Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Witaj znowu na tym świecie – powiedział. – Czy wiesz, że byłaś żywą tarczą dla nas wszystkich, kiedy granat zawalił wejście?

– Zawalił? Jesteśmy zasypani?

– Nie. Możemy wyjść, jeśli będzie trzeba. Na razie Pembroke-Smythe kazał zostawić tę kupę gruzu na schodach; daje nam dodatkową osłonę.

– To dlatego jest tak ciemno? – spytała.

– Tak. Komandosi przekopali na razie tylko wąski otwór, żebyśmy się tu nie podusili.

– Cała jestem zdrętwiała. Dziwne, ale nic mnie nie boli.

– To dlatego, że przed chwilą naszpikowałem panią środkami znieczulającymi – wyjaśnił lekarz, młody, rudobrody Szkot. Uśmiechnął się przepraszająco. – Musiałem to zrobić. Nie może się pani obudzić, kiedy będę składać kości do kupy.

– Aż tak źle ze mną?…

– Jeśli nie liczyć złamanej prawej ręki i barku, kilku pękniętych żeber – bez rentgena trudno powiedzieć, ilu – wywichniętego lewego stawu biodrowego i kolana, masy siniaków oraz możliwych obrażeń wewnętrznych, jest pani całkiem zdrowa.

– Dziękuję za szczerość – rzekła.

Lekarz poklepał ją po zdrowym ramieniu.

– Przepraszam, że mówię to wszystko, ale sądzę, że powinna pani znać całą prawdę.

– Rozumiem – odparła, siląc się na uśmiech.

– Za dwa miesiące będzie pani mogła przepłynąć Kanał La Manche.

– Prawdę mówiąc, wolę pływanie w ciepłym basenie.

Pembroke-Smythe, który niezmordowanie krążył miedzy ludźmi, podtrzymując ich na duchu, zatrzymał się na chwilę nad Evą.

– No, no, doktorze Rojas, prawdziwa z pani żelazna dama.

– Przesada. W każdym razie podobno to przeżyję.

– Jasne – potwierdził Pitt. – Może tylko, nie będzie chwilowo uprawiać żadnego szalonego seksu.

– Chwilowo? – Pembroke-Smythe zrobił łobuzerską minę. – Wyobrażam sobie, co będzie, jak dojdzie do siebie!

Ale Eva nie słyszała już rubasznych uwag kapitana. Miękko zapadła w mrok narkozy.

Pitt i Pembroke-Smythe wymienili spojrzenia; w ich oczach nie było już śladu dobrego humoru.

– W razie czego – powiedział kapitan, wskazując kaburę przy pasku Pitta – nie odmówi pan jej tej przysługi?

Pitt skinął głowa z powagą.

– Zaopiekuję się nią.

Podszedł do nich Levant, posępny i wyraźnie zmęczony. Pułkownik zdawał sobie sprawę, że ludzie nie wytrzymają już długo tej katorgi. Widok udręczonych kobiet i dzieci 2burzył spokój ducha twardego oficera-profesjonalisty. Nie mógł się pogodzić z bezsensowną jatką, której ofiarą padli niewinni cywile, i żołnierze, darzeni przez niego niemal ojcowskim uczuciem. Najbardziej obawiał się momentu, w któ-rym ustanie ostrzał artyleryjski i masa rozwścieczonych Malijczyków rzuci się na nich, by dokonać końcowej masakry.

Na podstawie systematycznych meldunków obserwatora oceniał siły przeciwnika na tysiąc do półtora tysiąca żołnierzy. Do tego dochodziły cztery czołgi. On sam miał już tylko dwudziestu dziewięciu ludzi; razem z Pittem. Nie potrafił przewidzieć, jak długo będą mogli bronić się w tych warunkach; może godzinę, może dwie, ale na pewno nie długo.

– Kapral Wagliński meldował przed chwilą, że Malijczycy zaczynają się przegrupowywać – powiedział do Pembroke-Smythe'a.Najwyraźniej szykują się do szturmu. Niech pan każe oczyścić wyjście; jak tylko tamci przestaną bombardować, wyprowadzi pan ludzi na zewnątrz.

– Tak jest, pułkowniku.

Levant odwrócił się do Pitta.

– No, myślę, że pora wypróbować pańską konstrukcję.

Pitt wstał.

– To byłby prawdziwy cud, gdyby coś jeszcze z niej zostało.

– Kilka minut temu była jeszcze cała; widziałem przez otwór na górze.

