Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Pitt odczekał, aż opadnie kurz po wybuchu, potem zarzucił broń na ramię i pomaszerował do wyjścia torem górniczej kolejki, pogwiz-dując starą piosenkę amerykańskich kolejarzy.Giordino spojrzał w jeden z bocznych chodników. Miał wrażenie, że coś się tam porusza. Zrobił kilka kroków w tamtą stronę, ale dostrzegł tylko samotny, porzucony wagonik. Szedł dalej na palcach, starannie omijając rozrzucony żwir, którego chrzęst mógłby go zdradzić. Ostatnie metry dzielące go od wagonika pokonał jednym susem. Skierował lufę karabinu do wnętrza.

– Rzuć broń! – krzyknął.

Zaskoczony strażnik powoli wstał z dna wagonika, trzymając wysoko nad głową pistolet maszynowy. Nie znał angielskiego, ale wzrok, ton głosu, a przede wszystkim gotowa do strzału broń Giordina były dostatecznie wymowne; zrozumiał, że nie ma żadnych szans.

Upuścił swój pistolet poza burtę wagonika.

– Melika!? – wrzasnął Giordino.

Strażnik pokręcił głową, jakby chciał powiedzieć, że nie wie, ale Giordino dostrzegł w jego oczach paniczny strach. Postanowił to wykorzystać. Nie zdejmując palca ze spustu, wcisnął lufę karabinu w rozwarte usta Tuarega.

– e-i-ka! – zabełkotał strażnik, dzwoniąc zębami po stalowym kneblu.

Giordino natychmiast cofnął broń.

– No, gdzie jest Melika? – spytał cicho, ale tonem nie znoszącym sprzeciwu.

Strażnik, choć bał się Meliki tak samo jak nieznajomego napast-nika, nie miał wyboru. Wskazał wzrokiem czeluść chodnika. Giordino pozwolił mu wyjść z wózka; potem machnął karabinem w stronę głównej sztolni.

– Spływaj, jak najdalej. Tam się tobą zajmą. Zrozumiałeś? Tuareg zrozumiał widać dobrze, bo założywszy ręce na kark pobiegł w stronę wylotu chodnika, potykając się o kamienie. Gior-dino ruszył w przeciwnym kierunku. Szedł wolno w głąb chodnika; wiedział, że w każdej chwili może się na niego posypać z mroku lawina kul.W idealnej, śmiertelnej ciszy nawet jego ostrożne kroki czyniły nieznośny hałas. Dwa razy zatrzymywał się, wyczuwając śmiertelne niebezpieczeństwo, ale przeczucia okazywały się fałszywe.

Doszedł wreszcie do ostrego zakrętu chodnika i jeszcze raz stanął. Zza zakrętu dobiegał wyraźny, twardy odgłos, jakby ktoś przerzucał kamienie. Sięgnął do jednej z niezliczonych kieszeni swego munduru i wyjął małe lusterko. Ostrożnie wysunął je za wzmocniony stemplem załom ściany. Zaledwie dziesięć metrów przed sobą zobaczył Melikę.

Pracowała gorączkowo, wznosząc tuż przed rzeczywistym końcem chodnika fałszywą ścianę z odłamów skały. Najwyraźniej miała zamiar ukryć się za nią i przeczekać niebezpieczeństwo. Była odwrócona tyłem do Giordina, ale w zasięgu jej ręki leżał pistolet maszynowy: niewątpliwie naładowany i gotowy do strzału. Nie zwracała uwagi na to, co dzieje się za jej plecami. Widocznie ufała, że pozostawiony przy samotnym wagoniku strażnik ostrzeże ją w porę. Giordino mógł spokojnie wyjść zza zakrętu i zastrzelić ją, zanim by go zauważyła, ale szybkie uśmiercenie tej kobiety nie leżało w jego zamiarach.Ruszył powoli do przodu, dopasowując rytm swoich kroków do rytmu jej pracy; choć pojedyncze zgrzytnięcie kamienia pod butem i tak zginęłoby w hałasie rzucanych na szczyt muru kolejnych kawałków skały. Doszedł w ten sposób dostatecznie blisko, by chwycić jej pistolet i odrzucić go daleko za siebie. Odwróciła się. Bezbłędnie oceniła sytuację, jednym ruchem chwyciła swój straszliwy bat i zamach-nęła się na Giordina. Ale to go nie zaskoczyło; bez wahania pociągnął spust. Krótka, dobrze wymierzona seria strzaskała jej oba kolana.

