Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Jakoś nie umarłem. Giordino też nie.

– To niemożliwe, żebyście taki kawał przeszli pieszo. Z tego miejsca, gdzie znaleźliśmy przewróconą ciężarówkę, jest jeszcze cholernie daleko do szlaku motorowego.

– A więc znaleźliście ciężarówkę – zaciekawił się Pitt. – A co ze strażnikiem w szoferce?

– Przeżył, ale kazałem go rozstrzelać. Za to, że was wypuścił.

– Życie nie jest specjalnie cenione w tej części świata…

Zdumienie stopniowo ustępowało z oczu CTBanniona.

– Wróciłeś tu po swoich ludzi? Czy też po to, żeby nachapać się złota?

Pitt popatrzył na niego przenikliwie.

– Z pierwszym trafiłeś, z drugim nie. A jest jeszcze trzecie: mamy zamiar na zawsze wyeliminować ciebie i całą twoją bandę z tego biznesu.

– Dokonaliście interwencji zbrojnej w suwerennym kraju. Nie macie prawa tak postępować.

– O Boże! On mi będzie mówił o prawie! A co powiesz o prawach tych wszystkich ludzi, których tu zamknąłeś i wymordowałeś?

0'Bannion wzruszył ramionami.

– Tak czy inaczej wykończyłby ich generał Kazim.

– Ale mogłeś przynajmniej traktować ich po ludzku.

– Tebezza to nie kurort, tylko kopalnia złota.

– Przynosząca tobie, Massarde'owi i Kazimowi grube zyski.

– Tak – przyznał 0'Bannion. – Nasze cele są komercyjne. I co z tego?

Buta, z jaką O'Bannion bronił swoich "racji", wywołała w myślach Pitta serię przerażających i oburzających obrazów: katorżnicza praca setek wynędzniałych istot ludzkich; ich zwłoki, zalegające stertami podziemną kryptę; krwawa łaźnia, urządzana co dzień przez Melikę tym, którzy jeszcze nie padli. A wszystko to z woli trzech ludzi, opętanych szałem chciwości. Zbliżył się do 0'Banniona i uderzył kolbą karabinu maszynowego w sam środek lithamu, spowijającego twarz dyrektora kopalni.Przez dłuższą chwilę przyglądał się, jak powalony na dywan olbrzym broczy obficie krwią. Potem zaklął wściekle, chwycił nieprzytomnego Irlandczyka za ramię i wyciągnął go na korytarz. Tam spotkał Levanta.

– To 0'Bannion? – domyślił się pułkownik.

– Tak. Miał drobny wypadek.

– Właśnie tak mi się zdawało.

– Jak się rozwija akcja? – spytał Pitt.

– Drużyna czwarta zabezpieczyła poziomy przeróbki rudy. Druga i trzecia nie natrafiły na poważniejszy opór strażników. Zdaje się, że ci goryle niewiele potrafią, poza biciem bezbronnych więźniów.

– Winda dyrektorska jest tutaj – pokazał Pitt.

W wyłożonej dywanem kabinie windy o chromowanych ścianach nie było tym razem operatora. Pitt, Levant i żołnierze z drużyny pierwszej, z wyjątkiem człowieka, który został, by pilnować ludzi O'Banniona, zjechali na główny poziom roboczy. Zaraz po wyjściu z windy stanęli przed masywnymi żelaznymi drzwiami. Były przymknięte, ale w miejscu zamka ziała wyrwana dynamitem dziura o nieregularnie postrzępionych brzegach.

– Ktoś nas wyręczył – stwierdził z uśmiechem Levant.

– Giordino rozwalił zamek, gdy uciekaliśmy – rzekł Pitt.

– Widzę, że nie spieszą się tutaj z naprawami.

Otworzyli drzwi na oścież. Ciągnąca się za nimi sztolnia rozbrzmiewała hukiem bliższych i dalszych wystrzałów. Pitt pozostawił nieprzytomnego O'Banniona pod opieką wysokiej, mocno zbudowanej komandoski i pobiegł sztolnią, by jak najszybciej dotrzeć do lochu, w którym trzymano więźniów. Za nim pospieszyli żołnierze Levanta.Kiedy doszli do centralnej komory, była tu już drużyna druga. Dobiegało końca rozbrajanie strażników; przerażeni stali pod ścianą z rękami złożonymi na karku. Giordino serią z automatu roztrzaskał zamek żelaznych drzwi prowadzących do lochu. Do Levanta podszedł Pembroke-Smythe, by złożyć raport.