– Podobno Kazim domagał się przez radio kapitulacji. Co mu pan odpowiedział?

– To samo, co generał Cambronne pod Waterloo: merde.

– Czyli "gówno" – wyjaśnił grzecznie Pembroke-Smythe.

Cisza, która zapanowała nagle, była tak głęboka i tak kompletna, jakby ktoś przykrył podziemny arsenał wielkim grubym kocem. Wszyscy zastygli. Spoglądali w górę, jakby próbowali przebić wzrokiem trzymetrowy strop.Po chwili szok minął. Od sześciu godzin unieruchomieni żołnierze grupy taktycznej energicznie ruszyli do wyjścia, rozkopali gruz, wybiegli pod palące słońce i zajęli stanowiska bojowe na ruinach. Rozglądali się w zdumieniu. Z fortu, jaki widzieli jeszcze parę godzin temu, nic już prawie nie zostało. Wyglądał, jakby właśnie zakończyła tu pracę ekipa rozbiórkowa z ciężkim sprzętem. Wszystkie budynki były zburzone, z wraków transporterów bił w niebo gęsty czarny dym.Nad ruinami bzykały kule niczym rój oszalałych szerszeni. Spoceni, brudni, głodni i bardzo już zmęczeni żołnierze UNICRATT nie odczuwali jednak lęku. Czekali spokojnie, gotowi do śmiertelnej walki, pewni, że nie sprzedadzą tanio swej skóry. Przeciwnik będzie musiał za nią zapłacić straszliwymi ofiarami.

– Nie otwierać ognia, czekać na mój sygnał – zabrzmiał we wszystkich hełmofonach rozkaz Levanta.

Plan taktyczny Kazima był dziecinnie prosty: czołgi przebiją się od zachodu przez drewnianą bramę, a wtedy piechota zaatakuje jedno-cześnie ze wszystkich stron. Naczelny wódz postanowił rzucić do walki od razu wszystkich tysiąc czterystu siedemdziesięciu żołnierzy, nie zostawiając żadnych rezerw. Po co miałby je zostawiać?

– Zwycięstwo ma być absolutne – oznajmił swoim oficerom. – Nie brać jeńców!

– Nawet gdyby się poddawali? – odważył się spytać pułkownik Cheik. – Nie sądzi pan, że to trochę ryzykowne, generale?

– Masz jakieś wątpliwości, przyjacielu?

– Jeśli świat dowie się, że zabiliśmy jeńców, w dodatku żołnierzy ONZ, może to na nas ściągnąć poważne sankcje.

Kazim wypiął dumnie pierś.

– Nie pozwolę, aby obcy najeźdźcy pozostali bezkarni. Świat musi zrozumieć, że nie można traktować narodu malijskiego jak robactwo.

– Zgadzam się z generałem – odezwał się Yerli. – Wrogowie narodu, wrogowie waszego państwa, muszą być bezwzględnie zniszczeni.

Kazim był podniecony, jak jeszcze nigdy w życiu. Nic dziwnego: jeszcze nigdy nie dowodził w prawdziwej bitwie. Cała jego błyskawiczna kariera opierała się na intrygach i manipulacjach. Jedyne rozkazy bojowe, jakie dotychczas wydawał, dotyczyły jawnych i tajnych mordów działaczy opozycji. Skutecznie jednak wylansował obraz Kazima – Wielkiego Wodza, który przez lata wiernej służby dla narodu pokonał w polu całe armie wrogów. Teraz trzeba było ten obraz utrwalić.

– Oto historyczna chwila – rzekł patetycznie. – Zaczyna się wielkie, bezpośrednie starcie z nieprzyjacielem. Wydajcie oddziałom rozkaz: "Naprzód!".

Szturmujący żołnierze szli przez pustynię zgodnie z klasycznymi, podręcznikowymi regułami ofensywy piechoty. Pokonywali teren krótkimi skokami, po czym przypadali do ziemi i strzelali seriami do niewidocznego wroga, by dać osłonę ogniową biegnącym kolegom. Podręcznikowe były też okrzyki bojowe, choć dystans był jeszcze zbyt duży, by przeciwnik mógł je słyszeć. Nie przestrzegały jednak reguł sztuki wojennej czołgi, które, zamiast rozproszyć się, objechały fort zwartą kolumną, a potem skierowały się na bramę niemal jeden za drugim, wąskim wachlarzykiem.

