Obszedł samolot dookoła i zatrzymał się obok Giordina.
– Czytałeś Lot Feniksa Ellestona Trevora? – spytał.
– Nie, ale widziałem film z Jamesem Stewartem. Dlaczego pytasz? Jeśli spodziewasz się polecieć tym samolotem, to chyba rzeczywiście coś nie w porządku z twoim umysłem.
– Nie spodziewam się polecieć – odparł spokojnie Pitt. – Ale obejrzałem sobie cały samolot i znalazłem wystarczającą ilość dobrych części, żeby zbudować lądowy jacht.
– Ach, oczywiście, jacht. Z salonikiem, barem i piwem.
– Mówię poważnie. Mam na myśli coś w rodzaju bojera, tylko na kołach.
– A skąd weźmiesz żagiel? – zainteresował się Giordino.
– Użyję skrzydła samolotu. To przecież jest eliptyczny płat nośny. Jeśli postawić go pionowo, będzie działać jak żagiel.
– Nie starczy nam na to życia – rzekł z rezygnacją Giordino. – Taka robota musiałaby zająć ładne parę dni.
– Nie, tylko kilka godzin. Prawe skrzydło jest w idealnym stanie, płótno wciąż jeszcze dobrze się trzyma. Gondolę zrobimy z tylnej części kadłuba, a ze wszystkich tych żeber i podpór da się sklecić odpowiednio szerokie podwozie. Tylne kółko ma już gotowy układ sterowania, a pozostałych linek na pewno wystarczy do obsługi żagla.
– A masz do tego jakieś narzędzia?
– Znalazłem w kabinie podręczny komplecik. Nie ma tego dużo, ale do naszych celów powinno wystarczyć.Giordino pokręcił głową w milczeniu, rozważając szansę. Najprościej było – i na to tylko miał ochotę – uznać pomysł Pitta za mrzonkę, położyć się na piasku i czekać cierpliwie, aż śmierć przyniesie ukojenie. Ale gdzieś w głębi serca i umysłu kołatało niezłomne poczucie, że nie można poddawać się bez walki. Z wysiłkiem człowieka z patologiczną nadwagą dźwignął się na nogi. Bełkotliwie – wstępny objaw przemęczenia i porażenia cieplnego – powiedział:
– Nie ma co się rozczulać nad sobą. Bierz się do tego skrzydła, a ja zdejmę koła.
Zanim zabrali się do roboty, Pitt przedstawił dokładniej swoją koncepcję budowy lądowej żaglówki. Plan był prosty, żeby nie powiedzieć – prymitywny, ale tylko taki mógł powstać w umyśle człowieka, który szuka ostatniej szansy ratunku przed niechybną śmiercią na pustyni i ma do dyspozycji jedynie wrak starego samolotu. Jednak budowa najprostszego nawet pojazdu wymagała uruchomienia pewnej rezerwy sił, tymczasem ich rezerwy – tak przynajmniej sądzili – były już dawno wyczerpane.
Żeglarstwo lądowe nie jest niczym nowym. Chińczycy uprawiali je już dwa tysiące lat temu. Później Holendrzy instalowali żagle na wielkich furgonach używanych przez drwali, by przewozić na nich z dużą szybkością całe armie ludzi. Na początku dwudziestego wieku żeglarstwo lądowe stało się modnym sportem na plażach Europy. Do tego pomysłu powrócili po latach kierowcy wyścigowi z południowej Kalifornii, zmęczeni hałasem swoich poobijanych gruchotów na pustyni Mojave. Wkrótce wyścigi bojerów na kołach, pędzących z szybkością przekraczającą sto czterdzieści kilometrów na godzinę, zaczęły ściągać nawet więcej uczestników i widzów, niż wyścigi starych samochodów.Posługując się narzędziami, które Pitt znalazł w kabinie, wykonali w najgorętszych godzinach dnia tylko łatwiejsze prace, pozostawiając sobie cięższą robotę na wieczór. Obaj od lat pasjonowali się rekonstrukcją starych samochodów i samolotów; praca szła więc szybko i gładko, bez zbędnych wydatków energii. Niemal zapomnieli o całym swoim zmęczeniu. Pracowali wolno, ale systematycznie i bez odpoczynku, niemal nie rozmawiając, by nie męczyć wyschniętych, obolałych gardeł. Po zmroku oświetlał ich czynności księżyc, tworząc na dnie wąwozu osobliwy teatr cieni.
