– Proporcje sił poprawiły się na naszą korzyść, sir.
– Niekoniecznie – wtrącił się Pitt, podając Smythowi manierkę z wodą. – Kazim może przed następnym szturmem ściągnąć posiłki.
– Pan Pitt niestety ma rację – stwierdził Levant. – Widziałem przed chwilą kilka dużych śmigłowców. Przywiozły co najmniej dwie kompanie żołnierzy.
– Jak pan sądzi, pułkowniku, – spytał Pitt – kiedy wznowią atak?
– Przypuszczam, że w najgorętszej porze dnia. Kazim wie, że jesteśmy mniej odporni na upał niż tubylcy; potrzyma nas na tej patelni parę godzin, aż zmiękniemy, i dopiero wtedy zaatakuje.
– Chce pan powiedzieć – zawołał z wściekłością Giordino – że nie polecicie tam i nie zabierzecie tych ludzi?
Pułkownik Gus Hargrove nie był przyzwyczajony, by ktoś na niego krzyczał, zwłaszcza jeśli ten ktoś był śmiesznym kurduplem i, co gorsza, cywilem. Dowódca "Army Range!", tajnej formacji sił powietrzno-desantowych USA był twardym żołnierzem, mającym za sobą służbę w kawalerii powietrznej w Wietnamie, Granadzie, Panamie i Iraku. Był szorstki i brutalny, ale zarówno podwładni jak przełożeni szanowali go, cenili, a nawet na swój sposób lubili.Nie wyjmując z ust cygara – robił to zwykle tylko po to, by splunąć – popatrzył na
Giordina twardym, zimnym spojrzeniem bladoniebieskich oczu.
– Zdaje się, że nie rozumiesz, Giordano…
– Giordino!
– Wszystko jedno, sir – burknął ironicznie Hargrove. – Był przeciek informacyjny, przypuszczalnie w ONZ: Malijczycy wiedzą o nas. Połowa ich sił powietrznych patroluje w tej chwili zachodnią granicę. Musisz wiedzieć, że śmigłowiec Apache jest tylko ruchomą wyrzutnią rakiet przeciwpancernych, ale do walki z Mirage'ami zupełnie się nie nadaje. W każdym razie nie przy świetle dziennym.
– Bez własnej osłony myśliwców możemy tam polecieć dopiero w nocy.
– Ale ci wszyscy ludzie – w tym kobiety i dzieci – zginą, jeśli najdalej za trzy godziny nie dotrzemy do Fort Foureau.
– Ciekawe, jak mamy to zrobić. Bo lecieć tam natychmiast – w biały dzień, kiedy przeciwnik jest ostrzeżony, i bez osłony myśliwców – to bardzo kiepski pomysł, Giordino! Nie ulecimy nawet pięćdziesięciu kilometrów! Strącą nas jak baloniki na strzelnicy. Możesz mi łaskawie odpowiedzieć, co zyskają na tym ci nieszczęśni ludzie w forcie?
Przyparty do muru, Giordino spuścił z tonu.
– Ma pan rację, pułkowniku, przepraszam. Nie zdawałem sobie sprawy z całości sytuacji.
Hargrove wyraźnie zmiękł.
– No, widzę, że się rozumiemy. Teraz możemy porozmawiać rzeczowo, choć obawiam się, że i tak niewiele wymyślimy.
Giordino poczuł, jak serce podjeżdża mu do gardła. Odwrócił się i popatrzył na pustynię. Piaszczysty pył już opadł, odsłaniając pociągi stojące w oddali na torach.
– Ilu ma pan ludzi? – zwrócił się do pułkownika.
– Jeśli nie liczyć pilotów śmigłowców, osiemdziesięciu.
Giordino otworzył szeroko oczy z niedowierzaniem.
– Osiemdziesięciu ludzi przeciw połowie malijskiej armii?
– Tak – Hargrove uśmiechnął się chytrze, wyjął z ust cygaro i splunął. – Ale mamy dość amunicji, żeby przewrócić do góry nogami pół Afryki.
– A może… – myślał głośno Giordino – moglibyśmy dotrzeć do Fort Foureau tak, by nas nie zauważyli?
– Masz jakiś dobry pomysł? – Hargrove zaciekawił się. – Chętnie posłucham.
