Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Pilot nie traktuje sprawy zbyt poważnie – zauważył optymistycznie Pitt. – Nie wyłączył nawet świateł pozycyjnych.

Ale Levant, który rozpoznał na tle nieba sylwetkę samolotu, nie miał już złudzeń. To nie był samolot rozpoznawczy, lecz myśliwiec bombardujący typu Mirage.

– Obawiam się, że zameldował już o obecności obcego samolotu na lądowisku i teraz czeka tylko na rozkaz ataku.

Nie musieli długo czekać na rozwiązanie zagadki. Myśliwiec pochylił się nagle mocniej na skrzydło, po czym wyprostował lot dokładnie wzdłuż pasa startowego. Laserowe nitki namiaru pobiegły w stronę Airbusa, tkwiącego na pustyni bezradnie, jak krowa na pastwisku.

– Atakuje! – zawołał Pitt.

– Otworzyć ogień! – rozkazał Levant żołnierzowi, obsługującemu sześciolufowego Vulcana. – Nie daj mu uciec!

Strzelec, który już od dłuższego czasu prowadził samolot wizjerem celownika, nacisnął spust. Mikroprocesor Vulcana wyliczył kąt wy-przedzenia i na spotkanie z Mirage'em pobiegły dwudziestomilimetrowe pociski. Dosięgły malijski samolot i rozpruły jego kadłub dokładnie w chwili, kiedy pilot odpalił w stronę stojącego na ziemi Airbusa dwie rakiety.

Niemal jednocześnie obie maszyny zmieniły się w wielkie kule ognia. Myśliwiec, który atakował zbliżając się szybko do ziemi, nie zmienił już kursu. Uderzył z impetem w nieczułą pustynię, rozpadając się na tysiące ognistych szczątków. Ale i z Airbusa niewiele zostało – poza wielką chmurą gęstego, czarnego dymu, która wzniosła się wysoko, gasząc na dłuższy czas światło gwiazd.Pitt patrzył zafascynowany, jak dwa wspaniałe wytwory naj-nowocześniejszej techniki w ciągu sekund zmieniają się w kupę popiołu.

Rzucił okiem na Levanta. W krwawym blasku pożarów twarz pułkownika przybrała wściekły, diaboliczny wyraz.

– Mer de! – zaklął Levant – tego właśnie się bałem.

– Co gorsza – dodał Pitt – Kazim szybko domyśli się, że czekamy na jakieś posiłki z zewnątrz. Obstawi granice tak, że pańskie helikoptery, nawet gdyby w końcu dotarły do Mali, zostaną natychmiast zestrzelone.

– A więc nie mamy wyboru, musimy próbować dotrzeć do granicy.

Nie damy rady. Nawet jeśli nie znajdzie nas lotnictwo Kazima, paliwa zabraknie na długo przed osiągnięciem szlaku transsaharyjskiego. Może paru pańskich ludzi, tych najmocniejszych, zdoła pokonać resztę drogi pieszo. Ale wszyscy ci biedacy, wyrwani grabarzowi spod łopaty, na pewno umrą na pustyni. Wiem, co mówię, sam byłem o krok od śmierci.

– Nie musimy jechać w stronę szlaku transsaharyjskiego – zauważył Levant. – To rzeczywiście byłoby czterysta kilometrów. Ale jeśli pojedziemy na północ, mamy tylko dwieście czterdzieści do granicy algierskiej. Na tyle starczy nam paliwa, a dalej przejmie nas oddział posiłkowy.

– Zapomina pan, że Kazim i Massarde grają tu o wielką stawkę i zrobią wszystko, żeby tajemnica Tebezzy nie przeniknęła na zewnątrz.

– Myśli pan, że mogą nas zaatakować nawet za granicą, w Algierii?

– Taki drobiazg jak granica nie ma dla nich żadnego znaczenia.

– Zresztą przygraniczna część Algierii to kompletna pustynia. Mogą wysłać tam nawet znaczne siły, rozbić nas w proch i pył – i nikt tego nawet nie zauważy. A jak już to zrobią, z pewnością nikomu nie darują życia. Nie mogą sobie na to pozwolić.