Z całym szacunkiem omijali nieruchome od sześćdziesięciu pięciu lat ciało Kitty Mannock, choć czasem zwracali się do niej z jakimś retorycznym pytaniem, jakby ich udręczone umysły straciły już kontrolę nad rzeczywistością.Giordino zaczął od kół. Odkręcił wszystkie trzy, oczyścił łożyska, nasmarował mazią z filtra olejowego silnika. Guma opon była stwardniała i spękana, dętki nie nadawały się do ponownego użytku. Wyrzucił dętki, napełnił opony piaskiem i zmontował koła z powrotem.Z podłużnie uszkodzonego skrzydła skonstruował pięciometrową oś dla dużych kół, zapewniającą bojerowi stabilność nawet przy silnym wietrze. Potem zabrał się do kadłuba. Przeciął piłą podłużnice tuż za kabiną pasażerską i przy ogonie, przed zespołem stateczników. Z wyciętej części kadłuba zdjął górne poszycie. Pod tak uzyskaną gondolą, w jej szerszej części, która teraz miała stanowić tył pojazdu, zainstalował poprzecznie długą oś, a na niej koła. Przód gondoli – przedtem ogon samolotu – zwężał się zgodnie z zasadami aerodynamiki.
Ostatnim niezbędnym elementem podwozia było koło prowadzące. Tylne kółko samolotu, osadzone na obrotowym wahaczu, Giordino zamontował teraz na trzymetrowym wysięgniku, sterczącym jak bukszpryt z przodu jachtu.W czasie, gdy Giordino pracował nad kadłubem, Pitt skoncentrował się na żaglu. Odciął prawe skrzydło, usztywnił lotki i klapy hamulcowe, a elementami pozostałymi z lewego skrzydła wzmocnił i przedłużył krawędź natarcia, przekształcając ją w maszt żagla. Z pomocą Giordina ustawił skrzydło pionowo pośrodku gondoli. Nie było to trudne; drewno i tkanina wyschły przez dziesięciolecia na wiór i skrzydło wydawało się lekkie jak piórko. Więcej problemów stwarzało zamocowanie masztu w podłodze, aby mógł się obracać przy halsowaniu, ale i z tym sobie poradzili. Pitt wykorzystał zbędne już linki sterowe jako sztag i wanty. Następnie wymontował z kabiny orczyk, obsługujący tylne kółko, zainstalował go w gondoli, a jego linki przypiął do ramion wahacza, znajdującego się teraz daleko z przodu. Wreszcie ze sznura, którego spory kłąb znalazł w kabinie, sporządził szoty do obsługi żagla, a ze zbędnych kawałków drewna zmajstrował prymitywne knagi i przyśrubował je do burt gondoli.
Ostatnią czynnością było przeniesienie foteli pilotów z kabiny do gondoli. Pitt umieścił je jeden za drugim; orczyk sterujący przednim kołem znalazł się między fotelami, pod nogami sternika. Potem podniósł leżącą wciąż w piasku busolę i zamocował ją w pobliżu orczyka. Rurkę, której dotąd używał jako kompasu, przywiązał na pamiątkę do masztu.Skończyli pracę o trzeciej nad ranem i padli na piasek jak martwi. Przez chwilę leżeli, szczękając zębami z zimna i przypatrując się swemu dziełu.
– To nie poleci – mruknął nieprzytomnie Giordino.
– To wcale nie ma latać – przypomniał Pitt. – Ma nas tylko przewieźć przez pustynię.
– A wymyśliłeś już, jak wyciągnąć bojer z tej dziury?
– Pięćdziesiąt metrów stąd ściana wąwozu jest trochę łagodniejsza.
– Może uda się wyciągnąć go tamtędy na poziom jeziora.
– Człowieku! My tych pięćdziesięciu metrów nie przejdziemy.
– A gdyby nawet się udało wyciągnąć go na górę, to i tak nie ma żadnej gwarancji, że będzie działać.
