Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Pilot prawdopodobnie żył jeszcze, maszyna nie runęła bowiem na ziemię, ale zbliżała się do niej łagodnie, jakby w zamiarze awaryjnego lądowania bez podwozia. Wreszcie myśliwiec dotknął piasku pustyni i ślizgając się jak łódź wyścigowa, z wielką siłą uderzył we wschodnią część muru. Potworna eksplozja zwaliła tony gruzu na plac apelowy.Rzucony podmuchem na ścianę baraku, Pitt stracił na moment oddech. Gdy go odzyskał, podniósł się na kolana, usiłując dostrzec coś przez chmurę pyłu, która wypełniła całe wnętrze fortu. Najbardziej niepokoił go los balisty. Spojrzał w tamtą stronę; stała na swoim miejscu, najwyraźniej nie naruszona.

– Cholera jasna!… – zaklął ktoś w pobliżu słabym głosem.

Dopiero teraz Pitt zauważył leżącego na piasku człowieka. Był to Pembroke-Smythe, zmieciony podmuchem eksplozji ze szczytu muru.Podczołgał się do leżącego nieruchomo oficera: jego oczy były zamknięte, jedynie pulsująca na szyi tętnica świadczyła, że jeszcze żyje.

– Jest pan ranny? – spytał Pitt. Nic mądrzejszego nie przychodziło mu do głowy.

– Chyba się cały połamałem – wydusił kapitan przez zaciśnięte zęby.

Pitt obejrzał go uważnie.

– Nic nie widzę – powiedział – a i pańskie kości wyglądają na całe. Może pan poruszać nogami?

Pembroke-Smythe podciągnął kolana i obrócił stopę.

– Kręgosłup w każdym razie się trzyma – przyznał.

Nagle podniósł rękę i w niemym przerażeniu wskazał Pittowi wschodnią część placu apelowego. Pył już opadł: tam, gdzie jeszcze niedawno tkwili okopani w swoich gniazdach komandosi, piętrzyła się teraz góra pokruszonej gliny i kamieni.

– Odkopcie tych biedaków! – jęknął. – Odkopcie ich natychmiast, na litość boską!

Pitt spróbował ocenić sytuację. Olbrzymia kupa gruzów redukowała niemal do zera prawdopodobieństwo przeżycia kogokolwiek z tych, którzy znaleźli się pod zburzonym murem. Straszliwy ciężar zwalonych kamieni musiał zmiażdżyć wszystkich. A jeśli nawet któryś cudownie ocalał, to i tak umrze za parę minut z braku powietrza. Nie ma co nawet marzyć o odkopaniu ich w tak krótkim czasie bez ciężkich koparek – a tych oczywiście w forcie nie było.Zanim jednak cokolwiek zdecydował, następne rakiety uderzyły w fort, burząc barak kuchenny. Z drewnianych krokwi jego dachu buchnął w niebo słup ognia i dymu. Mury fortu wyglądały teraz jak porozbijane młotem olbrzyma, wszędzie ziały wielkie wyrwy. Tylko zachodnia ściana pozostała prawie nietknięta, a znajdująca się w niej brama w ogóle nie nosiła śladów bitwy.Na szczęście malijskie myśliwce zużyły już wszystkie rakiety, a ponieważ kończyło im się także paliwo, odleciały na południe, do swojej bazy. Pozostali przy życiu komandosi wypełzli ze swoich ziemnych schronów. Rzucili się z gołymi rękami na górę gruzu, usiłując odkopać kolegów. Ale był to daremny trud.Levant opuścił swoje stanowisko na murze, zszedł na dziedziniec i wydał nowe rozkazy. Rannych zniesiono do podziemnego arsenału, gdzie lekarze byli już gotowi udzielić im niezbędnej pomocy. Asystowały im w roli pielęgniarek kobiety z Tebezzy, wśród nich Eva.

Kiedy Levant kazał przerwać rozkopywanie gruzów i zająć się umacnianiem co większych wyłomów w murze, na twarzach stojących na dziedzińcu ludzi odmalowała się straszliwa rozpacz. Pułkownik wydawał ten rozkaz z ciężkim sercem, ale wiedział, że musi myśleć o tych, którzy jeszcze żyją. Dla poległych nic już nie można było zrobić.Niezniszczalny Pembroke-Smythe kuśtykając obszedł cały fort. Chciał zorientować się w stratach. Nie zważając na ból, promieniujący na całe ciało ze stłuczonego kręgosłupa, nie bacząc na ponure żniwo śmierci – nadal zachowywał pogodę ducha. Dla każdego napotkanego żołnierza miał jakieś słowa otuchy.Ale bilans strat nie nastrajał optymistycznie. Sześciu ludzi zginęło pod gruzami muru, trzej doznali ciężkich obrażeń pod deszczem kamieni. Siedmiu lżej rannych, po opatrzeniu w prowizorycznym szpitalu w piwnicy, wróciło na swoje posterunki. Mogło być gorzej, pomyślał Levant, kiedy Pembroke-Smythe przekazał mu te liczby. Wiedział jednak, że atak z powietrza to dopiero początek.

