Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Bardzo żałuję – powiedział Hargrove – że nie mogliśmy dotrzeć tu wcześniej.

– Najważniejsze, że w ogóle dotarliście – odparł Levant.

Hargrove jeszcze raz rozejrzał się wkoło, daremnie usiłując ocenić liczbę zabitych.

– To fantastyczny wyczyn, pułkowniku – powiedział. – Dokonał pan tego z taką garstką ludzi?

– Na początku było nas więcej, około czterdziestu osób.

Hargrove nie mógł się powstrzymać przed jeszcze jednym, pełnym najszczerszego podziwu salutem.

– Gratuluję. Nigdy jeszcze nie widziałem tak wspaniałej obrony.

– Mamy w piwnicy rannych – poinformował Levant.

– Podobno konwojuje pan także cywilów, w tym kobiety i dzieci?

– Tak. Oni też są tam na dole, razem z moimi rannymi.

Hargrove odwrócił się gwałtownie.

– Wezwij tutaj naszych lekarzy i śmigłowiec transportowy – zawołał do stojącego najbliżej oficera. – Trzeba zająć się rannymi i ewakuować ludzi. I pospieszcie się; lada chwila mogą przylecieć malijskie samoloty.

Giordino dopiero teraz dostrzegł Pitta, który przyglądał się wojskowej ceremonii z pewnego oddalenia. Szybko podszedł do niego.

– No, stary – powiedział – uczciwie mówiąc, myślałem, że tym razem nie dasz rady.

– Co to za pomysł z tym pociągiem? – spytał Pitt tonem pretensji. – Śmigłowcami byłoby szybciej.

– Hargrove nie mógł ryzykować. Nie przebiłby się przez blokadę powietrzną Kazima. Ten drań domyślił się, że czekamy na odsiecz z Mauretanii.

Pitt spojrzał na wiszący nieruchomo nad pustynią śmigłowiec szturmowy, który starannie badał radarami horyzont.

– No, dobrze – rozpogodził się. – Najważniejsze, że jesteście, i że was nie wykryli.

– Co z Evą? – spytał Giordino.

– Żyje, chociaż jest paskudnie poturbowana. Ale była już o dwie sekundy od śmierci. Gdyby nie ta twoja syrena kolejowa…

– Dwie sekundy? – przeraził się Giordino. – Banda Kazima była już tak blisko?

– Nie, to ja byłem blisko – wyjaśnił enigmatycznie Pitt i zmienił temat. – Chodź do arsenału; na pewno się ucieszy, jak zobaczy twoją małpią mordę.

Giordino stracił wszelką ochotę do żartów, gdy zobaczył wszystkich rannych i cywilów, stłoczonych w ciasnej przestrzeni arsenału. Zdu-miewający był też ogrom szkód, spowodowanych przez spadające fragmenty kamiennego sklepienia. Najbardziej jednak poraziła go niezwykła cisza. Nikt nic nie mówił, nikt nie otwierał ust. Jakby po tylu godzinach śmiertelnego zagrożenia ludzie bali się już nawet głośno oddychać.Ale na widok Giordina, stanowiącego oczywisty dowód, że odsiecz dotarła, jak na znak dyrygenta odezwały się, najpierw pianissimo, potem coraz głośniej, okrzyki radości i brawa. Naturalna skromność i nieśmiałość Giordina zderzyły się z lawiną serdecznych gestów ze strony ludzi, którzy fetowali go jako bohatera i zbawcę. Mężczyźni przepychali się, by uścisnąć jego dłoń, kobiety rzucały mu się na szyję i całowały, jak dawno nie widzianego kochanka.

Wyrwał się wreszcie i podszedł do Evy. Na jego widok uniosła głowę i uśmiechnęła się promiennie.

– Och, AL. – szepnęła. – Wiedziałam, wiedziałam, że wrócisz! Przyklęknął przy niej i ostrożnie, by nie sprawić jej bólu, uścisnął jej ramię.

– Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że widzę was żywych. Ciebie, i Dirka, i wszystkich tutaj.

Popatrzyła na leżących wokół rannych.

– Trzeba im jak najszybciej pomóc.

