Jeśli sprzęt, którym dysponował UNICRATT, odpowiadał "skromnym możliwościom budżetowym", to wielki budżet sił specjalnych USA musiał chyba zapewniać wyposażenie z filmów fantastycznych. Wszyscy ludzie Levanta – teraz także Pitt i Giordino – mieli na sobie panterki z ognioodpornej tkaniny, kamizelki przeciwkulowe, hełmy z wbudowanym walkie-talkie i okularami noktowizyjnymi. Wszyscy też byli uzbrojeni w pistolety maszynowe Heckler amp; Koch MP5.
Pitt dał znak ręką Giordinowi, siedzącemu już obok kierowcy pierwszego transportera, i nie bez trudu wcisnął się za kierownicę uzbrojonej rajdówki, pod ażurowy dach sześciu luf ciężkiego karabinu maszynowego Vulcan. Zsunął okulary na oczy. Przez chwilę musiał przyzwyczajać się do niezwykłej jasności obrazu. Dwustumetrową przestrzeń w polu widzenia wypełniała dziwna zielona pustynia, jakby z innej planety.
– Droga do kopalni zaczyna się jakieś trzydzieści metrów przed nami – stwierdził.
Levant, który usiadł obok niego, odwrócił się, by sprawdzić, czy cały oddział jest gotowy do drogi. Potem machnął ręką do przodu.
– Nie traćmy czasu, panie Pitt. Ruszamy!
Pitt włączył bieg. Pojazd skoczył do przodu, za nim ruszyły natychmiast trzy transportery. Ale wznoszona przez szerokie koła rajdówki chmura pyłu zmusiła kierowców transporterów do zmiany szyku. Już po chwili kolumna przypominała klucz samolotów, ustawiony w literę "V".
– Jak szybko to potrafi jeździć? – spytał Pitt.
– Po szosie nawet dwieście dziesięć kilometrów na godzinę – odparł Levant. – To przerobiona maszyna wyścigowa – wyjaśnił. – Wasi marines opracowali ją specjalnie na wojnę z Irakiem…
– Proszę ostrzec kierowców – przerwał Pitt. – Za chwilę skręcimy lekko w lewo, potem osiem kilometrów prosto.
Dla pojazdów jadących w ciasnym szyku i przy ograniczonej widoczności – informacja była ważna. Levant przekazał ją natychmiast przez radio.Szlak prowadzący do kopalni nie był zbyt wyraźnie oznaczony. Pitt musiał polegać raczej na swojej pamięci i intuicji, niż na tym, co rzeczywiście widział. Nocna jazda przez pustynię z tą szybkością – a musieli się spieszyć – była zajęciem ryzykownym i szarpiącym nerwy. Nawet cudowne noktowizyjne okulary nie pozwalały dostrzec tego, co kryje się za najbliższym pagórkiem – a mogła tam być jakaś dziura, z której już się nie wygrzebią. Tylko chwilami wątłe ślady opon na piasku, tam gdzie jeszcze nie zawiał ich wiatr, upewniały go, że jest na właściwej drodze.
Spojrzał kątem oka na Levanta. Pułkownik był zupełnie spokojny i niewiarygodnie opanowany. Wydawało się, że wściekła, ryzykancka jazda przez pustynię nie robi na nim żadnego wrażenia. Patrzył spokojnie przed siebie, czasem tylko odwracał głowę, by upewnić się, Czy wszystkie trzy transportery nadążają za nimi.Nagle w polu widzenia zamajaczyła wielka ściana płaskowyżu. Minęły jeszcze cztery minuty, zanim Pitt mógł odetchnąć z ulgą: wprost przed nimi skalna ściana była rozszczepiona, jakby rozcięta wielką siekierą. Zwolnił i przed bramą wąwozu zatrzymał pojazd.
– Tunel prowadzący do podziemnego parkingu zaczyna się zaledwie kilometr stąd. Chce pan wysłać pieszy zwiad?
Levant zaprzeczył ruchem głowy.
– Jedziemy dalej, tylko wolno. Ryzykujemy, że nas usłyszą, ale za to szybciej dotrzemy na miejsce. Chyba w ten sposób mamy większe szansę.