– Czarno pan widzi naszą sytuację, panie Pitt.

– Jestem po prostu realistą. Wszystko przemawia za tym, że Kazim nie zatrzyma się na granicy.

– Więc nie ma żadnej nadziei?

– Jest. Pojechać na południe, aż do linii kolejowej obsługującej Fort Foureau. Tam opanować pociąg i pojechać nim do Mauretanii.

– Jeśli wszystko dobrze rozegramy, będziemy już w Port Etienne albo nawet na Atlantyku, zanim Kazim zorientuje się, co się stało.

– Iść w paszczę lwa? – mruknął Levant sceptycznie. – Przecież to absurd.

– Niezupełnie. Teren między nami a Fort Foureau to na ogół gładka, twarda pustynia ze sporadycznymi ruchomymi wydmami.Przy średniej szybkości pięćdziesięciu kilometrów na godzinę możemy dotrzeć do linii kolejowej jeszcze przed świtem, ze sporym zapasem paliwa.

– Zgoda, ale co dalej? Jak się rozjaśni, zobaczą nas natychmiast.

– Schowamy się w starym forcie Legii Cudzoziemskiej i przeczekamy tam aż do zmroku.

– Sławny Fort Foureau! – przypomniał sobie Levant. – Używany jeszcze w czasie drugiej wojny światowej.

– Tak, i nadal się dobrze trzyma.

Chwilowy entuzjazm Levanta przygasł.

– To samobójstwo puszczać się w podróż przez ruchome piaski bez przewodnika.

– Jeden z uratowanych więźniów jest zawodowym przewodnikiem.

– Zna pustynię malijską jak tutejsi nomadzi.

Levant patrzył przez chwilę w milczeniu na płonący wrak Airbusa; jego umysł rozważał wszystkie argumenty za i przeciw propozycji Pitta. Istotnie, gdyby sam był na miejscu Kazima, szukałby zbiegów przede wszystkim na północ od Tebezzy – na najkrótszej drodze do granicy. Ucieczka w przeciwnym kierunku dawała więc pewne szansę i pewną rezerwę czasu – być może dostateczną, by wymknąć się do Mauretanii.

– Nie wiem, czy wspominałem o tym, panie Pitt, spędziłem na tej pustyni osiem lat. Byłem oficerem Legii Cudzoziemskiej.

– Nie, pułkowniku, nie mówił pan.

Zasłyszałem wtedy historię, opowiadaną przez nomadów, o rannym lwie, który przywędrował nad Niger z południowej dżungli i przepłynął rzekę, żeby umrzeć w ciepłym piasku pustyni.

– Ciekawe… – stwierdził Pitt niepewnie. – Ale co z tego wynika dla nas?

Levant odwrócił się na chwilę, by obserwować zbliżające się transportery; dał znak, by się zatrzymały. Potem znów spojrzał na Pitta i uśmiechnął się pogodnie.

– Wynika to, że podzielam pańska opinię. Jedziemy na południe, do tej linii kolejowej.

48

Biła północ, kiedy generał Kazim wszedł do gabinetu Massarde'a. Nalał sobie dżinu i rozsiadł się wygodnie w fotelu.

– Co też sprowadza cię w nocy do Fort Foureau, przyjacielu? – spytał z zaciekawieniem Massarde.

Kazim przez dłuższy czas przyglądał się pływającym w dżinie kostkom lodu.

– Jest coś, o czym wolałem powiedzieć ci osobiście – odpowiedział wreszcie.

– Co takiego?

– Był napad na Tebezzę.

Massarde zmarszczył brwi.

– O czym ty mówisz? Jaki napad?

– Około dziewiątej moja sekcja łączności odebrała sygnał alarmowy z kopalni. Pięć minut później przyszło drogą radiową wyjaśnienie, że alarm był fałszywy, wywołany zwarciem instalacji.

– Nie wygląda to na nic poważnego.

– Ja też tak myślałem, ale na wszelki wypadek wysłałem tam jeden myśliwiec, żeby obejrzał okolicę. Pilot zameldował przez radio, że na lądowisku koło Tebezzy stoi jakiś samolot transportowy. To był Airbus, taki sam, jakim wywieźli tego Amerykanina z Gao.