– Lekarze z naszej jednostki specjalnej zaraz tu będą – powiedział Pitt.

Rzeczywiście, już po chwili w piwnicy pojawiła się trójka amerykańskich medyków. Konsultując swoje działania z lekarzami Levanta, uzupełniali opatrunki, robili niezbędne zastrzyki i przygotowywali rannych do ewakuacji. Tymczasem komandosi Hargrove'a, potężni brutale, z delikatnością dyplomowanych pielęgniarek wynosili z ar-senału rannych i dzieci, pomagali wyjść dorosłym cywilom. Na placu apelowym czekał już na wszystkich duży helikopter transportowy.

Giordino wziął od Amerykanów nosze; razem z Pittem ostrożnie wynieśli Evę na zalany słońcem dziedziniec fortu.

– Nigdy nie sądziłam, że upał pustyni może mi sprawić taką radość – mruknęła zdziwiona.

Dwaj żołnierze wychylili się z rozsuniętych szeroko drzwi śmigłowca i sięgnęli po nosze.

– Zabieramy ją – powiedział jeden.

– Ta pani ma bilet pierwszej klasy – zażartował Pitt. – To Bardzo Ważna Osoba.

– Eva! – rozległ się rozradowany głos z wnętrza helikoptera.

Doktor Hopper leżał na noszach z głową owiniętą bandażem; nagą pierś spowijał na ukos drugi bandaż, ale twarz była uśmiechnięta.

– Miejmy nadzieję – mrugnął do Evy – że ten lot skończy się szczęśliwiej niż nasz ostatni.

– Moje gratulacje, doktorze – zawołał Pitt od drzwi. – Widzę, że nie dał się pan tym draniom.

– Jasne, że nie! Skosiłem czterech, zanim mnie podziurawili.

– A Fairweather? – spytał Pitt, nie mogąc dostrzec majora w mrocznym wnętrzu śmigłowca.

Hopper opuścił smutno głowę.

– Niestety, nie miał tyle szczęścia co ja.

Pitt i Giordino pomogli żołnierzom zamocować nosze Evy obok Hoppera. Pitt pogładził jej włosy.

– No – powiedział – zostawiam cię w dobrym towarzystwie.

– Jak to, nie lecisz?

– Jeszcze nie tym kursem.

– Ale przecież ty też jesteś ranny, potrzebujesz opieki lekarzy! – protestowała.

– Nie dokończyłem tu jeszcze pewnej sprawy.

– Nie możesz zostać w Mali po tym wszystkim, co się stało – tłumaczyła jak dziecku.

– Posłuchaj: Al i ja mieliśmy w zachodniej Afryce konkretne zadanie. Jeszcze go nie wykonaliśmy.

– Czyli wszystko skończone między nami? – spytała zdławionym głosem.

– Ależ skąd, nic nie jest skończone!

– Więc kiedy się znowu zobaczymy?

– Niedługo, jeśli tylko wszystko pójdzie dobrze – odpowiedział szczerze.

W jej oczach zaszkliły się łzy. Podniosła głowę i pocałowała go delikatnie w usta.

– Wracaj szybko, proszę.

Pitt i Giordino wyskoczyli z helikoptera i odeszli parę kroków. Po chwili pilot zwiększył obroty silnika. W tumanie piasku, wznieconym łopatami śmigieł, maszyna uniosła się ponad poziom zburzonych murów i ruszyła na zachód.

Giordino opuścił głowę, spojrzał na Pitta i wskazał wzrokiem jego rany.

– Jeśli dobrze zrozumiałem, jakie to zadanie mamy jeszcze do wykonania – powiedział – muszą cię tu najpierw trochę połatać.

W prowizorycznym podziemnym szpitalu lekarze wyjęli Pittowi parę drobnych odłamków z lewego ramienia i opatrzyli ranę na udzie. Na szczęście przestrzelony był tylko mięsień; kość pozostała nienaru-szona. Potem zaaplikowali mu parę zastrzyków przeciwzapalnych i przeciwbólowych. Nieco oszołomiony wyszedł z pomocą Giordina na plac apelowy, gdzie właśnie ładowali się do śmigłowca nieliczni sprawni jeszcze komandosi grupy taktycznej.

