Piechota szła falami, rozstawionymi co sto metrów. Mimo szaleń-czego ognia obrońców pierwsza fala dotarła szybko do ruin muru. To jednak wcale nie poprawiło sytuacji szturmujących. Wspinając się po chwiejnym rumowisku musieli patrzeć pod nogi, nie mogli więc jednocześnie wypatrywać wrogów i strzelać do nich. Ginęli jeszcze gęściej – a jednak wciąż parli naprzód.
– Granaty! – zabrzmiał we wszystkich hełmofonach zdener-wowany głos Levanta. – Zatrzymać ich granatami!
Pitt, któremu i tak już kończyła się amunicja, sięgnął do torby z granatami. Rzucał je tak szybko, jak tylko nadążał z odbez-pieczaniem. Tak samo postępowali komandosi Levanta. Efekt był straszny. W ciągu kilkudziesięciu sekund cała pierwsza fala atakujących padła. Nieliczni, którzy uszli z życiem, uciekali w popłochu przez pustynię, nie myśląc już o groźbach generała Kazima.Ale sukces był tylko chwilowy. Druga fala atakujących szybko wdarła się na ruiny; żołnierze grupy taktycznej musieli opuścić swoje pozycje i zacząć odwrót. Wycofywali się, strzelając z biodra jak bohaterowie westernów. Szli przez plac apelowy, obok spalonych pojazdów, do ruin kwatery oficerskiej, ostatniego fragmentu koszar, w którym strzelec mógł znaleźć jeszcze jakąś osłonę.
Na szczęście dla nich dym ze spalonego prochu i pył wzniesiony wybuchami ograniczały widoczność na dziedzińcu fortu do pięciu metrów. Nie widzieli szturmujących Malijczyków, ale tamci nie widzieli ich również. Samopoczucie obrońców poprawiało i to, że w ogłusza-jącym jazgocie broni maszynowej nie słyszeli jęków i krzyków rannych kolegów. Zza potrzaskanych węgłów budynku oficerskiego wystrzeli-wali ostatnie magazynki w stronę Malijczyków, którzy znaleźli się już na dziedzińcu. Pierwszą ich grupę, w której było około trzydziestu ludzi, położyli trupem w ciągu paru sekund. Zawdzięczali ten sukces dezorientacji żołnierzy malijskich, którzy stanęli na chwilę na środku placu apelowego, zdumieni, że nie ma tu nikogo, z kim mogliby walczyć.
Pembroke-Smythe kazał przenieść najbliżej leżących rannych do podziemnego arsenału i jeszcze raz policzył swoich ludzi. Tylko Pitt i dwunastu komandosów grupy taktycznej było zdolnych do walki. Zaginął gdzieś pułkownik Levant; ostatni raz widziano go na murze, w momencie gdy na zachodnie rumowisko wdzierała się druga, zwycięska fala Malijczyków. Zauważywszy Pitta, Pembroke-Smythe uśmiechnął się z ulgą.
– Wygląda pan okropnie – powiedział, wskazując jego mundur, obficie zbroczony krwią na lewym barku i ramieniu. Krew ciekła też z policzka Pitta, rozoranego jakimś odłamkiem.
– Pan też nie jest okazem zdrowia – odwzajemnił się Pitt, patrząc na rozległą, choć powierzchowną ranę na biodrze Anglika.
– Ma pan jeszcze amunicję?
– Nie – odparł Pitt i rzucił na ziemię karabin, który od dłuższego już czasu dźwigał niepotrzebnie. – Zostały mi tylko dwa granaty.
Pembroke-Smythe podał mu pistolet maszynowy, zabrany przed chwilą martwemu Malijczykowi.
– Niech pan zejdzie z tym do arsenału. Ktoś z nas musi bronić tych nieszczęśników, albo…
Nie znalazł w sobie dość siły, by skończyć to zdanie, ale Pitt i tak zrozumiał.
– Wybiliśmy im straszną masę ludzi – powiedział, wyjmując magazynek z automatu i sprawdzając jego zawartość. – Są wściekli, chcą się mścić. Będą okrutni dla każdego, kogo znajdą żywego.