Żądza odwetu, okrutnego i bezwzględnego, opanowała go cał-kowicie. Nie odczuwał śladu litości, gdy potworna Murzynka zwaliła się na ziemię, wyjąc z bólu. Była gorsza niż wściekłe zwierzę. Dręczyła i mordowała ludzi dla czystej przyjemności. Nawet teraz, siedząc na kupie kamieni z groteskowo skręconymi grubymi łydkami, patrzyła na niego wzrokiem, w którym agresja, sadystyczna żądza zniszczenia drugiego człowieka, brała górę nad jej własnym bólem, cierpieniem, strachem. Wciąż jeszcze próbowała dosięgnąć go batem, wykrzykując przy tym najobrzydliwsze, najbardziej obsceniczne przekleństwa.Giordino odsunął się jeszcze o krok i z zimnym zadowoleniem obserwował jej daremne wysiłki.- Świat jest zły, okrutny i bezwzględny – zauważył spokojnie – ale może bez ciebie będzie odrobinę lepszy.

– Ty pieprzony kurduplu! – warknęła. – Co ty możesz wiedzieć o okrutnym świecie? Nigdy nie żyłeś w takim gnoju, w takim syfie, takiej krzywdzie i poniżeniu, jak ja!

Giordino nie wyglądał na wzruszonego.

– To nie dało ci prawa krzywdzić i poniżać innych. Teraz ja jestem twoim sędzią i katem, i nic mnie nie obchodzą twoje problemy życiowe. Może i miałaś powody, żeby stać się taka, jaka jesteś. Aleja…Do diabła, szkoda gębę strzępić, rzygać mi się chce na twój widok! Wielu niewinnych ludzi wysłałaś na tamten świat. Nie zasłużyłaś na dalsze życie.

Melika nie błagała o litość. Z jej ust płynęły wciąż ohydne wyzwiska, oczy płonęły nienawiścią. Bawiło go to, ale nie miał już czasu. Jeszcze raz podniósł broń i z zimnym wyrachowaniem wpakował w jej żołądek dwie kule. Jego doskonale obojętna twarz była ostatnią rzeczą, jaką zarejestrował gasnący wzrok Meliki. Runęła twarzą na skalisty grunt – jakby miała zamiar spowiadać się ziemi ze swoich grzechów.

Giordino patrzył jeszcze przez chwilę na nieruchome ciało, potem zanucił pod nosem, parafrazując słowa starej dziecinnej piosenki;

– Stara wiedźma mocno śpi…

47

– W sumie dwadzieścia pięć osób – zameldował Pembroke-Smythe. – Czternastu mężczyzn, osiem kobiet, troje dzieci. Wszyscy półżywi z wycieńczenia.

– O jedną kobietę i jedno dziecko mniej, niż w dniu naszej ucieczki – stwierdził z wściekłością Pitt.

Levant patrzył, jak jego ludzie pomagają uwolnionym więźniom wejść do transporterów. Z niepokojem spojrzał na zegarek.

– O szesnaście minut przekroczyliśmy punkt krytyczny. Pospieszmy się, kapitanie, już dawno powinniśmy być w drodze.

– Za chwilę będziemy gotowi – odparł optymistycznie Pembroke-Smythe, obserwując jak ostatni już więźniowie znikają pod klapami transporterów.

– Gdzie jest pański przyjaciel Giordino? – zwrócił się Levant do Pitta. – Jeśli nie pojawi się tu za chwilę, będziemy musieli go zostawić.

– Ma tu swoje rachunki do wyrównania.

– Oby tylko udało mu się teraz przebić przez ten chaos na dolnych poziomach.

Więźniowie tubylcy najpierw włamali się do magazynów z żywnością i wodą, a teraz ścigają i linczują strażników.

– Ostatnia drużyna, która wróciła na górę, twierdzi, że tam jest istna masakra.

– Trudno ich za to potępiać, po wszystkim, co przeszli – rzekł Pitt.