– Nie polecicie z nami? – spytał Levant.

– Nie możemy pozwolić, aby ten, kto stoi za całą tą bezsensowną rzezią, wymknął się bezkarnie – rzekł twardo Pitt.

– Yves Massarde?

Pitt skinął głową, spokojnie i poważnie.

– Życzę powodzenia, panowie – Levant serdecznie uścisnął ich dłonie. – Niestety, nic mi nie przychodzi do głowy poza słowami podziękowania.

– To my dziękujemy, pułkowniku – odparł Giordino z uśmiechem. – Może pan zawsze na nas liczyć.

– Mam nadzieję – powiedział Pitt – że dostanie pan za tę akcję awans na generała. Zasłużył pan na to, jak może żaden z dzisiejszych generałów.

Levant jeszcze raz rozejrzał się po ruinach fortu, jak gdyby wywoływał w pamięci swoich żołnierzy, zagrzebanych pod gruzami.

– A ja – rzekł – mam nadzieję, że te straszliwe ofiary po obu stronach jakoś się opłacą; że nie pójdą na marne.

Ostatni wszedł na pokład śmigłowca Pembroke-Smythe. Jak zwykle dumnie wyprostowany, promieniował kpiarskim uśmiechem.

– Niezły mecz zagraliśmy – powiedział. – Warto by kiedyś znowu wystąpić w tym samym składzie.

– Zagrać? Możemy już tylko urządzić zjazd weteranów – zakpił gorzko Giordino, ale Pembroke-Smythe'e nie obraził się.

– Świetnie: jak tylko będziecie w Londynie, stawiam Dom Perignon. Przy okazji poznam was z paroma wspaniałymi dziewczynami, które, nie wiedzieć czemu, gustują w Amerykanach.

– Przewiezie pan nas bentleyem? – spytał Pitt.

– A skąd pan wie, że mam bentleya? – zdziwił się kapitan.

Pitt uśmiechnął się.

– Jakoś to do pana pasuje.

Gdy śmigłowiec wystartował i odleciał w stronę Mauretanii, podszedł do nich szybkim krokiem młody czarnoskóry porucznik z oddziału Hargrove'a.

– Pułkownik prosi panów do sztabu wojsk malijskich. To niedaleko, po drugiej stronie torów.

Odległość rzeczywiście nie była wielka, ale kulejący, oszołomiony środkami przeciwbólowymi Pitt nie zdołałby jej pokonać bez życzliwej pomocy Giordina. Namioty polowego sztabu Kazima były wprawdzie we współczesnych barwach ochronnych, ale ich kształt i sposób ustawienia przypominał raczej obóz wojenny kalifa ze starego, kiczowatego filmu. Kiedy weszli do namiotu Naczelnego Wodza, pułkownik Hargrove, pochylony nad stołem z nieodłącznym cygarem w kąciku ust, studiował książkę kodów Kazima.

– Czy któryś z was wie, jak wyglądał Zateb Kazim? – spytał bez żadnych wstępów.

– Owszem, poznaliśmy go osobiście – stwierdził Pitt.

– A potraficie go zidentyfikować?

– Przypuszczalnie tak.

Hargrove wyprostował się i ruszył do wyjścia.

– Chodźcie ze mną – powiedział.

Poprowadził ich prosto do podziurawionego kulami landrovera. Wyjął z ust cygaro i z odrazą splunął na piasek.

– Rozpoznajecie któregoś z tych przebierańców?

Pitt zajrzał do wnętrza. Przypominało raczej zdemolowaną rzeźnię niż kabinę samochodu. Stada much obsiadły zalane krwią ciała. Wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Giordinem, który zaglądał do landrovera z drugiej strony. Potem odwrócił się do Hargrove'a.

– Ten w środku to generał Zateb Kazim.

– Jesteś pewien? – spytał Hargrove.

– Oczywiście – odparł stanowczo Pitt. – Moje gratulacje, pułkowniku. Teraz może pan sobie zapewnić bezpieczny powrót do Mauretanii. Wystarczy powiadomić rząd malijski, że aresztował pan ich naczelnego wodza.

93
{"b":"97609","o":1}