Nie wiedział jak długo leżał tak na granicy omdlenia. Wreszcie oddech i rytm serca zaczęły powoli wracać do normy. Uniósł się ponownie na kolana i popatrzył w dół zbocza.
Giordino siedział wygodnie w cieniu żagla.
– Jesteś gotów? – spytał Pitt.
Giordino pokręcił głową z rezygnacją, przywiązał sobie do paska obydwie linki holownicze i ściskając oburącz sznur, którego drugi koniec trzymał Pitt, ruszył żółwim krokiem w górę. Pitt odwrócił się tyłem do wąwozu, przełożył sznur przez ramię i ruszył naprzód mocno pochylony, by z ciężaru własnego ciała zrobić napęd tej osobliwej windy. Już po czterech minutach twarz Giordina pojawiła się nad krawędzią jaru. Miał minę ryby wyciągniętej na powierzchnię po długiej walce z hakiem i wędziskiem.
– No, teraz już tylko część artystyczna – powiedział Pitt słabym głosem.
– Beze mnie – jęknął rozpaczliwie Giordino, osuwając się bezwładnie na ziemię.
Pitt popatrzył na niego uważnie. Giordino, z zamkniętymi oczami i dziesięciodniowym zarostem, gęsto przyprószonym białym pyłem pustyni, rzeczywiście wyglądał marnie. Ale jeśli nie pomoże przyjacielowi w tym ostatnim wysiłku, jeśli nie spróbują razem wyciągnąć bojera z dna wąwozu – jeszcze dziś umrą.
Ukląkł i otwartą dłonią uderzył Giordina mocno w policzek.
– Nie możesz tak odejść – powiedział. – Nie załatwiłeś jeszcze rachunków z pianistką od Massarde'a. I nie załatwisz, jak nie ruszysz natychmiast tyłka.
Powieki Giordina drgnęły. Podniósł dłoń i dotknął policzka. Popatrzył na Pitta bez złości i mimo cierpienia zdobył się na słaby uśmiech. Najwyższym wysiłkiem woli dźwignął się na nogi. Stał chwiejąc się jak pijany. Sięgnął po sznury holownicze, wciąż przywiązane do jego paska.Jak para wychudzonych mułów w zaprzęgu, zgięci w pół, ze wzrokiem wbitym w ziemię – ruszyli naprzód. Nie byli w stanie zrobić za jednym zamachem więcej niż kilka małych kroków; zatrzymywali się co chwila, ale znów z uporem ruszali do przodu. Postępy były jednak nieznaczne; coraz bardziej tracili wiarę we własne siły, z całą mocą wróciła świadomość bezgranicznego wyczerpania, marzenie o łyku wody przybrało postać halucynacji. Giordino zauważył kątem oka, że z dłoni Pitta, ściskających sznur, zaczyna się sączyć krew. Pitt jednak nie zwracał na to uwagi.Nagle napięte dotychczas sznury zwiotczały. Bojer wyskoczył ponad krawędź jaru i potoczył się z impetem prosto na nich. Na szczęście Pitt przewidział taką sytuację i już na dnie wąwozu odwiązał szoty; z zablokowanym żaglem bojer mógł im po prostu uciec, nawet przy stosunkowo lekkim wietrze.
Pitt odczepił zbędne już sznury holownicze, dźwignął z ziemi półprzytomnego przyjaciela i wrzucił go jak worek kartofli na przedni fotel. Potem spojrzał na strzęp płótna, przywiązany do wanty; podniósł garść piasku i rzucił go pionowo w górę, by się upewnić. Ale nie mogło być wątpliwości – wiatr wiał z północy.
Nadeszła chwila prawdy. Nie powiedział nic ale wyręczył go Giordino:
– No, spróbuj to ruszyć…
Pitt przyciągnął skrzydło-żagiel i zablokował szot na prawej knadze. Potem pochylił się i popchnął bojer do przodu. Wiedział, że musi nadać wehikułowi sporą prędkość początkową, ale bał się, że przy takim osłabieniu nie zdoła w porę wskoczyć. Toteż już po paru krokach zwalił się przez burtę gondoli na fotel sternika.Bojer nie zatrzymał się. Toczył się naprzód, nie nabierając jednak większej szybkości. Pitt zdał sobie sprawę, że żagiel jest zbyt mocno ściągnięty. Zrzucił szot z knagi, wyluzował go trochę, potem spróbował działania orczyka. Skręcił lekko na południe, jeszcze bardziej luzując żagiel. Bojer żeglował teraz pełnym wiatrem. Zaczął przyspieszać. Pitt rzucił okiem na busolę, podciągnął żagiel i wrócił na kurs wschodni. Bojer rozpędzał się coraz bardziej; zwiększała się siła aerodynamiczna, działająca na eliptyczną powierzchnię skrzydła. Przy szybkości, którą oceniał na sześćdziesiąt kilometrów, nie był już w stanie kontrolować całej tej siły obolałymi, pokaleczonymi dłońmi. Ponownie zablokował szot na knadze – i omal ich to nie zgubiło.
