Teraz dla potwierdzenia swoich przypuszczeń potrzebował już tylko meldunku od lotników o świeżych śladach pojazdów, wiodących z Tebezzy na południe, w stronę linii kolejowej. Nie musiał jednak na to czekać, by poinformować Kazima o swojej rewelacyjnej analizie. Ponownie sięgnął po słuchawkę telefonu.
Dla ludzi zamkniętych w forcie najdotkliwszym problemem był ciągnący się niemiłosiernie czas. Wszyscy spoglądali na zegarki, licząc wciąż na nowo godziny i minuty, dzielące ich od zmierzchu. Każda chwila, mijająca bez objawów zainteresowania ze strony Malijczyków, wydawała się darem niebios. Ale około czwartej Levant miał już pewność, że sprawy nie idą dobrze. Stał na szczycie muru, obserwując przez lornetkę spalarnię odpadów, kiedy wdrapał się do niego po stromych schodach Pembroke-Smythe. Za nim podążał Dirk Pitt.
– Poprosiłem tu pana, panie Pitt – powiedział Levant, nie odrywając lornetki od oczu – bo chciałem o coś zapytać. Czy w czasie waszej wyprawy do zakładu Massarde'a mierzyliście częstotliwość ruchu tych pociągów?
– Tak, przejeżdżały w bardzo regularnych odstępach. Dokładnie w trzy godziny po każdym odjeździe pociągu pojawiał się od strony Mauretanii następny.
– Więc jak pan wytłumaczy fakt, że już od pięciu godzin nie było żadnego pociągu?
– Może jakiś problem techniczny: uszkodzenie szyn, defekt lokomotywy czy wagonów gdzieś na trasie… Mogą być różne powody zakłócenia rozkładu.
– Chyba nie wierzy pan w to wszystko?
– Ani trochę – przyznał Pitt.
– No więc, jaka jest najprawdopodobniejsza interpretacja? – nalegał Levant.
Pitt przyglądał się przez chwilę pustym szynom.
– Gdybym miał się zakładać o moje roczne dochody, powiedziałbym, że już o nas wiedzą.
– I zatrzymali pociągi, żeby uniemożliwić nam ucieczkę?
– Tak. Jeśli Kazim znalazł nasze ślady na pustyni, a do tego dowiedział się, gdzie jesteśmy, to na pewno domyśla się, że mamy zamiar uprowadzić pociąg.
– Ci Malijczycy są sprytniejsi, niż myślałem – zauważył Levant. – Utknęliśmy w pułapce i nie możemy nawet zawiadomić o naszej sytuacji generała Boćka.
Za pozwoleniem, sir – włączył się Pembroke-Smythe.
– Chciałbym podjąć próbę dotarcia do Mauretanii. Może uda mi się odnaleźć ten amerykański oddział i sprowadzić go tutaj. Levant spojrzał na niego, wyraźnie zaskoczony.
– Ależ to czyste samobójstwo – powiedział.
– Być może, ale także nasza jedyna szansa, żeby się stąd wydostać.
– Gdybym wziął szybki samochód szturmowy, mogę dotrzeć do granicy w ciągu sześciu godzin.
– To nie takie proste, kapitanie – odezwał się Pitt. – Jeździłem już trochę po pustyni. Nawet jeśli jedzie się z maksymalną szybkością, to i tak trzeba objeżdżać diuny, a przy tym cholernie uważać, bo można znienacka wpaść w jar głęboki na pięćdziesiąt stóp. Myślę, że przy największym nawet szczęściu nie dotrze pan do Mauretanii wcześniej niż jutro rano.
– Mam zamiar jechać całkiem prosto – wyjaśnił Pembroke-Smythe – wzdłuż torów.
– A, to już rzeczywiście samobójstwo – ocenił Pitt. – Przy torach na pewno są patrole Kazima. Nie ujedzie pan nawet pięćdziesięciu kilometrów.
– Nie zapomniał pan o paliwie, kapitanie? – spytał Levant. – Nie starczy panu benzyny nawet na połowę drogi.
– Możemy przepompować do rajdówki resztki ze zbiorników transporterów. Wtedy starczy.
– Bardzo to wszystko ryzykowne – powiedział Pitt.