– Ja też tak myślę. Przecież tam nikt się nas nie spodziewa. Jeśli nawet wartownicy O'Banniona usłyszą nas, pomyślą, że to nowy transport więźniów.Ponownie uruchomił pojazd i wjechał do wąwozu; za nim, teraz już w kolumnie, ruszyły transportery. Jechał na trzecim biegu, przy minimalnych obrotach silnika, by nie powodować hałasu. Ale nawet specjalne, udoskonalone tłumiki nie mogły całkowicie zdławić odgłosów wydechu, a wysokie skalne ściany wzmacniały ten dźwięk, odbijając go wielokrotnym echem. Z pewnością do tunelu, może nawet na podziemny parking, docierał już niski, podobny do odległego dźwięku tłokowych silników lotniczych pomruk.
Gdy pojawiła się przed nimi czarna czeluść tunelu wjazdowego, Pitt bez żadnych problemów poprowadził nim rajdówkę i wjechał na podziemny parking. Słabe światło, płynące z tunelu biurowego, oświetlało samotną ciężarówkę i pojedynczego wartownika. Tuareg w grubym burnusie z ciekawością i bez niepokoju patrzył przez szczelinę lithamu na wjeżdżające pojazdy. Dopiero kiedy ciężkozbrojna rajdówka zatrzymała się kilka metrów od niego, zaczął coś podejrzewać. Ściągnął z ramienia pistolet maszynowy, ale nie zdążył już się złożyć. Kula z automatycznej beretty Levanta trafiła go dokładnie między oczy.
– Piękny strzał – stwierdził bez emocji Pitt.
Levant spojrzał na zegarek.
– Moje gratulacje, panie Pitt. Dzięki panu zarobiliśmy dwanaście minut w stosunku do planu.
– Cała przyjemność po mojej stronie.
Pułkownik wyskoczył z samochodu i wydał rozkazy; robił to bezgłośnie, umówionymi gestami rąk. Żołnierze grupy taktycznej wysypali się z transporterów i sformowani w drużyny weszli do tunelu wiodącego do kopalni. Gdy tunel przeszedł w korytarz z otynkowanymi ścianami i kaflową posadzką, drużyna Levanta z Pittem zaczęła szybko i cicho otwierać drzwi pomieszczeń biurowych; wiązali i kneblowali ludzi CTBanniona, po czym przeciągali wszystkich w jedno miejsce, by przez cały czas akcji mógł ich pilnować jeden żołnierz. Trzy pozostałe drużyny Giordino poprowadził bocznym korytarzem do głównej windy towarowej, aby jak najszybciej zjechać na poziomy robocze.
Cicho, najdelikatniej jak umiał, otworzył Levant drzwi oznaczone tabliczką: "Ośrodek kontroli". Wnętrze pokoju zalane było blado-niebieskim światłem monitorów telewizyjnych, pokazujących dziesiątki różnych miejsc w kopalni. Przed amfiteatrem ekranów, tyłem do drzwi, na obrotowym krześle siedział biały mężczyzna ubrany w luźną kolorową koszulę i bermudy. Rozparty, z cienkim cygarem w zębach, leniwie przebiegał wzrokiem rzędy ekranów, obracając się przy tym powoli na krześle.Zdradził ich odblask żółtawego światła z korytarza, drgający na czarnym, nieczynnym monitorze. Mężczyzna błyskawicznie odwrócił głowę, a zobaczywszy obcych sięgnął do guzika alarmu na konsolecie. Levant rzucił się zbyt późno, by kolbą pistoletu zadać ogłuszający cios. Kontroler zwalił się bezwładnie z krzesła pod konsoletę, ale głośniki alarmowe całej kopalni wyły już jak syreny karetek pogotowia.
– Cholerny pech! – zaklął Levant. – Całą niespodziankę diabli wzięli.