– Zatrzymaliśmy szesnastu strażników; jeden albo dwóch uciekło w boczne korytarze. Siedmiu zrobiło błąd: stawiali opór. Musieliśmy ich zastrzelić. Po naszej stronie jest dwóch lekko rannych.

– Musimy przyspieszyć akcję – stwierdził kapitan Levant. – Obawiam się, że zanim dotarliśmy do centrali łączności, zdążyli wysłać alarm.

Pitt podbiegł do Giordina, który mimo pomocy dwóch komandosów nie mógł sobie poradzić z ciężkimi wrotami lochu.

– Spóźniłeś się trochę – zauważył z przekąsem Giordino.

– Przedłużyła mi się pogawędka z O'Bannionem.

– Potrzebny mu teraz lekarz czy grabarz?

– Prawdę mówiąc tylko dentysta.

– Widziałeś Melikę?

– Nie, nie było jej na górze.

– Znajdę ją – rzekł Giordino z chłodną wściekłością. – Pamiętaj, Melika jest moja!

W końcu wspólnym wysiłkiem otworzyli pancerne wrota. Po chwili wraz z żołnierzami grupy taktycznej znaleźli się w lochu. Pitt i Giordino wiedzieli już, co tu zastaną. Ale komandosi zastygli w pół kroku, porażeni mdlącym zaduchem, a bardziej jeszcze potwornym widokiem; niewiarygodnym nagromadzeniem ludzkich cierpień. Nawet oficerowie ONZ, którzy wiele już widzieli w swoich misjach, zastygli w przerażeniu.

– Dobry Boże! – wyszeptał Pembroke-Smythe. – Toż to prawdziwe Auschwitz albo Dachau.

Ale Pitt przepychał się już przez tłum więźniów lub raczej żywych szkieletów, otępiałych od straszliwej pracy; jakby pogodzonych ze swą żałosną, beznadziejną egzystencją. Szybko znalazł doktora Hoppera. Szef zespołu badawczego WHO siedział przygarbiony na brzegu pryczy z wbitym tępo w ziemię wzrokiem. Postrzępione ubranie ledwie trzymało się na chorobliwie wychudzonym ciele. Poznał jednak Pitta natychmiast i dźwigając się z trudem z pryczy, wyciągnął ręce, by go uścisnąć.

– Bogu niech będą dzięki! Udało warn się! To prawdziwy cud!

– Zbyt wiele czasu nam to zajęło. Pewnie straciliście już nadzieję.

– Tak – przyznał Hopper – ale nie wszyscy. Eva do końca wierzyła, że wrócicie.

– Do końca? – spytał przerażony Pitt. – Czy to znaczy, że…

– Żyje – uspokoił go Hopper. – Ale jest w bardzo złym stanie.

– Wróciliście tu naprawdę w ostatniej chwili.

Pitt rozejrzał się i zrobił parę kroków w stronę nieruchomej jak kukiełka postaci, skulonej na dolnej pryczy. Łzy popłynęły po jego policzkach. Niewiarygodne, jak bardzo zniszczył ją ten tydzień. Ostrożnie dotknął jej ramienia.

– Eva, wróciłem po ciebie.

Obróciła sie powoli, z trudem uniosła powieki i przyglądała mu się nieprzytomnie.

– Dajcie mi jeszcze spać… Nie bijcie… – szepnęła.

– Nic ci już nie grozi. Zabieram cię stąd.

Dopiero teraz go poznała. Jej twarz rozjaśniła się nagle.

– Wiedziałam, wiedziałam, że wrócisz po mnie… po nas.

– Były problemy, ale udało się.

Patrzyła mu w oczy, uśmiechając się łagodnie.

– Ani przez chwilę nie wątpiłam, że się uda.

Pocałował ją długo, delikatnie, czule.

Lekarze przystąpili natychmiast do pracy. Badali więźniów, opatrywali ich rany, podawali środki wzmacniające. Żołnierze tymczasem wyprowadzali na powierzchnię tych, którzy byli w stanie iść o własnych siłach. Potwierdziły się, niestety, obawy Levanta. Operacja przebiegała wolno, gdyż wielu więźniów było w bardzo złym stanie i trzeba było ich nieść.Stwierdziwszy, że Eva i inni znaleźli się pod dobrą opieką, Pitt pożyczył od sapera grupy torbę z materiałami wybuchowymi i wrócił w okolice windy dyrektorskiej, gdzie pod czujną strażą dziewczyny z oddziału Levanta przebywał wciąż 0'Bannion, teraz już całkiem przytomny.