Komandosi pomogli Pittowi przesunąć cudownie ocalałą balistę bliżej zachodniego muru, w sąsiedztwo bramy. Przynieśli też kanistry z ropą, ukryte na czas bombardowania w piwnicy. Teraz trzeba było jeszcze naciągnąć sprężyny. W średniowiecznych machinach oblęż-niczych robiono to ręcznie, z pomocą systemu kołowrotów i bloczków. W modelu Pitta wykonywał to napędzany małym silnikiem podnośnik hydrauliczny; jego żelazne łapy odciągały górne końce resorów i zamocowaną między nimi deskę wyrzutni za pomocą grubej nylonowej liny alpinistycznej.

– No, dziecinko – mruknął karcąco Pitt, gdy po pierwszym pociągnięciu linki startera silniczek benzynowy kaszlnął i zamarł. – To nie najlepsza pora na kaprysy.

Za drugim razem jednak silnik zaskoczył. Okrzyk ulgi wyrwał się z ust żołnierzy obserwujących wysiłki Pitta. To była ich jedyna szansa; jeśli czołgi wejdą na teren fortu, atakujący tłum Malijczyków nie będzie tu już miał nic do roboty; najwyżej dobijać rannych.Pitt włączył sprzęgło podnosnika'i lina wygięła górną część resorów do pozycji poziomej. Dwaj żołnierze pomogli mu umieścić ciężki kanister na desce-wyrzutni; trzeba to było robić ostrożnie, aby nieopatrznym ruchem nie zwolnić przedwcześnie spustu. Wyciągnął nóż i zaznaczył na drewnianej belce ramy miejsce, w którym znalazła się końcówka resoru. Chciał wiedzieć, jak daleko ma naciągać sprężyny przy następnych strzałach. Jeszcze raz spojrzał przez dużą dziurę w bramie na zbliżające się czołgi.

– Od którego pan zacznie? – spytał Levant.

– Spróbuję od ostatniego; potem będę posuwał się do przodu.

– Rozumiem: w ten sposób pierwsi nie zorientują się w niebezpieczeństwie. Miejmy nadzieję, że ten podstęp się uda.

Powietrze wibrowało nad rozpalonymi od słońca stalowymi pancerzami czołgów. Ich działa i karabiny maszynowe pluły wciąż pociskami w stronę resztek murów. Gdy pierwszy czołg zbliżył się na tyle, że Pitt widział już niemal oczy kierowcy w szczelinie obserwacyjnej, zapalił wilgotną od ropy szmatę, wetkniętą w otwór w blasze kanistra; natychmiast buchnęła ogniem. Nacisnął klamkę, swoje prymitywne, ale skuteczne urządzenie spustowe. Lina zsunęła się z zaczepu i zgięte w pół resory samochodowe powróciły w ułamku sekundy do naturalnej, prostej pozycji.Wielki kanister z płonącym szmacianym ogonem przeleciał jak kometa ponad murem, ponad atakującymi czołgami – i wylądował daleko za ostatnim z nich. Jezioro ognia, jakie rozlało się na pustyni, nie wyrządziło Malijczykom żadnej szkody.

Pitt patrzył na to z bezbrzeżnym zdumieniem.

– Boże, to wali znacznie dalej, niż mogłem sobie wyobrazić!

– Pięćdziesiąt metrów bliżej, dziesięć metrów w prawo – odezwał się Pembroke-Smythe spokojnym głosem oficera artylerii, wydającego rutynowe instrukcje obsłudze nowoczesnego działa.

Pitt zaznaczył nożem nową kreskę na ramie, nieco wyżej od poprzedniej, i ponownie uruchomił mechanizm podnośnika, by naciąg-nąć sprężyny. Ludzie Levanta obrócili machinę nieznacznie i pospiesz-nie umieścili na wyrzutni drugi kanister. Pitt bez chwili wahania powtórzył czynności ogniomistrza: zapalił szmaciany knot i zwolnił spust.Tym razem kanister uderzył w ziemię kilka metrów przed ostatnim czołgiem, potoczył się między gąsienice i eksplodował pod kadłubem pancernego potwora. Czołg niemal natychmiast stanął w płomieniach. Czteroosobowa załoga rzuciła się do ucieczki, walcząc o pierwszeństwo przy klapach. Tylko dwaj uszli z życiem.Pitt nie obserwował tego, zajęty bez reszty czynnościami artylerzysty. Szło mu coraz lepiej. Trzeci kanister uderzył prosto w wieżyczkę czołgu i rozbił się na niej, w ułamku sekundy zmieniając pancerny pojazd w wielką płonącą pochodnię.

88
{"b":"97609","o":1}