– Na pewno zwrócił pan uwagę na te pociągi. Czy odjechał choćby jeden w stronę Fort Foureau?
– Nie. Odkąd tu jesteśmy, wszystkie stoją. Podsłuchaliśmy rozmowy radiowe maszynistów. Mają polecenie stać tu i czekać na dalsze instrukcje od dyrektora linii.
– A ten malijski posterunek graniczny? Ilu ich tam jest?
– Dziesięciu, może dwunastu.
– Potrafiłby pan ich zdjąć, ale dyskretnie, żeby nie narobili hałasu?
Wzrok Hargrove'a powędrował przez stojące pociągi. Zatrzymałsię dłużej na pięciu pustych, fabrycznie nowych platformach przy-krytych plandekami, potem przesunął się szybko na widoczny w oddali budynek malijskiej straży granicznej. Dopiero dokonawszy tego przeglądu, pułkownik odpowiedział:
– A jak myślisz, czy John Wayne umiał jeździć konno?
– No to mamy szansę być w forcie za dwie i pół godziny – stwierdził Giordino. – Góra trzy.
Hargrove wyjął cygaro z ust i przyglądał mu się badawczo.
– Chyba rozumiem. Ten bydlak Kazim na pewno nie spodziewa się, że przyjedziemy pociągiem.
Giordino odetchnął z ulgą. Ale Hargrove miał jeszcze pewne wątpliwości.
– A co będzie, jeśli któryś z pilotów Kazima zobaczy pociąg i rozwali go?
– Nie zrobi tego bez porozumienia z Kazimem. A Kazim nigdy w życiu nie ośmieli się zniszczyć pociągu należącego do Massarde'a, zanim nie upewni się całkowicie, że pociąg został uprowadzony. My tymczasem będziemy już w forcie.
Hargrove zrobił kilka kroków w tę i z powrotem. Plan z pewnością był ryzykowny i nietypowy. Ale z drugiej strony, gdyby się powiódł, mógł znakomicie uświetnić i przyspieszyć jego karierę wojskową.
– Dobrze – zadecydował. – Pojedziemy sobie ciuchcią.
Kiedy okazało się, że garstki obrońców starego fortu nie można zmiażdżyć jednym uderzeniem, Zateb Kazim wpadł w szał. Bombardował swoich oficerów na przemian wulgarnymi przekleństwami i wzniosłymi patriotycznymi tyradami. Histeryzował jak dziecko, któremu zabrano ulubione zabawki. Nie panując zupełnie nad sobą, spoliczkował dwu oficerów i kazał ich natychmiast rozstrzelać; na szczęście szef sztabu, pułkownik Cheik, wyperswadował mu to. O wycofujących się żołnierzach Kazim mówił z bezbrzeżną pogardą i nienawiścią. Wydał rozkaz, by jak najszybciej ich przegrupować i rzucić ponownie do szturmu.Głęboko przejęty boskim gniewem naczelnego wodza pułkownik Mansa, wróciwszy do swoich rozbitych oddziałów szturmowych, zwymyślał oficerów od tchórzów i zdrajców, obciążając ich całą odpowiedzialnością za haniebny odwrót. W końcu przekazał im rozkazy Kazima, zarządził szybkie przegrupowanie i ponowny szturm, a chcąc dodać powagi swoim słowom, kazał natychmiast rozstrzelać dziesięciu schwytanych dezerterów.Tym razem wojska Kazima miały przystąpić do szturmu długą, potężną kolumną z jednej tylko strony – od zachodu. Zamykający kolumnę żołnierze z oddziałów posiłkowych dostali rozkaz strzelania do każdego, kto będzie próbował cofnąć się lub uciec. Wszyscy szturmujący mieli myśleć tylko o jednym: "Walcz albo giń!"O drugiej po południu przegrupowane już oddziały malijskie czekały na sygnał do szturmu. Doświadczony dowódca widząc posępne, wystraszone twarze żołnierzy, odwołałby atak. Najwyraźniej nikt z nich nie darzył Naczelnego Wodza aż taką miłością, by za niego umierać. Ale gdy ruszyli już naprzód i zobaczyli z bliska setki martwych lub dogorywających kolegów, żądza odwetu zaczęła brać górę nad strachem przed śmiercią.Tym razem, przysięgali sobie w duchu, przeklęci wrogowie, cudzoziemcy okopani w Forcie Foureau pójdą do piachu.