– Strach pomyśleć, co się stanie, kiedy te kobiety i dzieci wpadną znów w ręce Kazima.
– Nie wpadną – oświadczył Pitt stanowczym głosem. – Przyrzekam to panu.
Pembroke-Smythe popatrzył na niego przenikliwym wzrokiem.
– Żegnaj, Pitt – powiedział. – Szkoda, że poznaliśmy się tak późno.
– Ja też żałuję, kapitanie.
Uścisnął dłoń Anglika, odwrócił się, odsunął rupiecie blokujące schody do arsenału i zszedł na dół. Natychmiast podeszli do niego Hopper i Fairweather.
– Trzymamy się jeszcze? – spytał Hopper.
– Niestety, coraz słabiej – odparł z rezygnacją Pitt.
– Nie chcemy tu czekać na śmierć – włączył się Fairweather. – Lepiej już umrzeć w walce. Nie ma pan czasem jakiejś zapasowej broni?
– Ja też umiem posługiwać się bronią – upomniał się Hopper.
Pitt podał Fairweatherowi otrzymany przed chwilą automat i odwrócił się do Hoppera.
– Przykro mi, nie mam nic dla pana. Ale mnóstwo broni wala się na górze. To po zabitych Malijczykach – wyjaśnił.
– Wygląda na to, że nieźle tam sobie popukaliście. Teraz i ja spróbuję. – Hopper najwyraźniej nie tracił dobrego humoru. – Trzymaj się, chłopcze, i opiekuj się Evą.
– Zaopiekuję się – odparł Pitt posępnym tonem, ale Hopper już tego nie słyszał; pobiegł po schodach na górę.
Fairweather uśmiechnął się.
– Miło było pana poznać, Pitt – rzucił i podążył w ślady Hoppera.
Jeszcze słychać było jego kroki na kamiennych schodach, gdy do Pitta podeszła lekarka grupy…- Jak tam na górze?
– Musimy być gotowi na najgorsze – odparł cicho Pitt.
– Długo jeszcze wytrzymają?
– Bronią już ostatniej pozycji, tu, nad nami. Za dziesięć, piętnaście minut będzie po wszystkim.
– A co z tymi biedakami? – spytała lekarka, patrząc na rannych, leżących na podłodze arsenału.
– Nie można liczyć na litość Malijczyków – odparł szczerze.
– Podniosła na niego niespokojny wzrok.
– Nie biorą jeńców?
– Nic na to nie wskazuje.
– A kobiety i dzieci?
Nie odpowiedział, ale sam wyraz jego twarzy wystarczył jej za odpowiedź. Wzięła się w garść.
– Nie pozostaje nam nic innego, jak odejść z hukiem – zdobyła się na czarny dowcip.
Uśmiechnęła się dzielnie i poszła przekazać niewesołe nowiny koledze. Pitt ruszył w stronę kąta, w którym leżała Eva, ale zastąpił mu drogę poznany wcześniej francuski inżynier.
– Panie Pitt!
– Tak, panie Monteux?
– Czy to już koniec?
– Obawiam się, że tak.
– Pański pistolet… ile jest w nim naboi?
– Dziesięć, ale mam jeszcze drugi magazynek.
– Starczy… – szepnął Monteux i wyciągnął rękę po broń.
– Dostanie go pan – powiedział Pitt z nagłą determinacją – ale najpierw muszę porozmawiać z doktor Rojas.
Monteux wsłuchał się w odgłosy walki, dobiegające z otworu schodów.
– Niech się pan pośpieszy – powiedział. – Nie mamy zbyt wiele czasu.
Pitt przeszedł parę kroków i usiadł obok Evy. Była przytomna; patrzyła na niego z uczuciem i troską.
– Krwawisz, jesteś ranny…
– Drobiazg, sam jestem sobie winien. Rzuciłem granat i nie schowałem się w porę.
– Nie masz pojęcia jak się cieszę, że tu jesteś. Zaczęłam się już zastanawiać, czy cię jeszcze kiedykolwiek zobaczę.
