– Myślisz, że mogłoby im się to udać?
– Jeśli mają sprawne pojazdy i paliwo, mogą dotrzeć do granicy jeszcze przed świtem.
– Potrafisz ich znaleźć i zniszczyć przed przekroczeniem granicy?
– Nasze możliwości walki w nocy są ograniczone. Jeśli nawet ich znajdziemy, to możemy ich tylko trochę skubnąć. Potrzebujemy światła dziennego, żeby załatwić sprawę do końca.
– Czyli nie zdążysz?
Kazim otworzył hermetyczny pojemnik z cygarami, stojący na biurku Massarde'a, wyjął jedno, zapalił, łyknął jeszcze sporą porcję dżinu, zanim odpowiedział:
– Bądźmy realistami. To przecież jest Tanezrouft, najdziksza, najbardziej niedostępna część Sahary. Rejon przygraniczny jest całkiem bezludny, algierskie patrole wojskowe też rzadko się tam zapuszczają, bo i po co? Nie ma między nami żadnych konfliktów terytorialnych. Moje oddziały mogą wejść dobre sto kilometrów w głąb Algierii, stoczyć tam wielką bitwę, i nikt tego nawet nie zauważy.
– Jeśli to rzeczywiście jest oddział ONZ, który przyleciał odbić ludzi Hoppera, to nikt, absolutnie nikt nie może uciec! Dotyczy to również moich techników i ich rodzin. Wystarczy, że przedostanie się choć jedna osoba, która zna prawdę o Fort Foureau i Tebezzy – a obydwaj jesteśmy skończeni.
Na twarzy Kazima pojawił się słaby uśmiech.
– Nie ma powodów do obaw, przyjacielu. Nie pozwolimy, żeby paru durnych samarytan niszczyło cały nasz dorobek. Przysięgam, że już jutro w południe wszystkich, co do jednego, będą żarły sępy.
Gdy Kazim wyszedł, Massarde pochylił się nad interkomem.
– Może pan tu przyjść? – powiedział cicho.
Po chwili do gabinetu wszedł Ismaił Yerli.
– Mam nadzieję, że widział pan i słyszał wszystko? – spytał Massarde.
Yerli przytaknął.
– To zdumiewające – rzekł – jak w jednym człowieku może łączyć się tyle sprytu i tyle głupoty zarazem.
– To bardzo trafna diagnoza. Jak pan widzi, nie jest łatwo utrzymać Kazima na smyczy.
– Kiedy mam zacząć swoją misję?
– Przedstawię mu pana jutro wieczorem, na przyjęciu, które wydaję na cześć prezydenta Tahira.
– Czy teraz, po tym co się zdarzyło w Tebezzy. Kazim będzie miał czas na życie towarzyskie?
Massarde uśmiechnął się z przekąsem.
– Wielki Lew Malijski nigdy nie jest aż tak zajęty, żeby zrezyg-nować z eleganckiego przyjęcia, wydanego przez Francuza.
W ośrodku dowodzenia sił ONZ w Nowym Jorku generał Bock z posępna miną studiował raport, przysłany drogą satelitarną przez Levanta. Skończywszy lekturę, połączył się przez specjalną kodowaną linię z mieszkaniem admirała Sandeckera. Odezwała się automatyczna sekretarka; Bock przekazał więc jedynie prośbę o szybki kontakt. Sandecker zgłosił się tą samą, kodowaną linią, już po ośmiu minutach.
– Otrzymałem bardzo nieprzyjemny raport od pułkownika Levanta – oznajmił Bock bez wstępów. – Malijski myśliwiec zniszczył ich Airbus na lądowisku w Tebezzy. Znaleźli się w pułapce.
– Jak się udała akcja ratownicza w kopalni?
– Przebiegła zgodnie z planem. Wszyscy żywi jeszcze cudzoziemcy otrzymali pomoc medyczną i zostali ewakuowani. Straty własne są nieznaczne.
– Czy nieprzyjaciel kontynuuje atak?
– Na razie nie. Ale to tylko kwestia paru godzin: tyle potrzebuje generał Kazim, żeby ich dopaść.