– Będzie. Trzeba tylko trochę wiatru – Pitt mówił coraz ciszej. – A sądząc z tego, co mieliśmy przez poprzednie sześć dni, wiatrów tu nie brakuje.
– Nie ma to, jak zaufać marzeniom!
– Pojedzie, zobaczysz – stwierdził Pitt z przekonaniem.
– Jak myślisz, ile to waży?
– Jakieś sto sześćdziesiąt kilogramów – odparł Pitt po namyśle. – Trzysta pięćdziesiąt funtów – dodał, przypomniawszy sobie o kłopotach Giordina z nowym dla Amerykanów systemem miar.
– A jak go nazwiemy?
– Nie rozumiem.
– No, imię; musi przecież mieć jakieś imię.
Dirk popatrzył w stronę Kitty.
– Jeśli wyjdziemy żywi z tego szybkowaru, to tylko dzięki niej.
– Więc może po prostu Kitty Mannock.
– Dobry pomysł.
Jeszcze przez chwilę próbowali rozmawiać, ale ich słowa zmieniły się w bełkotliwe pomruki. Odpłynęli w krainę ciężkiego, nieprzytomnego snu.Obudzili się, gdy upiornie białe słońce wychynęło znad krawędzi wąwozu. Podnieśli się; już to wymagało gigantycznego wysiłku woli. Rzucili pożegnalne spojrzenie śpiącej Kitty i podeszli do machiny, która była ich ostatnią nadzieją. Pitt przywiązał do "bukszprytu" dwa długie kawałki sznura i podał jeden z nich przyjacielowi.
– Dasz radę? – spytał z niepokojem.
– Na pewno nie – wykrztusił Giordino przez spuchnięte gardło.
– Pitt uśmiechnął się chytrze, mimo bólu, jaki mu to sprawiało.
Postanowił zagrać na ambicji Giordina.
– No to pakuj się na wózek, pociągnę.
Giordino zatoczył się jak pijany, ale odzyskał równowagę.
– Wypchaj się – mruknął.
Chwycił sznur, przerzucił go sobie przez ramię, pochylił się mocno do przodu – i runął na twarz. Bojer potoczył się za nim równie lekko, jak pusty wózek w supermarkecie. Niewiele brakowało, by go przejechał. Giordino uniósł głowę i popatrzył na Pitta przekrwionymi oczyma.
– O Boże, idzie jak po maśle.
– Nic dziwnego, pod opieką takich mechaników…
Nie mówiąc nic więcej pociągnęli bojer środkiem wąwozu, aż dotarli do miejsca, gdzie ściana przekształciła się w żwirowe osypisko, wznoszące się pod kątem nie większym niż trzydzieści stopni. Różnica wysokości między dnem jaru a wyschniętym jeziorem wynosiła zaledwie siedem metrów, ale ludziom, którzy już osiemnaście godzin temu czuli się jak chodzące trupy, szczyt osypiska wydawał się odległy jak Mount Everest. Ożywiała ich jednak nadzieja, że to już ostatnia przeszkoda w wyścigu ze śmiercią.Pitt nie chciał tracić czasu. Wziął z gondoli resztę sznura, wcisnął jeden koniec w dłoń Giordina, drugi przywiązał do paska swoich spodni i na czworakach zaczął się wspinać pod górę. Posuwał się niepewnie, niczym wielka pijana mrówka, pokonując z każdym ruchem tylko parę centymetrów. Organizm już prawie nie słuchał poleceń mózgu, a umysł tracił kontakt z rzeczywistością. Obolałe mięśnie nie zgadzały się na żaden dodatkowy wysiłek. Jednak przemagał ich opór i systematycznie posuwał się w górę. Płuca rozpaczliwie chwytały powietrze, a serce waliło, jakby za chwilę miało wyskoczyć z piersi.Giordino próbował zachęcać go okrzykami, ale z jego warg wydobywał się tylko niedosłyszalny szept. W końcu jednak dłonie Pitta dotknęły gładkiej poziomej powierzchni. Jeszcze jeden, ostatni wysiłek – i runął całym ciałem na twardy, zbity piasek wyschniętego jeziora.