– Wstawaj – powiedział Pitt. – Pójdziemy na mały spacerek.

Litham zsunął się z głowy Irlandczyka i Pitt nareszcie zrozumiał jego dziwne upodobanie do tradycyjnego stroju Tuaregów. Twarz O'Banniona była szkaradnie zdeformowana i pokryta bliznami, zapewne od przedwczesnego wybuchu dynamitu przy pracach górniczych. Spustoszenia dokonane kolbą automatu Pitta – brak dwu przednich zębów i krew brocząca wciąż z rozciętych warg – dopełniały szpetnego obrazu.

– Dokąd? – spytał 0'Bannion niewyraźnie.

– Pójdziemy oddać hołd zmarłym – odparł Pitt.

Chwycił Irlandczyka za burnus i brutalnie postawił na nogi. Potem poprowadził go chodnikiem w stronę makabrycznej krypty. Nie zamienili po drodze ani jednego słowa. Jeśli nie liczyć paru martwych już Tuaregów, którzy – wedle słów Pembroke-Smythe'a – "popełnili błąd" stawiając opór, nikogo też nie spotkali. Gdy dotarli do szczeliny w skałach, prowadzącej do groty umarłych, 0'Bannion zatrzymał się z wahaniem. Pitt wepchnął go do środka lufą automatu.

– Po coś mnie tutaj przyprowadził? Chcesz mi zrobić wykład o bestialstwach moich ludzi, zanim mnie wykończysz?

– Nic z tych rzeczy – odparł Pitt. – Po pierwsze, tu nie trzeba żadnych wykładów, wystarczy popatrzeć. Po drugie, wcale nie mam zamiaru cię zabić. Byłoby to zbyt łatwe, zbyt szybkie, zbyt łagodne.

– Krótki szok bólu – i wieczna ciemność. Nie, zasłużyłeś sobie na coś bardziej pomysłowego.

– Co chcesz zrobić? – po raz pierwszy w oczach 0'Banniona pojawił się strach.

Pitt wskazał lufą karabinu sterty trupów.

– Chcę dać ci trochę czasu na kontemplację. Podumasz sobie nad własnym okrucieństwem i chciwością.

0'Bannion nie pojął jeszcze sensu słów Pitta.

– Po co ci to? Jeśli sądzisz, że będę błagał o łaskę i przebaczenie, to grubo się mylisz.

Pitt popatrzył na najbliższą stertę zwłok. Na wierzchu, z szeroko otwartymi oczami, martwo wpatrzonymi w sufit, leżała dziewczynka, najwyżej dziesięcioletnia. Nowa fala wściekłości podeszła mu pod gardło; z najwyższym trudem zapanował nad emocjami.

– Będziesz umierał wolno, bardzo wolno, O'Bannion. Doświadczysz głodu i pragnienia – takiego samego, na jakie skazałeś tych wszystkich nieszczęśników. Umrzesz tak jak oni, zanim twoi przyjaciele Kazim i Massarde znajdą cię tutaj – jeśli w ogóle będą szukać!

– Zastrzel mnie! Zabij mnie natychmiast!

Pitt uśmiechnął się lodowato. Nic nie powiedział. Lufą karabinu popchnął O'Banniona w głąb jaskini, między sterty trupów. Potem zainstalował w wejściu ładunki wybuchowe, ustawił zapalniki na niewielką zwłokę, pomachał 0'Bannionowi ręką na pożegnanie i wycofał się przez rozpadlinę skalną do sztolni.

Nastąpiły cztery donośne detonacje. Z rozpadliny buchnął do sztolni tuman kurzu z odłamkami stempli, jeszcze przed chwilą podpierających sklepienie wejściowe. Przez parę sekund echo detonacji tłukło się w skalnych tunelach, potem zapadła martwa cisza. Pitt zaniepokoił się. Czyżby źle rozmieścił ładunki? Ale nie – poczuł wibrację, zrazu słabą, potem przechodzącą w dudnienie jak przy trzęsieniu ziemi. W pozbawionym podpór przejściu sklepienie załamało się i setki ton skał szczelnie zamurowały kopalnianą kryptę – razem z jej twórcą.

75
{"b":"97609","o":1}