– Żal mi ich tu zostawiać – przyznał Levant. – Ale przecież i tak nie zmieściliby się do naszych pojazdów. Co gorsza, obawiam się, że jeśli zdążą wjechać na górę przed naszym odjazdem, stracimy cholernie dużo czasu na opędzanie się od nich.

W tym momencie z korytarza biurowego, pilnowanego wciąż jeszcze przez sześciu komandosów, wyłonił się Giordino. Miał dziwnie zadowolony wyraz twarzy. Uśmiechnął się do Pitta i Levanta.

– Jak to miło, że zaczekaliście z toastami na starego Giordina.

Ale Levant nie był w nastroju do żartów.

– Mamy spóźnienie, w dużej mierze przez pana – powiedział z wyrzutem.

– Co z Meliką? – spytał Pitt.

Giordino podniósł bat nadzorczym, który zabrał sobie na pa-miątkę.

– Właśnie wpisuje się do rejestru hotelowego w piekle.

– A CTBannion?

– Został dożywotnim zarządcą katakumb.

– Gotowi do odjazdu! – zawołał Smythe z transportera.

Levant odwrócił się do Pitta.

– Niech pan wsiada. Poprowadzi nas pan z powrotem na lądowisko.

Idąc do rajdówki Pitt zajrzał do transportera, w którym byli Eva, Hopper, Grimes i Fairweather. To zdumiewające, jak szybko doszli do siebie po wypiciu paru litrów wody i zjedzeniu standardowych porcji żywności, przywiezionych z kuchni Airbusa.Kolumna ruszyła. Komandosi z drużyny pilnującej korytarza biurowego wskakiwali do ostatniego transportera już w biegu. Chwilę później od strony biur kopalni nadbiegli pierwsi więźniowie tubylcy. Spotkało ich gorzkie rozczarowanie. Pojazdy grupy taktycznej ONZ, która uwolniła ich z katorgi, zniknęły już w mrocznym tunelu wyjazdowym, pozostawiając ich na niepewny los.Pitt nie widział szczególnych powodów do ostrożności, gdy roz-pędzał swój pojazd w wąskim kanionie. Włączył reflektory. Teraz, widząc dobrze drogę przed sobą, mógł nacisnąć gaz do deski. Levant nie tylko mu tego nie bronił, ale nawet nalegał, by oderwać się od kolumny. Chciał jak najszybciej dotrzeć na lądowisko, by zyskać parę dodatkowych minut na przygotowanie samolotu do startu. A trans-portery mógł doprowadzić bezpiecznie na miejsce Giordino, który widział wyraźne, świeże koleiny rajdówki. Poza tym, dzięki chwili opóźnienia, miał komfort jazdy w czystym powietrzu, a nie w tumanie pyłu wznoszonym przez pojazd Pitta.

Levant coraz bardziej niepokoił się o bezpieczny powrót. Nerwowo spoglądał co chwila na zegarek, przeczuwając, że dwudziestominutowe opóźnienie może ich drogo kosztować. Gdy zbliżyli się na niespełna pięć kilometrów do lądowiska, poczuł się nieco pewniej. Pozwolił sobie nawet na odrobinę optymizmu. Może sierżantowi Chauvel udało się oszukać służby specjalne Kazima i alarm został odwołany?Nadzieje prysły równie szybko, jak się pojawiły.

Przez stłumiony odgłos silnika rajdówki przebił się nagle inny, mocniejszy dźwięk. Ponad wszelką wątpliwość był to ryk silników odrzutowca. Levant spojrzał w górę i zobaczył światła pozycyjne samolotu, szybko przecinające czarne niebo. Natychmiast wydał przez radio rozkaz załodze Airbusa i strzegącym go komandosom: opuścić maszyny i ukryć się.Pitt niemal odruchowo wyłączył światła i zatrzymał pojazd. Podniósł głowę i śledził wzrokiem krążący na niebie odrzutowiec.

– Chyba ktoś się nami niezdrowo interesuje – powiedział.

– Kazim z pewnością wysłał najpierw samolot rozpoznawczy, żeby sprawdzić, czy alarm był uzasadniony – pocieszał się Levant.

– Jego głos był spokojny, ale wyczuwało się w nim silne napięcie.

76
{"b":"97609","o":1}