Twarz Massarde'a spochmurniała.

– Twój pilot był tego pewien?

Kazim pokiwał głową twierdząco i ciągnął dalej.

– Uznałem, że żaden samolot nie ma prawa lądować w Tebezzy bez mojej wiedzy i zgody, i kazałem pilotowi go zniszczyć. Potwierdził odbiór rozkazu i przystąpił do ataku. Zameldował jeszcze, że trafił w cel, a sekundę później jego radio zamilkło.

– Na litość boską, człowieku, przecież to mógł być zwykły rejsowy samolot, który wylądował tam awaryjnie!

– Rejsowe samoloty nie latają bez znaków rozpoznawczych.

– Chyba jednak przesadziłeś z tym strzelaniem.

– Tak? To dlaczego mój pilot nie wrócił do bazy?

– Może nriał defekt? Albo jakieś problemy z nawigacją?

– A ja sądzę raczej, że zestrzelili go ci sami ludzie, którzy zaatakowali kopalnię.

– Przecież nie masz nawet pewności, czy był jakiś atak.

– Toteż wysłałem całą eskadrę myśliwców i helikopter z grupą komandosów, żeby zbadali sytuację.

– A nie mogłeś się skontaktować z O'Bannionem?

– Jego radio nie odpowiada; czterdzieści minut po pierwszym sygnale alarmowym straciłem z nimi wszelki kontakt.

Massarde nie wierzył domysłom Kazima, ale sam też nie miał odpowiedzi na wiele pytań.

– Po co mieliby atakować kopalnię? – spytał po chwili milczenia.

– Pewnie chcieli zabrać złoto.

– Głupi pomysł! – zirytował się Massarde. – Nawet najgłupszy złodziej nie grzebałby się w stertach nie przerobionej rudy; napadłby raczej na konwój z czystym złotem gdzieś na pustyni.

– Prawdę mówiąc, nie mam na razie żadnej hipotezy – przyznał Kazim i spojrzał na zegarek. – Moi ludzie są już chyba na płaskowyżu nad kopalnią; najdalej za godzinę będziemy wszystko wiedzieli.

– Jeśli jest tak, jak mówisz – mruknął Massarde – to sprawa jest bardzo podejrzana.

– Rozumiem; nie możemy wykluczyć, że ataku na Tebezzę dokonał ten sam oddział specjalny ONZ, który zniszczył moją bazę lotniczą w Gao.

– To było jednak co innego. Tam mieli powód do takiej akcji.

– Ale dlaczego mieliby atakować Tebezzę? Komu mogło na tym zależeć?

Kazim, który wypił już całą szklankę dżinu, napełnił ją ponownie.

– Może to Hala Kamil? Może przeciekła do niej jakaś wiadomość o miejscu pobytu Hoppera i jego grupy? No i wysłała oddział specjalny, żeby ich uwolnić.

– To niemożliwe – stwierdził stanowczo Massarde. – Chyba że ktoś z twoich ludzi się wygadał.

– Oni doskonale wiedzą, że umrą, jeśli zawiodą moje zaufanie – oświadczył chłodno Kazim. – Jeżeli był jakiś przeciek, to raczej z twojej strony.

Massarde spojrzał na Kazima pojednawczo.

– Nie warto się kłócić – powiedział. – Tego, co się stało, już nie zmienimy. Ale możemy zapanować nad dalszym biegiem wydarzeń.

– W jaki sposób?

– Powiedziałeś, że pilot meldował o trafieniu transportowca?

– To były jego ostatnie słowa.

– Możemy więc przyjąć, że napastnicy stracili swój główny środek transportu?

– Tak… Chyba że uszkodzenia Airbusa nie są zbyt groźne.

Massarde wstał i podszedł do wielkiej plastycznej mapy Sahary.

– Gdybyś to ty dowodził grupą komandosów i stracił samolot – co byś zrobił?

Kazim podszedł do mapy i podniósł w górę dłoń ze szklanką.

– Jest tylko jedna możliwość: uciekać do Algierii.

77
{"b":"97609","o":1}