– Na pewno przewidzieli jakąś rezerwową drogę odwrotu?
– Pułkownik wyraźnie oświadczył, że ich jedyną nadzieją jest dotarcie do Algierii przed świtem. Ale podejrzewam, że to podstęp.
– Podstęp? Dlaczego pan tak uważa?
– Levant wysłał swój raport otwartym, nie kodowanym tekstem.
– Z pewnością złapał to nasłuch radiowy Kazima.
Sandecker przez chwilę milczał, robiąc notatki.
– Sądzi pan – odezwał się – że pułkownik Levant pójdzie w innym kierunku niż ten, który otwarcie zgłosił?
– Miałem nadzieję, że pan mi to wyjaśni, admirale.
– Ja? – zdziwił się Sandecker. – Jasnowidzenie nie jest moją silną stroną.
– Rzecz w tym, że w raporcie Levanta jest wiadomość specjalnie dla pana. Od pańskiego pracownika, Pitta.
– Od Dirka? – głos Sandeckera zabrzmiał ciepło i optymistycznie; najwyraźniej admirał był przekonany, że nie ma takiego problemu, którego Pitt nie potrafiłby rozwiązać. – Jaka to wiadomość?
– Czytam: "Powiedzcie admirałowi, że jak wrócę do Waszyngtonu, zabiorę go do saloonu AT amp;S; posłuchamy, jak śpiewa Judy, dziewczyna Harveya". To jakiś głupi żart, czy co?
– Dirk nie ma skłonności do głupich żartów – oświadczył surowo Sandecker. – Moim zdaniem to jest rebus. Dirk chciał mi coś przekazać w zakamuflowanej formie.
– Zna pan tego Harveya? – spytał Bock.
– Imię jest dość popularne – mruknął Sandecker – ale nie przypominam sobie, żeby Dirk mówił mi kiedykolwiek o jakimś Harveyu.
– A może jest w Waszyngtonie jakiś klub nocny pod nazwą "AT amp;S", w którym występuje piosenkarka Judy?
– Może i jest, ale nigdy o nim nie słyszałem…
Sandecker milczał przez chwilę, sondując zawartość swojej pamięci.
– Piosenkarka Judy, mówi pan?… Tak!
Odpowiedź pojawiła się w mózgu Sandeckera z olśniewającą jasnością. Dla każdego, kto jak Sandecker i Pitt przepada za starymi filmami, była oczywista. Admirał roześmiał się głośno.
– Co w tym śmiesznego? – spytał Bock, skonsternowany.
– Miał pan rację, oni wcale nie wybierają się do Algierii – oświadczył Sandecker triumfalnie.
– A dokąd?
– Na południe, do linii kolejowej łączącej zakład utylizacyjny Fort Foureau z wybrzeżem.
– Można wiedzieć, jak pan do tego doszedł? – spytał Bock sceptycznie.
– Dirk rzeczywiście przysłał nam rebus, którego Kazim na pewno nie rozwiąże. Śpiewająca "Judy" to Judy Garland, a "Harvey" wskazuje na film Dziewczyny Harveya, w którym występowała.
– A klub nocny, "AT amp;S"?
– Saloon nie oznacza w tym przypadku knajpy, ale salonkę, wagon kolejowy. Judy Garland śpiewała w tym filmie przebój: "Atchison, Topeka and Santa Fe". AT amp;S. To była nazwa linii kolejowej. Czyli znowu kolej.
– Rozumiem – powiedział z namysłem Bock. – To wyjaśnia, dlaczego Levant nadał swój raport otwartym tekstem. On wręcz chciał, żeby ludzie Kazima to usłyszeli i żeby nabrali pewności, że grupa taktyczna ucieka do Algierii.
– A w rzeczywistości jadą w przeciwnym kierunku – podsumował Sandecker.
– Levant przyjął prawdopodobnie założenie, że nawet po przekroczeniu granicy algierskiej nie będzie bezpieczny. Miał rację. Tacy ludzie jak Kazim nie liczą się z regułami prawa międzynarodowego.
– Na pewno ścigałby ich również na terytorium Algierii, dopóki nie wybiłby wszystkich.
