Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Postawi wszystkich żołnierzy i oficerów ONZ przed sądem za zbrojną napaść na jego kraj, a potem, po wyroku skazującym, wymieni ich. Ściślej: weźmie za każdego wysoki okup. A więźniowie z Tebezzy trafią do jego aresztu śledczego, gdzie zostaną odpowiednio przesłuchani.

– Nie – rzucił Massarde. – Nie tego oczekiwałem! Jedyne rozsądne rozwiązanie, to zlikwidować ich wszystkich, i to jak najszybciej. Nikt nie może pozostać przy życiu. Nie możemy sobie pozwolić na dalsze komplikacje. Stanowczo musi pan przekonać Kazima do natychmiastowego i ostatecznego zamknięcia tej sprawy.

Ton Massarde'a był tak stanowczy, że Yerli przez chwilę zapomniał języka w gębie.

– Rozumiem… – odezwał się w końcu. – Przekonam Kazima, żeby już o świcie zaatakował fort rakietami z myśliwców, a potem siłami lądowymi. Tak się szczęśliwie składa, że niedaleko odbywają się właśnie manewry: są tam cztery ciężkie czołgi i trzy kompanie piechoty.

– Jeśli są blisko, to mogą uderzyć już w nocy!

– Niestety, nie. Trzeba paru godzin, żeby zebrać wszystkie siły i skoordynować atak. Nie zrobi się tego przed świtem.

– Tylko niech pan dopilnuje, żeby Pitt i Giordino tym razem nie uciekli.

– Już się tym zająłem. Właśnie dlatego kazałem zatrzymać wszystkie pociągi – zełgał gładko Yerli.

– Gdzie pan teraz jest?

– W Gao. Pakujemy się właśnie do samolotu sztabowego. Tego, który tak hojnie podarował pan Kazimowi. Chce osobiście dowodzić oblężeniem fortu.

– Dobrze – Massarde starał się mówić spokojnie. – I niech pan pamięta, Yerli: nie brać jeńców, pod żadnym pozorem.

53

Myśliwce pojawiły się wczesnym rankiem, parę minut po szóstej. Żołnierze grupy taktycznej, ciężko zmęczeni kopaniem głębokich stanowisk na placu apelowym, byli jednak czujni i gotowi do walki. Większość schowała się natychmiast, jak krety, w wykopanych w piasku dołach. W piwnicy pod koszarami, gdzie zespół medyczny zorganizował prowizoryczny szpital polowy, ocaleni z Tebezzy więźniowie stłoczyli się pod starymi, ale jeszcze mocnymi drewnianymi stołami, by uchronić się przed gruzem, jaki mógł spadać z bombardowanego stropu. Na murach pozostali jedynie Levant, Pembroke-Smythe i obsługa Vulcana, wymontowanego z samochodu sztur-mowego. Dla nich osłoną były jedynie parapet muru i ułożone w kilka warstw worki z piaskiem.

Pitt nie zadbał nawet o to; do ostatnich minut pracował nad balistą, dokonując niezbędnych poprawek. Teraz machina była już gotowa do użytku. Dwa długie resory, zamocowane pionowo, były odgięte do tyłu o prawie dziewięćdziesiąt stopni. Pitt nigdy by tego nie dokonał, nawet z pomocą najtęższych siłaczy z oddziału, gdyby nie podnośnik hydrauliczny, pozostawiony w forcie przez ekipę remontową kolei. Między odgiętymi końcami resorów zainstalowana była gruba, lekko wydrążona deska: spoczywał na niej jak na tacy duży kanister, wypełniony w połowie ropą; jego górna część była podziurawiona, w jednej z dziur tkwił długi kawałek szmaty, nasycony ropą.Żołnierze, którzy pomagali Pittowi budować piekielną machinę, sceptycznie i z obawą oceniali jej możliwości. Bali się, że katapulta nie zdoła przerzucić kanistra przez mur; że spadnie on na plac apelowy i zmieni go w jezioro ognia, w którym spłoną żywcem obrońcy fortu.