I rzeczywiście. Po krótkim okresie ciszy u podnóża południowej ściany fortu eksplodowała znowu rakieta. Levant pobiegł na swoje stanowisko obserwacyjne i podniósł lornetkę do oczu. Od południa zbliżały się wolno cztery czołgi, odpalając w krótkich odstępach czasu kolejne rakiety. Od fortu dzieliło je jeszcze dwa tysiące metrów.

– Francuskie czołgi AMX-30 z rakietami SS-11 – zawołał rzeczowo do stojących na placu apelowym. – Chcą nas trochę zmiękczyć, zanim rzucą piechotę.

Pitt rozejrzał się po dziurawych murach.

– Co tu jeszcze jest do zmiękczania? – mruknął do siebie.

Levant zszedł na dół i zwrócił się do Pembroke-Smythe'a, przygarbionego jak dziewięćdziesięcioletni starzec.

– Zabrać wszystkich do piwnicy. Przeczekamy tę strzelaninę. Na górze zostanie tylko obserwator.

– A jeśli czołgi podejdą bliżej? – spytał Pitt.

– Wtedy – wyręczył dowódcę Pembroke-Smythe – pozostanie nam już tylko pańska katapulta. Nic innego na te cholerne czołgi niestety nie mamy.

Pitt uśmiechnął się złośliwie.

– Wygląda na to, kapitanie, że i pan zaczyna we mnie wierzyć.

– Na bezrybiu i rak ryba – zakpił pogodnie Pembroke-Smythe.

– Ale w jego głosie nie było optymizmu.

54

Słońce nad pustynią wstawało w absolutnej ciszy. Zakłócał ją jedynie monotonny warkot silnika rajdówki, mknącej przez piaski jak wielki czarny pająk.Giordino spoglądał wciąż na ekran komputera pokładowego, obliczającego dystans, jaki pokonali. W rzeczywistości kluczyli wciąż między diunami, objeżdżali głębokie wąwozy i rozpadliny; dwukrotnie musieli zboczyć aż o dwadzieścia kilometrów, zanim wrócili na właściwy, zachodni kurs.Liczba na ekraniku komputera zbliżyła się do 400. Te czterysta kilometrów, dzielących w linii prostej Fort Foureau od granicy Mauretanii, zajęło im całe dwanaście godzin. Oczywiście droga wzdłuż torów, jak proponował Pembroke-Smythe, byłaby znacznie krótsza i szybsza. Ale znacznie większe byłoby też prawdopodobieństwo natknięcia się na patrole Kazima. Gdyby nawet uciekli przed patrolem naziemnym, unicestwiłby ich pierwszy wysłany w pogoń helikopter lub samolot.Już od dłuższego czasu jechali po stosunkowo twardej i równej powierzchni, gęsto usianej drobnymi kamieniami. Pozwalało to utrzy-mać stałą szybkość 90 kilometrów na godzinę, choć kamienie podłoża, dochodzące nawet do rozmiarów piłki futbolowej, podrzucały w po-wietrze lekki pojazd i siedzących w nim ludzi. Steinholm i Giordino znosili to jednak ze spokojem i determinacją. Doskonale wiedzieli, że muszą jechać szybko, jak najszybciej, gdyż jest to jedyna szansa ściągnięcia do Fort Foureau amerykańskiej odsieczy, zanim wojska Kazima uśmiercą wszystkich ludzi w forcie. Giordino miał wciąż w pamięci swoją obietnicę powrotu "na śniadanie", choć teraz wiedział już, że jej spełnienie jest mało prawdopodobne.

– Daleko jeszcze do granicy? – spytał Steinholm wpatrzony w kamienistą drogę przed pojazdem. Spytał po angielsku, akcentem, jakiego nie powstydziłby się Arnold Schwarzenegger.

– Trudno dokładnie powiedzieć – odparł Giordino. – Nie ma, niestety, zwyczaju stawiania słupów granicznych na pustyni. Moim zdaniem już ją przekroczyliśmy.

