedy w grę wchodzi coś tak niezwykłego – Hodge wzruszył ramionami – jedyną rzeczą pewną jest niepewność.