Pembroke-Smythe uśmiechnął się.
– Życie bez odrobiny ryzyka byłoby nudne.
Levant zastanawiał się przez chwilę.
– Nie może pan jechać sam – stwierdził stanowczo. – Potrzebny będzie ktoś drugi, jako pilot i zapasowy kierowca.
– Wcale nie miałem zamiaru jechać sam – odparł spokojnie Pembroke-Smythe.
– Kogo pan proponuje?
– Pana Pitta albo pana Giordino; obaj mają już doświadczenie w rajdach przez pustynię.
– To prawda, ale jeśli dojdzie do walki z patrolem Kazima, cywil nie na wiele się panu przyda – rzekł Levant.
– Nie mam zamiaru toczyć bitew. Chcę nawet wymontować całe uzbrojenie wozu, żeby był lżejszy. Wezmę tylko zapasowe koło, narzędzia, wodę na dwadzieścia cztery godziny i ręczną broń.
Levant jeszcze raz, punkt po punkcie, przemyślał cały plan Pembroke-Smythe'a. W końcu skinął głową.
– Dobrze, kapitanie, niech pan przygotuje pojazd.
– Tak jest, sir.
– Ale jest jeszcze jeden szczegół.
– Tak, sir?
– Przykro mi, że psuję pańskie plany, ale potrzebny mi jest pan tutaj, w forcie. W końcu jest pan moim zastępcą i gdyby co… Będzie pan musiał wskazać kogoś innego na swoje miejsce. Proponowałbym porucznika Steinholma. To świetny kierowca. O ile dobrze pamiętam, startował kiedyś nawet w rajdzie Monte Carlo.
Pembroke-Smythe nie zdołał ukryć rozczarowania, ale zasalutował służbiście i zbiegł po schodach na plac apelowy bez słowa protestu. Levant przeniósł wzrok na Pitta.
– Teraz pan decyduje. Panu nie mogę wydawać rozkazów.
– Pułkowniku! – Pitt uśmiechnął się łobuzersko i przystąpił do dłuższego przemówienia. – Przez cały poprzedni tydzień byłem zwierzyną łowną na Saharze, omal nie umarłem z pragnienia, cudem nie zginąłem, gotowałem się żywcem jak rak i dostawałem po pysku od najobrzydliwszych typów. Mam stanowczo dosyć, wysiadam z tego pociągu. Z porucznikiem Steinholmem pojedzie Al Giordino.
Levant uśmiechnął się pobłażliwie.
– Jest pan kłamcą, Pitt; wielkim, wspaniałomyślnym, wielkodusznym kłamcą. Przecież pan wie, równie dobrze jak ja, że tutaj czeka wszystkich pewna śmierć. Zrobił pan piękny, szlachetny gest, dając szansę ratunku przyjacielowi. Podziwiam pana, szczerze podziwiam.
– Szlachetne gesty nie należą raczej do mojej natury. Jeśli już jest w niej coś dobrego, to to, że nie lubię zostawiać niedokończonej pracy.
Levant spojrzał na dziwną machinę stojącą pod okapem dachu koszar.
– Ma pan na myśli swoją katapultę?
– Można to i tak nazwać.
– Myśli pan, że będzie działać?
– Działać będzie. Pytanie tylko, jak skutecznie.
Tuż po zachodzie słońca worki z piaskiem, napełnione przedtem w pośpiechu, odstawiono od bramy i otwarto na oścież wielkie drewniane wrota. Porucznik Steinholm, Austriak, wysoki przystojny blondyn, wdrapał się za kierownicę i wysłuchał ostatnich szczegółowych instrukcji od Pembroke-Smythe'a. Obok rajdówki, która po zdjęciu uzbrojenia wróciła do swego oryginalnego wyglądu, stali Giordino, Eva i Pitt, wymieniając ostatnie słowa pożegnania.
– Do zobaczenia, stary! – powiedział Giordino, siląc się na pogodny uśmiech. – Ale to nie jest w porządku, to ty powinieneś jechać.
Pitt objął go prawdziwie niedźwiedzim uściskiem.
– Uważaj na dziury w asfalcie!