– Powinnaś się raczej zastanawiać nad odpowiednim strojem na naszą umówioną randkę – przypomniał. Podparł ją ostrożnie i przesunął się tak, że jej głowa znalazła się na jego kolanach. Prawą ręką, poza zasięgiem jej wzroku, otworzył kaburę przy pasie, wyciągnął pistolet i przysunął lufę na odległość centymetra od jej potylicy.
– Ależ wybrałam już strój i restaurację też…
– Przerwała i obróciła głowę, jakby nasłuchując.
– Słyszysz? – spytała.
– Co?
– Nie jestem pewna, ale to chyba klakson.
Pitt uznał, że to narkoza wciąż jeszcze mąci jej zmysły. Dotknął palcem języczka spustowego.
– Ależ musisz to słyszeć!
– Żegnaj… – szepnął, ale nie zwróciła na to w ogóle uwagi.
– To samochód! – zawołała. – To na pewno Al! Wrócił po nas.
Pitt zdjął palec ze spustu i osłonił ucho dłonią, by lepiej słyszeć dźwięki dobiegające od strony wyjścia. I wtedy, w krótkiej przerwie miedzy wystrzałami, usłyszał to. To nie był klakson. Było to dalekie i słabe, ale całkiem wyraźne buczenie syreny lokomotywy kolejowej.Giordino stał obok maszynisty, ciągnąc jak szalony za linkę syreny. Pociąg dudnił po szynach na najwyższych obrotach silników. Byli już blisko pola bitwy. Giordino wbijał wzrok w przednią szybę, daremnie usiłując dostrzec fort. Minęła dłuższa chwila, nim zrozumiał, że fortu już nie ma; na jego miejscu piętrzyła się kupa gruzu. Widok ruin, z których biły w niebo słupy czarnego dymu, odbierał wszelką nadzieję. Wszystko wskazywało na to, że odsiecz przyszła za późno.Także Hargrove, który niejedno już widział, był oszołomiony rozmiarami zniszczenia. Ze zdumieniem patrzył na powalone mury, na wraki czterech potężnych czołgów, na morze trupów na przedpolu fortu.
– O Boże – mruknął – Ależ tu musiała być bitwa! Giordino przystawił lufę pistoletu do skroni maszynisty.
– Zatrzymaj to pudło! Natychmiast, tutaj!
Maszynista, Francuz, jeszcze niedawno obsługujący superszybkie pociągi na trasie Paryż – Lyon, trafił do Entreprises Massarde skuszony dwukrotnie wyższą płacą. Tylko to wiązało go z firmą. Nie miał bynajmniej zamiaru narażać własnego życia dla ratowania dyrektora. Włączył hamulce i zatrzymał pociąg pół kilometra przed fortem, między polem bitwy a sztabem polowym Kazima.
Komandosi Hargrove'a natychmiast przystąpili do akcji. Jedna grupa zaatakowała sztab Malijczyków; kompletnie zaskoczeni oficerowie Kazima poddawali się bez walki. Druga, większa grupa uderzyła z tyłu na szturmujące fort oddziały. Obsługa śmigłowców, jadących na wielkich lorach, błyskawicznie ściągnęła brezentowe plandeki. Dwie minuty później wszystkie Apache były w powietrzu i mknęły w stronę celów, gotowe do otwarcia śmiercionośnego ognia.
Kazim stał jak wryty przy najdalszym z namiotów sztabowych, nie tyle nawet przestraszony, co bezmiernie zdumiony. W jaki sposób amerykańskie śmigłowce pokonały granicę i dotarły aż tutaj – nie dostrzeżone przez jego radary? Był tak zaszokowany, że nie próbował zorganizować obrony; nie próbował nawet uciekać.Podbiegli do niego pułkownicy Mansa i Cheik. Chwycili osłupiałego generała pod ramiona i powlekli go na drugą stronę namiotu, gdzie stał sztabowy landrover. Kapitan Batutta czekał już za kierownicą. Wiedziony instynktem samozachowawczym Yerli wskoczył na miejsce; obok kierowcy. Mansa i Cheik wepchnęli Kazima na tylne siedzenie i zajęli
miejsca obok niego.
– Jazda! – wrzasnął Mansa, zatrzaskując drzwi. – Na Allacha! Ruszaj, bo wszyscy zginiemy!