Pitt zdjął kanister z wyrzutni i jeszcze raz wypróbował urządzenie spustowe, zmajstrowane ze zwykłej klamki. Uwolnione sprężyny resorów rozprostowały się błyskawicznie, wydając przenikliwy, wibrujący dźwięk.Samoloty Kazima nie od razu przystąpiły do ataku. Przez parę minut krążyły pod bezchmurnym niebem zaledwie trzy kilometry od fortu, na wysokości nie większej niż pięćset metrów. Najwyraźniej piloci nie bali się rakiet przeciwlotniczych, jakby wiedzieli, że oddział ONZ nie ma takiej broni.Ale i siły malijskie nie były należycie wyposażone do zbliżającej się bitwy. Podobnie jak wielu innych dowódców wojskowych trzeciego świata, Kazim przekładał blichtr nad rzeczywisty pożytek. Słabe państwa sąsiednie nie stanowiły dla Mali żadnego zagrożenia. Nowoczesne myśliwce Mirage potrzebne więc były wyłącznie na pokaz, dla zastraszenia wewnętrznych przeciwników politycznych. Do walki z regularnymi oddziałami lądowymi nadawały się jednak słabo – były na to zbyt szybkie i niewłaściwie uzbrojone. Kazim nie miał potrzebnych do takiej walki helikopterów szturmowych. Jego śmigłowce przeznaczone były do przerzucania oddziałów desantowych. Nie miały uzbrojenia rakietowego. Jedynie myśliwce były wyposażone w rakiety, które mogły niszczyć grube pancerze i fortyfikacje, ale nie była to broń zbyt celna; piloci nie dysponowali systemem laserowego naprowadzania, musieli celować sami, zmniejszając prędkość samolotów do granic bezpieczeństwa.

Ukryty za parapetem muru Levant obserwował krążące myśliwce przez lornetkę.

– Kapitanie, alarm dla obsługi Vulcana – powiedział cicho do mikrofonu wmontowanego w hełm. Niemal natychmiast w słuchawkach zabrzmiał głos Pembroke-Smythe'a:

– Obsługa Małgośki gotowa do otwarcia ognia.

– Małgośki? – zdziwił się Levant.

– Chłopcy chyba bardzo lubią tę pukawkę. Dali jej imię dziewczyny, która obdarzała ich swoimi wdziękami w czasie ostatniej misji.

– Niech pan pilnuje, żeby ta Małgośka nie była zbyt frywolna.

– Mamy mało amunicji.

– Oczywiście, sir.

– Pierwszy atakujący samolot przepuścić; otworzyć ogień dopiero kiedy będzie nas mijał. Jak się pospieszycie, zdążycie jeszcze odwrócić lufy i przyładować drugiemu, zanim wystrzeli rakiety.

– Postaramy się, sir.

Ledwie Pembroke-Smythe zdążył to powiedzieć, prowadzący eskadrę Mirage oderwał się od reszty, zszedł na wysokość siedemdziesięciu pięciu metrów i pomknął prosto ku fortowi, nie próbując nawet kluczyć dla uniknięcia ewentualnego ostrzału z ziemi. Pilot nie był mistrzem w swoim fachu. Leciał bardzo wolno, ale i tak wystrzelił swoje rakiety zbyt późno. Jedna przemknęła nad fortem i wybuchła daleko na pustyni, nie czyniąc mu żadnej szkody. Druga trafiła w parapet północnej ściany, wyrywając w niej dwumetrową dziurę i zasypując plac apelowy odłamkami.Strzelec Vulcana prowadził samolot w okienku celownika, nie otwierając ognia. Dopiero gdy Mirage znalazł się nad fortem, okrągła tarcza, na której osadzone było sześć luf, zaczęła się obracać. Mechanizm dla oszczędności amunicji ustawiony był na obroty dwa razy niższe od maksymalnych, ale i tak ku myśliwcowi pobiegła seria o częstotliwości tysiąca pocisków na minutę. Seria była celna. Dwudziestomilimetrowe pociski dosłownie odcięły jedno skrzydło samolotu.Maszyna przewróciła się na plecy i runęła na ziemię.Ludzie obsługujący karabin już tego nie widzieli. Błyskawicznie obrócili "Małgośkę" o sto osiemdziesiąt stopni i posłali długą serię prosto w dziób następnego atakującego myśliwca. Eksplodował w powietrzu, a płonące szczątki potoczyły się po pustyni aż pod mur fortu.

Trzeci pilot, oszołomiony i przerażony losem poprzedników, wystrzelił swoje rakiety grubo za wcześnie. Uderzyły w pustynię dobre dwieście metrów przed murem fortu, wyrywając w piasku dwa głębokie kratery. Kładąc maszynę na skrzydło uciekł z linii strzału Vulcana i powrócił do eskadry, która znów przez parę minut krążyła bezczynnie.

