Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Przejechali około dziesięciu kilometrów i samochód zatrzymał się przed wysoką bramą wojskowego lotniska; nad wartownią powiewał trójkolorowy sztandar. Wartownik nie zajrzał nawet do środka; zasalutował charakterystycznie, dłonią odwróconą do przodu, i przepuścił peugeota na teren lotniska. Przed wjazdem na płytę kierowca zatrzymał się, wysiadł i w gnieździe na lewym błotniku zatknął proporczyk z szachownicą.

– Nic nie mów, sam zgadnę! – powiedział Giordino. – Już wiem: przyjechaliśmy tu na paradę, zamiast jakiegoś wielkiego marszałka.

Pitt roześmiał się.

– Zapomniałeś już o naszym stażu w siłach powietrznych? Każdy pojazd wjeżdżający na płytę lotniska musi mieć specjalne oznaczenie.

Limuzyna toczyła się wolno wzdłuż rzędu myśliwców Mirage 2000; kręcili się koło nich liczni mechanicy. Dalej stała eskadra śmigłowców AS-332 Super Puma: uzbrojone wyłącznie w rakiety powietrze – ziemia, nie miały typowego, groźnego wyglądu helikopterów szturmowych.Kierowca dojechał do końca bocznego pasa startowego i zatrzymał samochód. Siedzieli w całkowitym milczeniu; Giordino skorzystał z komfortowej atmosfery klimatyzowanego wnętrza i zapadł w drzemkę; Pitt wyciągnął z kieszeni skradziony z holu ambasady "Wall Street Journal" i pobieżnie przerzucał strony.Piętnaście minut później od zachodu pojawił się wielki transportowy Airbus i miękko wylądował. Zauważyli go dopiero wtedy, gdy opony samolotu z charakterystycznym piskiem dotknęły pasa startowego. Giordino ocknął się i przetarł oczy, Pitt złożył gazetę. Samolot tymczasem wytracił prędkość, zawrócił i pokołował w ich kierunku. Kiedy stanął, kierowca peugeota uruchomił silnik i podjechał bliżej, zatrzymując się w odległości pięciu metrów od wielkich kół transportowca.

Pitt zwrócił uwagę, że maszyna ma kolor pustynnego piasku; znaki rozpoznawcze były starannie zamalowane. Wąską pochylnią, która opuściła się pod kadłubem, zbiegła kobieta w polowym mundurze. Naszywka na jej rękawie przedstawiała miecz na tle błękitnego emblematu ONZ. Szybko podeszła do samochodu i otworzyła tylne drzwi.

– Proszę za mną – powiedziała po angielsku, z silnym hiszpańskim akcentem.

Samochód odjechał, a oni weszli po pochylni do pękatego brzucha Airbusu. Krótkim ciemnym przejściem przedostali się do głównego przedziału ładunkowego. Stały tu zamocowane blokami trzy niskie, przysadziste transportery opancerzone, a dalej silnie uzbrojony otwarty samochód rajdowy.

– Wystartuj czymś takim w rajdzie – rzekł Giordino z niekłamanym podziwem – a na pewno nikt nie będzie miał odwagi cię wyprzedzić.

– Rzeczywiście, wygląda dość imponująco – przyznał Pitt.

Zza pojazdu wyszedł im na spotkanie oficer.

– Kapitan Pembroke-Smythe – przedstawił się. – Świetnie, że już jesteście.

Pułkownik Levant czeka w centrum dowodzenia.

– Chyba jest pan Anglikiem? – spytał Giordino.

– Tak, stanowimy raczej mieszane towarzystwo. – Pembroke-Smythe uśmiechnął się i wskazał trzcinką ponad trzydziestu mężczyzn i trzy kobiety, zajętych przeglądem broni i sprzętu w różnych kątach ładowni. – Ktoś niegłupi doszedł do wniosku, że ONZ musi mieć swoją własną grupę taktyczną, która pójdzie wszędzie tam, gdzie rządy poszczególnych krajów "nie mają prawa ingerencji", jak to się ładnie określa. Niektórzy nazywają nas tajnymi wojownikami. Każdy z obecnych tutaj ma za sobą intensywny trening w służbach specjalnych swojego kraju. Wszyscy przyszli do nas na ochotnika: niektórzy na stałe, reszta tylko na roczną służbę.