– Jeśli nawet nie, to przynajmniej teraz, odkąd jest jasno, łatwiej nam jechać.

– Ale i Malijczykom łatwiej nas znaleźć.

– Jestem za tym, żeby skręcić na północ, w stronę kolei – powiedział Steinholm. – Mamy już bardzo mało benzyny. Jeszcze trzydzieści kilometrów i będziemy musieli iść pieszo.

– Dobrze, skręcamy – zgodził się Giordino, spojrzawszy jeszcze raz na dane wyświetlane na ekranie komputera. – Ale nie na północ, tylko na północny zachód. To da nam jeszcze parę kilometrów do przodu, zanim dojedziemy do linii kolejowej. Kto wie, może właśnie tych paru kilometrów brakuje nam do granicy.

– Niedługo się przekonamy – powiedział z przekornym uśmiechem Steinholm.

Obrócił kierownicę nieznacznie w prawo i mocniej przydepnął pedał gazu.

Myśliwce wróciły o jedenastej z nowymi rakietami i bombami, by powtórzyć swoją niszczycielską robotę. Po ich odlocie ostrzał podjęły czołgi, które ustawiły się już znacznie bliżej. Pod osłoną lotniczą i artyleryjską posunęła się też w stronę fortu piechota Kazima; zalegli trzysta metrów od murów i stamtąd zasypywali fort gradem kul i granatów z lekkich moździerzy. Takiej koncentracji ognia nie doświadczał żaden oddział Legii Cudzoziemskiej przez sto lat walk z Tuaregami. To, co zostało z murów po pierwszym ataku, było teraz systematycznie mielone wybuchami pocisków. W końcu fort przestał być fortem. Po paru godzinach ostrzału wyglądał jak odkopane przez archeologów szczątki antycznych ruin.Samolot sztabowy generała Kazima wylądował na pobliskim wyschniętym jeziorze, na północ od linii kolejowej. Naczelnego wodza, któremu towarzyszyli szef sztabu, pułkownik Sghir Cheik, i osobisty doradca, Ismail Yerli, powitał kapitan Mohammed Batutta. Dużym terenowym samochodem zawiózł ich na pole bitwy. Tutaj, w drugim takim samochodzie, urządził sobie sztab polowy dowodzący operacją pułkownik Nouhoum Mansa.

– Przydusiłeś ich, co? – spytał Kazim.

– Tak jest, generale – zameldował Mansa. – Mój plan przewiduje stopniowe zacieśnianie linii oblężenia, aż do końcowego szturmu.

– Próbowałeś skłonić oddział ONZ do kapitulacji?

– Już cztery razy. Ich dowódca, pułkownik Levant, za każdym razem odmawia.

Kazim uśmiechnął się cynicznie.

– Jeśli tak bardzo chcą umrzeć, to możemy im w tym pomóc.

– Zbyt wielu ich tam nie zostało – ocenił Yerli, obserwując fort przez osadzoną na trójnogu lunetę. – Mur jest kompletnie zrujnowany.

– Ktokolwiek tam siedział po drugiej stronie, musiał zginąć pod gruzami.

– Moi ludzie palą się do walki – rzekł Mansa. – Chcą się jak najlepiej zaprezentować przed ukochanym wodzem.

Kazimowi sprawiło to wyraźną przyjemność.

– No to będą mieli dobrą okazję. Za godzinę ruszą do szturmu.

Wydawało się, że bombardowanie nigdy się nie skończy. Stłoczeni w podziemnym arsenale żołnierze i cywile, razem sześćdziesiąt pięć osób, z coraz większym niepokojem patrzyli na sufit, z którego pod wpływem wstrząsów zaczęły się wykruszać kamienie i glina.Przy schodach prowadzących na górę Eva bandażowała właśnie ramię dziewczyny z oddziału Levanta, pokaleczone odłamkami szrap-nela, gdy kolejny pocisk z moździerza trafił niemal dokładnie w otwór wejściowy. Na Evę runęły wielkie kawały poszarpanych wybuchem schodów, a pęd powietrza rzucił ja na twardą posadzkę. Straciła przytomność. Gdy ją odzyskała, leżała już na podłodze pośród innych rannych. Pierwszą osobą, jaka pojawiła się w jej polu widzenia, był Dirk. Jego zmęczoną, spoconą twarz pokrywała gęsta szczecina, na której osiadł gęsto biały pył pustyni, postarzając go przedwcześnie. Usiadł obok i lekko ścisnął jej dłoń.

87
{"b":"97609","o":1}