Najwyraźniej piloci, pozbawieni dowódcy, musieli ustalić nowy plan działania.

– Dobra robota – pochwalił Levant obsługę karabinu.

– Mamy już tylko około sześciuset naboi – zameldował Pembroke-Smythe.

– Nie strzelajcie na razie – zdecydował Levant. – Schowajcie się. Poczuli respekt, będą odpalać rakiety z większego dystansu, pewnie nie trafią. Dopiero jak zaczną podchodzić bliżej, otworzymy ogień.

Kazim, obserwujący operację na ekranach radarów i monitorów telewizyjnych w swoim latającym sztabie, słuchał głosów walczących pilotów z coraz większym zdenerwowaniem. Wstrząśnięci dotkliwymi stratami, jakie ponieśli już w pierwszej potyczce, przekrzykiwali się chaotycznie w eterze jak wystraszone dzieci. Najwyraźniej nie wiedzieli, co robić dalej.Wpadł do kabiny łączności niczym rozjuszony dzik i ponad ramieniem operatora wrzasnął do mikrofonu:

– Tchórze! Nędzni tchórze! Mówi wasz Wódz Naczelny, generał Kazim. I wy chcecie uchodzić za kwiat mojej armii?! Macie atakować, natychmiast atakować! Każdego, kto nie wykaże należytej odwagi, każę natychmiast po wylądowaniu rozstrzelać, a całą rodzinę ześlę na katorgę.

Niedouczeni, ale bardzo dotychczas pewni siebie piloci, byli w istocie mistrzami raczej w podrywaniu dziewczyn, niż w walce z prawdziwym, wyćwiczonym przeciwnikiem. Francuscy instruktorzy włożyli wprawdzie wiele pracy, by chłopców, wychowanych w koczow-niczej tradycji, przekształcić w zdyscyplinowanych lotników, ale zakorzeniony w ich umysłach tradycyjny sposób myślenia bardzo opóźniał tę przemianę.

Zaszokowani słowami Kazima, bojąc się bardziej jego gniewu niż śmierci, jaka przed chwilą dosięgła szefa eskadry i jego skrzy-dłowego, wznowili ataki na trzymające się wciąż mocno mury starego fortu.

Levant, jakby uważał się za nieśmiertelnego, wciąż stał na szczycie muru. Obserwował rozwój bitwy ze spokojem kibica meczu bilar-dowego. Nowy atak zaczął się dla malijskich pilotów bez sukcesów. Dwa pierwsze myśliwce odpaliły rakiety z bardzo dużego dystansu, po czym gwałtownie skręciły, by uniknąć ognia z fortu. Wszystkie ich rakiety przeszły górą i wybuchły daleko za linią kolejową.Malijczycy atakowali już bez żadnego planu, całkiem chaotycznie, z różnych stron – choć na zdrowy rozum powinni byli skoncentrować się na jednej ścianie fortu i dokonać w niej dużego wyłomu. Po paru minutach jednak, widząc, że nikt do nich nie strzela, znów zaczęli podchodzić bliżej, a ich ataki stały się celniejsze. W kamiennym murze pojawiły się pierwsze wyrwy.

Kiedy, zgodnie z przewidywaniami Levanta, rozzuchwaleni piloci Kazima zaczęli zbliżać się do fortu na odległość kilkuset metrów, pułkownik powiedział do mikrofonu:

– Kapitanie Smythe, niech ta "Małgośka" i jej przyjaciele wezmą się znowu do roboty.

– Są gotowi, sir.

– Jeśli dobrze to zaplanujecie, powinno warn wystarczyć amunicji jeszcze na dwóch takich palantów.

Zadanie okazało się łatwiejsze, niż przewidywał Levant. Dwa myśliwce nadlatywały od wschodu kilkadziesiąt metrów nad pustynią, niemal dotykając się końcami skrzydeł. Gdy były już blisko, obsługa Vulcana otworzyła ciągły ogień na prawą maszynę. Przez chwilę wydawało się, że pociski chybiają. Nie było eksplozji, nie było dymu. Nagle jednak Mirage przeszedł płynnie w ostre pikowanie i roztrzaskał się na piasku. Dopiero wtedy lufy "Małgośki" skierowały się na drugi samolot. Szybkostrzelny Vulcan jazgotał jak oszalały wilkołak, zanim ostatecznie zamilkł: skończyła się amunicja. Ale atakująca maszyna była już tylko latającą kupą złomu.

86
{"b":"97609","o":1}