Giordino dostroił się do kpiarskiego tonu przyjaciela.
– Dobra, przywieziemy dużo piwa i pizzę na śniadanie.
Nie było to typowe menu śniadaniowe, ale Giordino wiedział, co mówi. Dla wszystkich zresztą było oczywiste, że pomoc, jeśli nadejdzie później niż w południe następnego dnia, nie będzie już miała żadnego sensu. W forcie nie zostanie kamień na kamieniu, a jego obrońcy zasilą zastępy niebieskie.
Eva pocałowała Giordina w policzek i podała mu niewielką paczkę zawiniętą w plastik.
– Małe co nieco do przekąszenia w drodze – zacytowała Kubusia Puchatka.
Giordino podziękował i odwrócił się szybko, by nie mogli dostrzec łez w jego oczach.
Wskoczył na fotel pasażera.
– Do dechy! – powiedział do Steinholma, z twarzą nagle postarzałą i posępną.
Porucznik włączył bieg, mocno przycisnął pedał gazu i puścił sprzęgło. Rajdówka skoczyła przez bramę jak tygrys i pomknęła przez pustynię, zostawiając za sobą podwójny pióropusz pyłu.Giordino odwrócił się, by jeszcze raz spojrzeć na pozostawionych w forcie przyjaciół. Pitt stał tuż za bramą, obejmując ramieniem Evę. Na jego twarzy malował się dziwny, diabelski uśmiech. A potem wszystko przesłonił pył wyrzucany spod kół.Przez dłuższą chwilę żołnierze grupy taktycznej obserwowali oddalający się pojazd. Od niego przecież, od powodzenia misji Giordina i Steinholma, zależał teraz ich los, ich jedyna szansa przeżycia. W końcu Levant wydał cichym głosem rozkaz. Zamknęli bramę i ponownie ją zabarykadowali.
Major Gowan otrzymał wreszcie meldunek, na który czekał od wielu godzin. Pilot jednego z helikopterów patrolowych dostrzegł na pustyni ślady pojazdów prowadzące ku linii kolejowej. Dalsze po-szukiwania przerwano z powodu zapadającego zmierzchu. Nieliczne maszyny lotnictwa malijskiego, przystosowane do nocnego zwiadu, stały unieruchomione na lotnisku; dokonywano w nich właśnie jakichś napraw i unowocześnień. Ale Gowanowi nie były już potrzebne. Wiedział, gdzie ukrywa się jego zdobycz. Jeszcze raz skontaktował się z Kazimem i potwierdził wcześniejszą ocenę sytuacji. Zachwycony zwierzchnik natychmiast awansował go na pułkownika i obiecał wysokie odznaczenie za ofiarną służbę.
Gowan odłożył słuchawkę i odetchnął głęboko, z satysfakcją. Udany dzień. Otworzył szafkę przy biurku i wyjął z niej butelkę Remy Martin, którą trzymał na specjalne okazje. A to niewątpliwie była specjalna okazja. Nalał sobie obficie, wypił – i wyszedł z biura. Następne czterdzieści osiem godzin postanowił spędzić z dala od trudów służbowej rutyny, w swojej willi nad Nigrem, w towarzystwie kochanki Francuzki.
Nie była to decyzja szczęśliwa dla jego Wodza Naczelnego. W chwili, gdy generał Kazim potrzebował pomocy swego asa wywiadu bardziej niż kiedykolwiek przedtem, świeżo mianowany pułkownik robił ze swych talentów zwiadowczych całkiem inny użytek.Massarde niecierpliwie poderwał słuchawkę telefonu. Tak, to wreszcie był Yerli, z najnowszym raportem.
– Mamy ich – oznajmił triumfalnie. – Chcieli wyprowadzić nas w pole: uciekli na południe, a nie na północ. Ale takiego starego lisa jak ja trudno oszukać. Złapaliśmy ich w pułapkę, w starym forcie Legii Cudzoziemskiej, tuż obok pańskiego zakładu.
– No, wreszcie dobra wiadomość – odetchnął z ulgą Massarde.
– Jakie plany ma teraz Kazim?
– Będzie oblegał fort i zażąda kapitulacji.
– Kapitulacji? A jeśli się poddadzą?