– Pozostaje pytanie, co zrobią Jak już dojdą do tej linii kolejowej?
– Może po prostu opanują pociąg – zasugerował Bock.
– W biały dzień?
– Hm… tu jest jeszcze jedno zdanie od pana Pitta.
– Tak, słucham?
– "Powiedzcie admirałowi, że Gary, Ray i Bob jadą się zabawić do domu Briana". Potrafi pan to zinterpretować?
Tym razem Sandecker błyskawicznie trafił na trop rozwiązania.
– Jeśli Pitt nadal trzyma się kodu filmowego, to "Gary" oznacza Gary'ego Coopera, a Ray – zapewne Raya Millanda.
– Pamięta pan jakiś ich wspólny film?
– Tak. Grali razem z Robertem Prestonem i Brianem Donlevym w sławnej epopei Beau Gęste z 1939 roku.
– Pamiętam, widziałem ten film, gdy byłem dzieckiem – powiedział Bock. – To historia o trzech braciach, którzy służyli w Legii Cudzoziemskiej.
– No właśnie, rebus Dirka to całkiem jednoznaczna wskazówka: Legia! A zatem "dom Briana" musi oznaczać jakiś fort.
– W swoim wcześniejszym raporcie pan Pitt donosił, że zakład utylizacji w Fort Foureau jest strzeżony jak forteca. Ale chyba nie tam się wybierają?
– Chyba nie. Jest jakiś fort w tamtym rejonie? Bock milczał przez dłuższą chwilę, przeglądając mapy.
– Jest! – zawołał. – Stary posterunek Legii Cudzoziemskiej, parę kilometrów na zachód od spalarni. Massarde wziął nazwę zakładu od tego właśnie fortu.
– Wygląda na to, że mają zamiar ukrywać się tam przez cały dzień, aż do zapadnięcia zmroku.
– Na miejscu pułkownika Levanta tak właśnie bym postąpił.
– Tak czy inaczej, będą potrzebowali pomocy – stwierdził Sandecker.
– I to jest główny powód mojego telefonu do pana – przejął inicjatywę Bock. – Musi pan przekonać prezydenta, aby wysłał tam oddział amerykańskich sił specjalnych. Tylko oni są w stanie wyprowadzić bezpiecznie Levanta i uwolnionych więźniów z terytorium kontrolowanego przez Kazima.
– Rozmawiał pan o tym z Sekretarzem Generalnym? Pani Kamil ma znacznie większy wpływ na prezydenta niż ja.
– Niestety, nie ma jej tutaj. Musiała wyjechać na jakąś pilną konferencję do Moskwy. W takim czasie, jakim dysponuję, mogę liczyć tylko na pana.
– No właśnie, ile mamy czasu?
– Prawdę mówiąc, nie mamy go już wcale. Za dwie godziny nad Saharą zacznie świtać.
– Zrobię wszystko, co w mojej mocy – oświadczył Sandecker.
– Miejmy nadzieję, że prezydent nie poszedł jeszcze spać. Bo chyba musiałbym użyć sil piekielnych, by skłonić jego asystentów, żeby go obudzili.
– Czy pan jest przy zdrowych zmysłach? – spytał Earl Willover najgrzeczniej jak potrafił. – Budzić prezydenta w środku nocy?
Sandecker przyglądał się szefowi urzędu Białego Domu, wbitemu w dwurzędowy garnitur w prążki, jak spod igły; tylko na nogawkach pod kolanami można było dostrzec minimalne zmarszczki. Zastanawiał się, czy ten człowiek kiedykolwiek opuszcza swoje biuro. A może śpi na stojąco?
– Niech mi pan uwierzy, Willover, nie przychodziłbym tutaj, gdyby to nie było naprawdę śmiertelnie pilne.
– Mogę obudzić prezydenta tylko w przypadku poważnego kryzysu międzynarodowego, zagrażającego bezpieczeństwu państwa.
Sandecker trzymał nerwy na wodzy, ale czuł, że traci panowanie nad sobą.
– Dobrze, niech mu pan powie, że przyszedł jakiś rozwścieczony podatnik, gotów wedrzeć się do jego sypialni i obudzić go osobiście.