Pembroke-Smythe siedział na myśliwskim stołku, wbitym w szczyt rumowiska, jakby rzucał wyzwanie malijskim strzelcom wyborowym, ostentacyjnie lekceważąc ich umiejętności. W istocie w ogóle o nich nie myślał. Wpatrywał się przez lornetkę w odległe o kilometr oddziały wroga, usiłując odgadnąć ich zamiary.
– Zdaje się, że te łachudry znów szykują się do ataku – powiedział do Levanta i Pitta, gdy wrócił na plac apelowy.
Chwilę później nad pozycjami Malijczyków wystrzeliły w górę kolorowe flary. Tym razem nie było żadnego przygotowania artyleryj-skiego ani lotniczego. Kolumna żołnierzy malijskich ruszyła biegiem w stronę ruin fortu. Ciszę nad pustynią przerwały okrzyki bojowe z niemal dwóch tysięcy gardeł.
Pitt poczuł się jak aktor stojący naprzeciw widowni, na którą przez otwarte wejścia wlewa się wrogo usposobiona publiczność.
– Nie nazwałbym tego genialnym pomysłem taktycznym – powiedział obserwując sunącą od zachodu gęstą kolumnę. – Ale może się to okazać skuteczne.
Pembroke-Smythe przytaknął.
– Kazim chce użyć swoich ludzi jak walca parowego.
– No to wszystkiego najlepszego, panowie – powiedział Levant z ponurym uśmiechem. – Nie można wykluczyć, że już wkrótce spotkamy się wszyscy na tamtym świecie.
– Jedno jest pewne; nie będzie tam gorzej niż tutaj – podchwycił nutę czarnego humoru Pitt.
Pułkownik spojrzał na Pembroke-Smythe'a.
– Proszę przemieścić ludzi: będą odpierać frontalny atak z jednej strony. Ogień otworzą według własnego uznania.
Pembroke-Smythe krążył po ruinach, instruując kolejno wszy-stkich żołnierzy. Levant zajął pozycję na ostatnim ocalałym kawałku muru, a Pitt powrócił do prymitywnego "bunkra", do którego zdążył się już przyzwyczaić. Pierwsze kule zabębniły po kamieniach zburzonego fortu.
Atakujący biegli ławą, szeroką na siedemdziesiąt pięć metrów. Ludzie w ostatnich szeregach nie mieli powodów do niepokoju. Byli niemal pewni, że wejdą do fortu nietknięci; zanim tam dotrą, ostatni z obrońców już dawno będzie martwy. Ale ci z pierwszych linii pełni byli czarnych myśli. Nasiliły się one, gdy w pierwszych szeregach pojawiły się głębokie wyłomy. Ludzie padali skoszeni seriami, ale pozostali biegli wciąż naprzód. Nie było odwrotu. Wydany przez Kazima oddziałom odwodowym rozkaz strzelania do uciekinierów z pewnością byłby wykonany. Posuwali się więc dalej. I, rzecz paradoksalna, im bardziej zbliżali się do fortu, im więcej ich ginęło – tym więcej było w nich ochoty do walki. Działała psychologiczna potrzeba zemsty, odwetu, a także coraz silniejsze przekonanie, że zwycięstwo jest jednak możliwe.
Pitt strzelał krótkimi seriami. Wpadł w dziwny, mechaniczny trans; celował, strzelał, znów celował i strzelał, wyrzucał zużyte magazynki, ładował nowe, i znowu celował i strzelał. Choć minęło zaledwie dziesięć minut od początku szturmu miał wrażenie, że ta rutyna powtarza się już całe wieki.
Nagle gdzieś za nim wybuchł pocisk wystrzelony z moździerza. Kazim przypomniał sobie, choć późno, o możliwości użycia lekkiej artylerii. Teraz, dopóki jego żołnierze nie weszli do fortu, nadrabiał zaległości. Pociski padały coraz gęściej, czyniąc wśród obrońców więcej spustoszeń niż kule nacierającej piechoty.