Odsunął nogą bezwładne ciało strażnika i wpakował w konsoletę długą serię pocisków z Heckler-Kocha. Z tablicy posypały się iskry zwarć elektrycznych i buchnął dym. Wycie alarmów ustało.Pitt biegł w głąb korytarza, otwierając kopniakami kolejne drzwi. Wreszcie znalazł to, czego szukał. Centrum łączności. Siedząca przy aparaturze radiowej ładna, młoda Arabka nie wyglądała na zaskoczoną. Nawet nie odwróciła głowy w stronę otwierających się z łoskotem drzwi. Szybko wykrzykiwała coś do mikrofonu po francusku. Pitt dwoma susami znalazł się przy niej i wymierzył jej pięścią potężny cios w kark. Ale – tak samo jak Levant – spóźnił się. Dziewczyna zdążyła już przekazać alarmującą wiadomość siłom bezpieczeństwa generała Kazima.
– Za późno – powiedział Pitt, widząc wbiegającego do pokoju Levanta. – Zdążyła nadać alarm.
Levant błyskawicznie ocenił sytuację.
– Sierżancie Chauvel! – zawołał w stronę korytarza.
– W drzwiach pojawiła się uzbrojona postać.
– Sir?
Gdyby nie charakterystyczne brzmienie głosu, trudno byłoby poznać, że sierżant Chauvel jest kobietą.
– Zajmij się radiem – rozkazał półgłosem Levant. – Powiedz Malijczykom, że to pomyłkowy alarm, spowodowany zwarciem instalacji; że nic złego się nie stało i że nie ma żadnej potrzeby interwencji.
– Tak jest! – szczeknęła służbiście sierżant Chauvel i natychmiast usiadła przy mikrofonie.
– Gabinet O'Bannidna jest na końcu korytarza – powiedział Pitt. Odepchnął Levanta i pierwszy pobiegł w tamtą stronę. Dopadł dwuskrzydłowych drzwi i zaatakował je barkiem. Nie były zamknięte; wtoczył się jak beczka do pokoju sekretarki.Niezwykła dziewczyna o fiołkowych oczach i włosach sięgających bioder siedziała spokojnie za biurkiem, przed sobą trzymała oburącz groźnie wyglądający rewolwer.
Z impetem, którego nabrał przy forsowaniu drzwi, Pitt runął przez blat biurka na dziewczynę; zdążyła jednak jeszcze dwukrotnie nacisnąć spust. Oba pociski trafiły w kuloodporną kamizelkę.
Pitt poczuł, jakby ktoś dwa razy uderzył go ciężkim młotem w pierś. Uderzenia pozbawiły go na chwilę oddechu, ale nie przytomności. Dziewczyna próbowała energicznie wyrwać się i uciec. Wyrzucała przy tym głośno potoki słów w języku, którego nie znał; mimo to był pewien, że są to plugawe przekleństwa. Udało jej się jeszcze raz strzelić – kula odbiła się od sufitu i utknęła w dużym obrazie – zanim wreszcie wyrwał jej broń, ogłuszył mocnym ciosem i rzucił bezwładne ciało na ziemię.
Stanął między dwojgiem Tuaregów z brązu i spróbował otworzyć drzwi gabinetu 0'Banniona. Były zamknięte na klucz. Podniósł rewolwer sekretarki i strzelił trzykrotnie w zamek. Strzały z broni bez tłumika dudniły ogłuszająco między kamiennymi ścianami, ale nie było już żadnego powodu do zachowywania ciszy. Ukrył się za framugą i kopniakiem otworzył drzwi. Nie było żadnej reakcji. Ostrożnie zajrzał do środka.Na wprost drzwi, oparty szeroko rozstawionymi rękami o biurko, stał O'Bannion. Był spokojny, jakby spodziewał się zobaczyć prezesa konkurencyjnej spółki. Przez szczelinę zawoju oczy patrzyły twardo, bez śladu lęku. Dopiero kiedy Pitt zdjął z głowy kask, pojawiło się w nich zdumienie.
– Mam nadzieję, O'Bannion, że nie spóźniłem się na kolację.
– O ile pamiętam, byłem zaproszony?
– To ty?! – syknął O'Bannion przez zaciśnięte zęby.
– Wróciłem, żeby się z tobą zabawić – rzekł Pitt z ironicznym półuśmiechem. – I przyprowadziłem paru przyjaciół, którzy niestety nie lubią sadystów, katujących kobiety i dzieci.
– Jakim cudem przeżyłeś? – W jego głosie nadal nie było lęku, jedynie ciekawość. – Jeszcze nikomu nie udało się przejść tej pustyni bez zapasu wody.