Szli tak przez siedem godzin. Dawno pozostawili za sobą skałę, na którą początkowo kierował się Pitt. Z upływem godzin robiło się coraz zimniej; wycieńczone organizmy reagowały coraz częstszymi spazmami niepohamowanych dreszczy. Pitt uświadomił sobie nagle, że w ciągu dwudziestu czterech godzin doświadczają tu wszystkich czterech pór roku.Krajobraz powoli zmieniał się: sterczące skały i otaczające je rumowiska były coraz niższe i coraz rzadsze. Nie od razu to zauważyli. Dopiero przy kolejnym postoju, gdy podnieśli głowy, by popatrzeć w gwiazdy i skorygować kierunek marszu, spostrzegli, że lekka pochyłość płaskowyżu już się skończyła. Przed nimi leżała pozioma równina, z rzadka poprzecinana płytkimi wadi, wyżłobionymi przez płynące tędy niegdyś strumienie.
Szli coraz wolniej, coraz bardziej zmęczeni, w końcu już ledwie się posuwali. Trudy dotychczasowej wędrówki ciążyły im jak stufuntowe worki zwalone na plecy. Gdy siadali na chwilę dla odpoczynku, mieli wrażenie, że już się nie podniosą. Jednak wstawali znowu i szli uparcie naprzód, nie szczędząc ubywających z każdą chwilą sił.
W chwilach zwątpienia Pitt przywoływał w pamięci sceny z kopalni: O'Bannion i Melika katujący kobiety i dzieci w ciemnych lochach; bat Meliki siekący na oślep bezbronnych, wycieńczonych niewolników. Ilu z nich umarło w ciągu tych ostatnich dni? Czy ciało Evy też już trafiło do cuchnących katakumb? Nie odpychał od siebie tych obsesyjnych wizji, bo już tylko one zmuszały go do nadludzkiego wysiłku, jakim był uporczywy, mechaniczny marsz na wschód.
Już od dawna nie miał śladu śliny w ustach. Język mu spuchł, upodobniając się do suchej, szorstkiej gąbki. W ustach na stałe zagościł nieznośny, gorzki smak. Na szczęście wciąż jeszcze mógł przełykać i mówić. Mówił jednak jak najmniej, i to wyłącznie na postojach: przypomniał sobie, trochę późno, że to jeden ze sposobów oszczędzania wody zawartej w organizmie. Z tego samego względu starał się oddychać wyłącznie przez nos.To, że szli wyłącznie nocami, a w dzień mimo upału nie zdejmowali koszul – ograniczyło nieco wypacanie wody z organizmu. Ale gorsza niż odwodnienie była utrata soli; to ona głównie powodowała coraz większe osłabienie.
Kiedy na wschodzie niebo rozjaśniło się, Pitt sięgnął znowu po mapę Fairweathera. Wynikało z niej, że są już na obszarze wielkiego wyschniętego jeziora, ciągnącego się gładką taflą aż do celu ich wędrówki: szlaku transsaharyjskiego. Nie była to pomyślna wiadomość. Po idealnie równej, poziomej powierzchni szło się zapewne łatwiej, ale nie można było marzyć o zagrzebaniu się w piasku na najgorsze godziny upału; grunt był zbyt twardy, by poruszyć go bez łopaty. Nie pozostawało więc nic innego, jak iść dalej pod palącym słońcem, bez najmniejszej szansy na choćby pozór cienia pod skałą czy pod stromą ścianą wydmy.
Na szczęście tuż po wschodzie słońca na niebie pojawiło się trochę chmur, dając idącym dodatkowe dwie godziny wytchnienia. Potem jednak chmury rozproszyły się, a słońce zaczęło palić mocniej niż kiedykolwiek. W południe obaj byli już wykończeni; mieli pewność, że jeśli nawet nie zabije ich straszliwy żar dnia, dokona tego lodowaty chłód nocy.
Nagle zatrzymała ich niespodziewana przeszkoda. Była to głęboka rozpadlina o stromych brzegach. Jej dno znajdowało się co najmniej siedem metrów poniżej powierzchni suchego jeziora. Pęknięcie biegło w obie strony aż po horyzont niemal prostą linią, jak kanał wykopany przez człowieka. Idący przodem, ze spuszczoną głową i wzrokiem wbitym w ziemię, Pitt omal nie wpadł do wąwozu. Stanął nad krawędzią pełen najgorszych myśli. A więc to koniec. Nie starczy mu już sił, by zejść po stromej skarpie na dno, a potem wspiąć się na równie stromy drugi brzeg, gdzie czeka ich jeszcze pięćdziesiąt kilometrów rozpalonego, płaskiego pustkowia.Tymczasem dogonił go Giordino; stanął nieco z tyłu, potem osunął się bezwładnie na ziemię. Jego głowa i ramiona zwisły nad rozpadliną. Po chwili jednak odwrócił się, usiadł i popatrzył na Pitta bezradnym, pytającym spojrzeniem.
