Nerwy Willovera też były na granicy wytrzymałości.
– Jeszcze słowo, admirale, a wezwę ochronę i każę pana zamknąć.
– Człowieku, wielu niewinnych ludzi – w tym kobiety i dzieci – umrze, jeśli prezydent nie zacznie natychmiast działać.
– Słyszę takie historyjki po pięć razy dziennie – odparł lekceważąco Willover.
– I oczywiście nie przejmuje się pan, że to może być prawda? Że gdzieś tam cierpią i umierają ludzie?
Willover nie wytrzymał.
– Nie będę odpowiadał na aroganckie pytania. To ja decyduję, kiedy skończyć rozmowę – i właśnie skończyłem. Zrozumiał pan?
Sandecker podszedł do urzędnika tak blisko, że poczuł zapach mięty z jego ust.
– Słuchaj, Willover! Któregoś dnia kadencja prezydenta się skończy i będziesz zwykłym, prywatnym człowiekiem. A wtedy przyjdę do twojego domu i flaki ci wypruję!
– Jestem pewien, że byłby pan do tego zdolny, admirale – odezwał się trzeci głos.
W progu stał prezydent, ubrany w piżamę i szlafrok. Trzymał w ręku tacę z kanapkami.
– Obudziłem się głodny i zszedłem do kuchni, żeby poszperać w lodówce – wyjaśnił. – A tu słyszę jakieś rozgorączkowane głosy… o co chodzi?
Willover podszedł szybko do prezydenta, całkowicie zasłaniając Sandeckera.
– Przepraszam, sir, ale to naprawdę nic ważnego.
– Pozwól, Earl, że sam to ocenię. No więc, admirale, niech pan mówi.
– Najpierw chciałbym zapytać, sir, czy przekazano panu najnowsze wiadomości dotyczące operacji Fort Foureau?
Prezydent spojrzał niepewnie na Willovera.
– Tak, wiem że pańscy pracownicy, Pitt i Giordino, zdołali uciec do Algierii i dostarczyli cenne informacje o zbrodniczej działalności Massarde'a w rzekomej spalarni odpadów przemysłowych.
– Podjął pan jakieś decyzje w tej sprawie?
– Powołaliśmy międzynarodową komisję z udziałem przedstawicieli Europy i Afryki, która oceni sytuację i omówi dalsze plany.
– A więc nie ma pan zamiaru… Przecież powiedział pan, dobrze pamiętam: "będziemy musieli zająć się tym zakładem na własną rękę"…
– Tak, ale w końcu przeważyły bardziej umiarkowane głosy- prezydent wskazał spojrzeniem na Willovera.
– Nawet teraz, gdy mamy już niezbite dowody, że chemikalia wyciekające z Fort Foureau powodują ekspansję czerwonego zakwitu? Nawet teraz całe działanie ma się ograniczyć do rozmów, dyskusji i ocen sytuacji? – Sandecker ledwie panował nad nerwami.
– O tym chyba rzeczywiście możemy porozmawiać kiedy indziej- rzekł prezydent, ruszając w stronę schodów prowadzących do sypialni. – Earl wyznaczy panu termin spotkania.
– A czy pański Earl poinformował pana o kopalni złota w Tebezzy? – strzelił Sandecker.
Prezydent stanął, zaskoczony, i odwrócił głowę.
– Nie, Tebezza… Nic mi nie mówi ta nazwa.
– Po aresztowaniu w Fort Foureau – mówił szybko Sandecker – przewieziono ich do innego podejrzanego przedsiębiorstwa spółki Kazim – Massarde. Jest to mało znana kopalnia złota na Saharze; pracują w niej przymusowo – w straszliwych warunkach – przeciw-nicy polityczni Kazima i ludzie niewygodni dla Massarde'a. Wśród nich technicy z Fort Foureau wraz z rodzinami, którzy po powrocie do Francji mogliby ujawnić, czym naprawdę jest ten zakład. Była tam także cała ekipa badawcza WHO; bynajmniej nie zginęli – jak twierdzi Kazim – w katastrofie lotniczej; żyją, choć strasznie wynisz-czeni głodem i galerniczą pracą.