Pitt jeszcze nigdy nie widział zespołu ludzi o takich kwalifikacjach fizycznych. Potężne ciała, zahartowane długotrwałym, brutalnym treningiem, nie bardzo pasowały do jego wyobrażeń o wyrachowanych, chłodnych ekspertach od tajnych misji, wymagających przede wszystkim wiedzy i inteligencji. Nie miałby ochoty spotkać kogokolwiek z nich w ciemnej uliczce; dotyczyło to również kobiet.

Pembroke-Smythe wprowadził ich do kabiny, stanowiącej centrum dowodzenia. Przestronne pomieszczenie pełne było skomplikowanej aparatury elektronicznej. Jeden z operatorów nadzorował systemy łączności, drugi zajęty był wprowadzaniem do programów komputera danych dotyczących akcji w Tebezzy.

Pułkownik Levant uprzejmie poderwał się zza biurka, by przywitać Amerykanów. Nie bardzo wiedział, czego może się po nich spodziewać. Przeczytał dostarczone przez służbę ONZ obszerne dossier obu pracowników NUMA i był pełen szczerego podziwu dla ich osiągnięć badawczych. Podziwiał także niewiarygodnie śmiały wyczyn, jakim była ucieczka z Tebezzy przez pustynię, ale właśnie dlatego miał wątpliwości co do ich przydatności w akcji. Spodziewał się ujrzeć ludzi wycieńczonych, niezdolnych do większego wysiłku fizycznego. Teraz już na pierwszy rzut oka mógł stwierdzić, że – choć wychudzeni i poparzeni słońcem – są w bardzo dobrej formie. Już po pierwszych słowach rozmowy zdał sobie sprawę, że bez ich pomocy – choćby w roli przewodników w kopalni – szansę powodzenia całej operacji byłyby znikome.

– Kapitanie – zwrócił się do Smythe'a – proszę ogłosić gotowość bojową. Niech pilot przygotuje jak najszybciej maszynę do startu.

Spojrzał ponownie na Amerykanów.

– Z waszego raportu wynika, że w tej sprawie czas liczy się na wagę istnień ludzkich. Dlatego szczegóły akcji będziemy omawiać już w powietrzu. Przelot zajmie nam cztery godziny. Potem mamy już bardzo mało czasu. Nie możemy się spóźnić, jeśli chcemy trafić na porę snu więźniów. Jeżeli dotrzemy tam później, będą już rozproszeni po różnych chodnikach, a wtedy nie uda nam się ich odnaleźć i zebrać w zaplanowanym terminie.

– Za cztery godziny nad Tebezzą będzie kompletnie ciemno – zauważył Pitt, nieco zdziwiony. – Ma pan zamiar użyć reflektorów przy lądowaniu? Równie dobrze mógłby pan puścić dla O'Banniona trochę fajerwerków.

Levant lekko podkręcił wąsa; ten mimowolny gest często powtarzał w ciągu następnych godzin.

– Będziemy lądować po ciemku. Ale zanim to panu wyjaśnię, myślę, że powinniśmy usiąść i zapiąć pasy.

Jakby dla potwierdzenia jego słów odezwał się stłumiony odgłos silników; pilot szybko zwiększał obroty. Wielki transportowiec pomknął pasem startowym, potem oderwał się lekko od ziemi. Pitt zwrócił uwagę, że silniki samolotu pracują niezwykle cicho. Choć przy tym tempie wznoszenia obroty musiały już być maksymalne, nie było słychać typowego dla dużych odrzutowców ogłuszającego ryku.

– Mamy specjalne tłumiki na dyszach – wyjaśnił Levant.

– Są bardzo skuteczne – przyznał Pitt. – Kiedy lądowaliście, pierwszym dźwiękiem, jaki usłyszałem, było tarcie opon o asfalt.

– Może pan to nazwać naszą czapką-niewidką. Bardzo się przydaje przy lądowaniu w miejscach, gdzie nas nie lubią.

– A w dodatku potraficie lądować bez światła?