Koło na nawietrznej oderwało się od ziemi i poszybowało wysoko w powietrzu. Tylko chwila dzieliła ich od wywrotki, która byłaby ostateczną katastrofą, kresem wszelkich marzeń. Gdyby nawet wyszli cało z kapotażu przy tej szybkości, nie wykrzesaliby już z siebie energii niezbędnej do naprawy bojera.Tylko utrwalony w podświadomości odruch żeglarski pozwolił sternikowi uniknąć katastrofy. Pitt zrzucił szot z knagi, wyluzował żagiel, a jednocześnie kopnął orczyk. Ostry wiraż w prawo zrównoważył siłą odśrodkową dramatyczny już przechył bojera. Lewe koło opadło ciężko na twardy piasek. Prymitywna oś jęknęła, ale nie pękła. Bojer toczył się na południe, tracąc prędkość.
Pitt znów zaczął ściągać żagiel i kierować pojazd na wschód. Teraz robił to z najwyższą ostrożnością, reagując natychmiast na najmniejsze zachwiania równowagi. Dopiero po paru minutach poczuł się pewniej. Coraz lepiej wyczuwał cienką granicę bezpiecznego ryzyka. Postanowił jednak nie nadużywać tej umiejętności i nie narażać żagla na maksymalny wysiłek. Było to przecież tylko stare skrzydło samolotu: konstrukcja z drewna i tkaniny, które po sześćdziesięciu latach na słońcu i w burzach piaskowych straciły na pewno wiele ze swej pierwotnej wytrzymałości.
Wiatr przypuszczalnie wzmagał się. Pitt z niepokojem obserwował małe, wirujące obłoczki pyłu, podnoszące się tu i ówdzie z powierzchni jeziora. Wystarczy, że jeden taki podmuch uderzy niespodziewanie w jego żagiel, a wszystko diabli wezmą. Nie było to jedyne niebezpieczeństwo. Przypadkowy głaz czy większa pryzma nawianego piasku mogły fatalnie uszkodzić zawieszenie. Jeśli ich drogę przecinał inny jar, choćby znacznie płytszy od tego, w którym znaleźli Kitty Mannock, nie zdążą zatrzymać przed nim bojera; nie przewidzieli żadnego systemu hamowania. Tymczasem prędkość wehikułu dochodziła już do osiemdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę, a Pitt nie robił nic, by ją zmniejszyć. Po kilku dniach żółwiej wędrówki zależało mu na każdej minucie. Miał mimo wszystko nadzieję, że Kitty Mannock nie rozleci się na kawałki, zanim dotrą do celu.Przez pół godziny jego wzrok daremnie omiatał pustynny horyzont. Nie widział niczego, na czym można by zatrzymać oko. Raptem przyszła mu do głowy niepokojąca myśl – może już przeciął szlak transsaharyjski i nie rozpoznał go? Zapewne są to tylko ślady opon na piasku, biegnące prostą linią z północy na południe; przy tej szybkości mógł łatwo je przeoczyć i pędzić dalej na wschód, w śmiertelny bezkres pustyni.Wpatrywał się w piasek przed kołami, ale nie widział żadnych śladów. Pojawiły się za to wydmy lotnych piasków, najpierw małe, potem coraz większe. Musiał lawirować między nimi, by nie uszkodzić podwozia.Niepokoiłby się jeszcze bardziej, gdyby wiedział, że transsaharyjski szlak
samochodowy, zaznaczony na mapach grubą kreską, jest tylko wytworem wyobraźni kartografów. Rozpoznać go można jedynie – a i do tego trzeba szczęścia – po szkieletach padłych zwierząt i wrakach pojazdów. Zarząd szlaku rozstawił wprawdzie co cztery kilometry znaki orientacyjne – długie szeregi beczek po paliwie, znaczące oś Północ – Południe – ale nomadzi często zabierali je dla swoich celów, albo po to, by sprzedać je za grosze w Gao.