Prezydent przeniósł wzrok na Willovera.
– Zdaje mi się, że ktoś tu ukrywa przede mną ważne sprawy!
– Och, nic podobnego! – pospieszył z wyjaśnieniem szef urzędu. – Po prostu spraw jest za dużo, żeby o wszystkim mówić. Muszę zachować jakąś hierarchię.
Prezydent spojrzał znowu na Sandeckera.
– Dobrze, co dalej?
– Wiedząc, że nie zdecyduje się pan na użycie naszych sił specjalnych, pani Kamil jeszcze raz wysłała do Mali grupę taktyczną ONZ. Oddział pułkownika Levanta, z Pittem i Giordinem w charakterze przewodników, wylądował na pustyni w pobliżu kopalni, przeprowadził skuteczny atak, uwolnił i zabrał ze sobą dwudziestu pięciu obcokrajowców – w tym kobiety i dzieci…
– Dzieci?! – przerwał prezydent. – Zmuszano dzieci do pracy w kopalni?
Sandecker przytaknął.
– To są dzieci francuskich techników, o których mówiłem. Wśród kobiet jest Amerykanka, doktor Eva Rojas; członek ekipy Światowej Organizacji Zdrowia.
– Jeśli akcja była skuteczna, to o co chodzi – włączył się agresywnie Willover.
– Samolot, którym przylecieli z Algierii, został zniszczony na ziemi przez lotnictwo malijskie. W ten sposób wszyscy znaleźli się w pułapce. To tylko kwestia godzin, zanim żołnierze Kazima znajdą ich i zaatakują.
– Nie wygląda to dobrze – przyznał prezydent. – Nie mają szansy dotrzeć jakoś do Algierii?
– Nawet gdyby dotarli, nie będą wcale bezpieczni – odparł Sandecker. – Kazim zrobi wszystko, żeby nie wypuścić świadków tego, co dzieje się w Tebezzy i Fort Foureau. Nie cofnie się nawet przed konfliktem międzynarodowym; jego ludzie wejdą na terytorium Algierii i tam wykończą wszystkich – jeśli nie uda im się tego zrobić wcześniej.
Prezydent wpatrywał się w milczeniu w leżące na tacy kanapki, ale nie jadł ich. Być może, myślał, Willover ma trochę racji twierdząc, że sprawa nie jest aż tak ważna dla bezpieczeństwa Stanów Zjed-noczonych. Nie można jednak siedzieć bezczynnie i przyglądać się z założonymi rękami, jak jakiś lokalny kacyk morduje Bogu ducha winnych ludzi – zwłaszcza jeśli są wśród nich obywatele USA.
– Toż to taki sam łajdak jak Saddam Hussein – mruknął pod nosem, po czym głośno już zwrócił się do Willovera: – Nie mam zamiaru chować głowy w piasek, Earl. Tu naprawdę chodzi o życie wielu ludzi, w tym trojga Amerykanów. Musimy im pomóc.
– Ale, panie prezydencie… – próbował protestować Willover.
– Skontaktuj się z generałem Halversonem z dowództwa sil specjalnych w Tampie. Niech będzie gotów do natychmiastowego podjęcia operacji. – Prezydent spojrzał na Sandeckera. – Kto, pańskim zdaniem, mógłby koordynować tę akcję?
– Generał Bock, dowódca UNICRATT, Taktycznej Grupy Szybkiego Reagowania ONZ. Jest w stałym kontakcie z pułkownikiem Levantem; może natychmiast przekazać generałowi Halversonowi wszystkie aktualne dane.
Prezydent odstawił tacę z kanapkami na komodę, podszedł do Willovera i położył dłonie na jego ramionach.
– Cenię twoje rady, Earl, ale tym razem muszę działać. Mamy szansę trafić dwa ptaki jedną strzałą. Jeśli tego nie zrobimy, jeśli pułkownik Levant i jego ludzie zginą – tracimy wszystko. Dlatego chcę, żeby nasze siły specjalne weszły nawet na teren Mali, oczywiście możliwie dyskretnie, i wyciągnęły stamtąd grupę taktyczną ONZ razem z uratowanymi więźniami. A przy okazji porachują się z Kazimem i Massarde'em. Potem łatwiej już będzie wymyślić jakiś sposób neutralizacji Fort Foureau.