– Potrafimy – Levant skinął głową z uśmiechem.

– Czy wasz pilot ma jakieś cudowne, supernowoczesne urządzenia do widzenia w nocy?

– Nie, panie Pitt, tu nie ma żadnych cudów. Jak dolecimy do Tebezzy, czterech moich ludzi wyskoczy na spadochronach; sprawdzą lądowisko i ustawią wzdłuż niego sygnalizacyjne lampy podczerwone. Pilot będzie je widział przez zwykły, standardowy noktowizor.

– Ale i na ziemi – zauważył Pitt – nie będzie łatwo pokonać drogę między lądowiskiem i kopalnią bez świateł.

– Tak, to jest pewien problem – przyznał Levant z ponurą miną.

Odpiął pas bezpieczeństwa – choć samolot wciąż jeszcze stromo się wznosił – i podszedł do stołu, na którym przypięte było duże satelitarne zdjęcie płaskowyżu Tebezzy.

Wziął ołówek i postukał nim w fotografię.

– Oczywiście najlepiej byłoby wylądować śmigłowcami na płaskowyżu i spuścić się na linach do wąwozu. Na pewno łatwiej byłoby ich zaskoczyć. Niestety, są istotne przeciwwskazania.

– Domyślam się – rzekł Pitt. – Zasięg lotu helikopterów nie pozwala na pokonanie trasy do Tebezzy i z powrotem. A rozmieszczenie baz z zapasowym paliwem na pustyni oznaczałoby dalszą zwłokę.

– Dokładnie trzydzieści dwie godziny według naszych rachunków – potwierdził Levant. – Rozważaliśmy też możliwość, że jeden z naszych śmigłowców będzie wiózł tylko paliwo, a cała eskadra będzie posuwać się skokami i tankować w miarę potrzeby. Ale i tu pojawiły się komplikacje.

– To też by za długo trwało? – włączył się Giordino.

– No właśnie. Argument szybkości przesądził o użyciu odrzutowca. Były też inne argumenty. Do samolotu mogliśmy wziąć pojazdy, mamy też na pokładzie mały szpital – a z waszego raportu wynika, że będą tam osoby wymagające natychmiastowej pomocy lekarskiej.

– Ilu ma pan ludzi? – spytał Pitt.

– Trzydziestu ośmiu żołnierzy i dwóch lekarzy. Czterech ludzi zostaje na lądowisku, dla ochrony samolotu. Zespół medyczny idzie z nami.

– A więc w transporterach nie zostanie zbyt wiele miejsca dla uwolnionych więźniów.

– Jeśli część moich ludzi pojedzie na dachach i błotnikach, to możemy ewakuować około czterdziestu osób.

– Być może nie ma już tylu żywych – zauważył ponuro Pitt.

– Dla tych, którzy pozostali przy życiu, zrobimy wszystko, co w naszej mocy – zapewnił Levant.

– A co z Malijczykami? – spytał Pitt. – Mam na myśli więźniów politycznych generała Kazima.

Levant wzruszył ramionami.

– Będziemy musieli ich zostawić. Jakoś sobie poradzą; będą mieli do dyspozycji zapasy żywności kopalni i broń strażników.

– Kazim to sadysta; gdy dowie się, że jego najcenniejsi więźniowie uciekli, może kazać wymordować ich wszystkich.

– Takie mam rozkazy – Levant rozłożył bezradnie ręce. – Nie ma w nich w ogóle mowy o ratowaniu Malijczyków.

Pitt przyjrzał się satelitarnym fotografiom okolic Tebezzy.

– A więc ma pan zamiar wylądować Airbusem po ciemku na pustyni, przejechać w nocy bez świateł trasę, która jest trudna nawet w dzień, zaatakować kopalnię, zabrać stamtąd wszystkich więźniów obcokrajowców, wrócić na lądowisko i odlecieć do Algieru. Czy to nie za wiele, jak na skromne siły, jakimi pan dysponuje?

Levant nie wyczuł w głosie Pitta dezaprobaty ani sarkazmu – raczej głęboką troskę.

– Czy to, co pan widział – spytał – rzeczywiście ocenia pan jako "skromne siły"?

72
{"b":"97609","o":1}