Nagle dostrzegł na horyzoncie, na prawo od ich kursu, jakiś ciemny, ledwie widoczny obiekt. Ponad wszelką wątpliwość był wytworem rąk ludzkich. Giordino, któremu pęd powietrza przywrócił świadomość, też to dostrzegł. Opuścili już idealną równinę wyschniętego jeziora, ale kamienista pustynia, po której teraz pędzili, też nieźle nadawała się do lądowej nawigacji. Pitt skierował bojer w stronę zauważonego obiektu. Już po chwili rozpoznali wrak mikrobusu, ogołocony ze wszystkiego, co mogło mieć jakąkolwiek wartość; została tylko pusta skorupa nadwozia z nagryzmolonym sprayem napisem po angielsku: "No i gdzie jest teraz ten Lawrence z Arabii?". Nie mogło być wątpliwości. Dotarli do celu swej wędrówki.
Pitt łagodnym łukiem skierował bojer na północny wschód. Twarde podłoże przykrywały miejscami połacie grząskiego, miękkiego piasku, ale lekki pojazd przeskakiwał przez nie bez trudu. Po paru minutach na lewo od kursu pojawiła się metalowa beczka. Teraz Pitt miał już pewność, że znajduje się na szlaku samochodowym. Północny wiatr uniemożliwiał jednak prowadzenie bojera dokładnie wzdłuż szlaku. Pitt postanowił posuwać się na północ krótkimi, najwyżej dwukilometrowymi halsami, by nie przegapić okazji spotkania jakiegoś pojazdu.Dopiero teraz zauważył, że jego pasażer przestał się poruszać. Sięgnął przed siebie i mocno potrząsnął ramieniem przyjaciela. Giordino jednak jeszcze bardziej przechylił się na bok; głowa zwisła mu bezwładnie. Pitt chciał obudzić go jakimś okrzykiem, ale nie miał na to siły. Z przerażeniem zauważył, że sam również jest bliski omdlenia: przed oczyma zaczęły majaczyć ciemne płatki.
I wtedy dobiegł go ten dźwięk. Przysiągłby, że to stłumiony, odległy warkot silnika samochodowego, ale ponieważ w polu widzenia niczego nie dostrzegł, uznał to za pierwszy objaw delirium. Wkrótce jednak dźwięk nasilił się; Pitt wyraźnie słyszał ciężkie dudnienie potężnego diesla. Ale nadal nie widział źródła dźwięku. Był już prawie pewien, że to maligna. Zmobilizował resztę sił i jeszcze raz zmienił hals.Zaledwie koło prowadzące bojera minęło linię wiatru, na krawędzi pola widzenia Pitta pojawiła się wielka ciężarówka z przyczepą. Młody Arab za kierownicą uśmiechnął się przyjaźnie, pomachał ręką przez otwarte okno i, jakby tego było mało, pociągnął linkę syreny: niski, głęboki dźwięk potoczył się po pustyni.Pitt zrozumiał wreszcie, dlaczego przedtem nie widział ciężarówki, choć ją słyszał. Prawdopodobnie kierowca, dostrzegłszy dziwny żaglowy wehikuł, jechał przez dłuższy czas jego śladem, poza zasięgiem wzroku sternika. Teraz, widząc że został zauważony, zwinął dłoń w trąbkę i, przekrzykując łoskot silnika, zawołał:
– Hej tam, może potrzebujecie pomocy?
Słaby ruch głową był jedyną odpowiedzią, na jaką Pitt mógł się jeszcze zdobyć. Postanowił jak najszybciej zatrzymać swój wehikuł. Pchnął mocno orczyk, ale w nagłej euforii zapomniał o wyluzowaniu żagla. Bojer gwałtownie skręcił. Siła odśrodkowa i wiatr przewróciły go w ułamku sekundy. Szorujące bokiem koło urwało się, skrzydło służące za żagiel trzasnęło jak zapałka. Obaj pasażerowie potoczyli się po piasku bezwładnie, jak wypchane trocinami manekiny.Kierowca ciężarówki skręcił i zatrzymał się na miejscu katastrofy. Wyskoczył z kabiny i podbiegł do nieprzytomnych ludzi. Natychmiast zauważył objawy straszliwego odwodnienia. Wrócił biegiem do ciężarówki i wyciągnął z szoferki cztery duże plastikowe butle z wodą.