– W pełni się z panem zgadzam – oświadczył Sandecker, uśmiechając się z satysfakcją.
– A nie boi się pan – Willower patrzył na prezydenta karcącym wzrokiem – że to się nie spodoba wyborcom?
– Nie, Earl, nie masz racji. Przeciwnie, możemy mieć poważne kłopoty z wyborcami, jeśli przymkniemy oczy na tę sprawę.
– A jeśli akcja się nie uda?
– Musi się udać!
– Skąd ta pewność, sir?
Prezydent uśmiechnął się równie promiennie, jak przed chwilą Sandecker.
– Stąd, że to ja rozdaję karty. A przy tym mam całkowite zaufanie do naszych sil specjalnych. Na pewno potrafią wymieść taką szumowinę jak Kazim i Massarde do rynsztoka – bo tam jest ich miejsce.
Parę mil na wschód od Waszyngtonu, w stanie Maryland, na rozległej równinie wśród pól wznosi się niespodziewanie samotne wysokie wzgórze. Przejeżdżający pobliską autostradą kierowcy, jeśli w ogóle zauważają tę anomalię, skłonni są traktować ją jako wybryk natury, osobliwość geologiczną. Prawie nikt nie wie, że jest to dzieło rąk ludzkich: kopiec usypany w czasie drugiej wojny światowej, maskujący wielki betonowy schron dla waszyngtońskich polityków, który miał służyć jednocześnie jako wojenne centrum dowodzenia amerykańskich sił zbrojnych.W okresie zimnej wojny, wobec rozwoju broni nuklearnej, kopiec nie mógł już być skutecznym schronem, zmieniono więc jego prze-znaczenie. W rozbudowanych podziemnych pomieszczeniach urządzo-no magazyn dokumentów oraz pamiątek narodowych, gromadzonych od siedemnastego wieku aż po dzień dzisiejszy. Wewnętrzna powierzchnia magazynowa jest tu tak wielka, że pracownicy nie mierzą jej już w metrach kwadratowych czy akrach, ale wręcz w milach lub kilometrach kwadratowych. Całość nosi enigmatyczną nieco nazwę: "Archiwalny Skład Depozytowy".Na regałach, w skrzyniach i szafach magazynu kryją się tysiące niezwykłych tajemnic. Wiele zgromadzonych tu przedmiotów i dokumen-tów objęto – z powodów zrozumiałych czasem tylko dla biurokratów, klauzulą najwyższej tajności; o ich istnieniu opinia publiczna nie dowie się nigdy. Są tu kości Amelii Earhart i Freda Noonana oraz japońskie dokumenty z ich egzekucji na Saipanie. Są tajne akta dotyczące zabójstw braci Kennedych. Są raporty wywiadu na temat roli sowieckiego sabotażu w katastrofach amerykańskich rakiet i promów kosmicznych oraz amerykańskiego odwetu w Czarnobylu. Są filmy demaskujące oszustwo, jakim było rzekome lądowanie załóg statków "Apollo" na Księżycu. I wiele innych ciekawych rzeczy; wszystko pięknie spakowane, zapieczętowane, zamknięte, tak aby nigdy nie ujrzało światła dziennego.
Perlmutter, który nie prowadził samochodu, przyjechał do pobliskiego miasteczka Forestville taksówką. Czekał dobre pół godziny na przystanku autobusowym, zanim zatrzymała się przy nim niepozorna furgonetka.
– Pan Julien Perlmutter? – spytał kierowca. Przepisowe lustrzane okulary zdradzały agenta jakiejś tajnej służby rządowej.
– Tak, to ja.
– Proszę wsiadać.
– Nie chce pan żadnego dowodu tożsamości? – spytał Perlmutter, którego bawiła trochę ta dziecinna konspiracja.
Kierowca, Murzyn o jasnej skórze ale silnie afrykańskich rysach, pokręcił głową.
– Po co? Na pewno nie kręci się tu nikt inny, kto pasowałby do rysopisu, jaki dostałem.
– A pan? Ma pan jakieś nazwisko?