Pitt stał nadal bez ruchu, wpatrując się w odległy horyzont na wschodzie, jak gdyby widział już cel – i tym silniej przeżywał jego nieosiągalność. Wyrwał się jednak z marazmu i zaczął lustrować wzrokiem dno wąwozu, najpierw w lewo, potem w prawo. I nagle znowu zastygł. W jego oczach, ledwie widocznych w szczelinie zawoju z ręcznika, odmalowało się najwyższe zdumienie.
– Chyba rozum mi się pomieszał – szepnął.
– Nie martw się – odparł Giordino. – Ja to mam już od wczoraj.
– Przysiągłbym, że widzę… – Pitt rozsunął zawój i przetarł oczy. – Nie, to na pewno miraż!
Giordino spojrzał na wschód, na rozpaloną do białości bezkresną równinę. W niewielkiej odległości widział całkiem wyraźnie ogromną połać wody. Wiedział jednak, że to tylko złudny efekt falowania rozgrzanego powietrza – i nie chciał patrzeć na iluzję tego, czego w istocie tak desperacko pragnął.
– Ty też to widzisz? – spytał Pitt.
– Widzę, nawet z zamkniętymi oczami – odparł Giordino słabym głosem. – Widzę knajpę, a w niej podkasane dziewczynki: biegają z wielkimi kuflami zimnego piwa.
– Mówię poważnie.
– Ja też. Jeśli masz na myśli to rozkoszne jezioro tam na wschodzie, to nie zawracaj mi głowy.
– Jakie tam jezioro! – burknął Pitt ze złością. – Mam na myśli samolot, tu, po prawej, w wąwozie.
Giordino pomyślał, że przyjaciel rzeczywiście zwariował, ale na wszelki wypadek
odwrócił się i spojrzał we wskazanym kierunku.Rzeczy wytworzone przez człowieka nie ppddają się niszczącemu działaniu pustyni. Najgorsze, co może się zdarzyć stali, to to, że przewiewany latami piasek zmatowi lśniącą niegdyś powierzchnię. Samolot, który utkwił dziobem w dnie wyschniętej rzeki, też wyglądał na nie tknięty zębem czasu. Staroświecki górnopłat musiał spędzić tti w zapomnieniu wiele dziesięcioleci.
– Widzisz to? – powtórzył Pitt. – Czy może naprawdę zwariowałem?
– W takim razie musiałby to być jakiś zbiorowy obłęd. Bo mnie to też wygląda na samolot.
Pitt pomógł mu wstać i poczłapali ciężko nad krawędzią jaru. Płótno opinające kadłub i skrzydła było w zadziwiająco dobrym stanie. Bez trudu odczytali numery identyfikacyjne. Z przodu sterczał aluminiowy kikut śmigła, duży gwiaździsty silnik był częściowo wbity w kabinę, a jego wspornik złamany i odgięty do góry. Złamane było także podwozie, ale poza tym samolot nie miał większych uszkodzeń. Po drugiej stronie rozpadliny, na płaszczyźnie wyschniętego jeziora widoczne były jeszcze ślady wyżłobione jego kołami.
– Jak myślisz, dawno tu leży? – spytał Giordino.
– Pięćdziesiąt, może nawet sześćdziesiąt lat.
– Ciekawe, czy pilot się uratował.
– Nie – stwierdził Pitt stanowczo. – Pod lewym skrzydłem widać jego nogi.
Giordino spojrzał w tamtym kierunku i zobaczył sznurowany trzewik, a dalej postrzępioną nogawkę spodni w kolorze khaki. Ich właściciel krył się w cieniu skrzydła.
– Chyba nie będzie miał nic przeciwko naszemu towarzystwu? Musi się strasznie nudzić w tej dziurze.
– Ja też tak myślę – rzekł Pitt, usiadł i zaczął zsuwać się po stromiźnie, hamując obcasami.
Giordino poszedł w jego ślady. Po chwili obaj byli na dnie rozpadliny, w tumanie wzniesionego przez siebie kurzu. Podobnie jak poprzedniego wieczora w grocie z malowidłami, ciekawość przemogła na jakiś czas uczucie zmęczenia, pragnienia, głodu.
Poderwali się i podeszli do martwego od wielu dziesięcioleci pilota. Siedział oparty o kadłub samolotu. Lewa noga była bosa. Obok leżała prymitywna kula, sklecona z podpory skrzydła, nieco dalej wymontowana z kabiny busola pokładowa.
Zwłoki pilota były zmumifikowane; prawdopodobnie był to efekt naprzemiennego oddziaływania wściekłego, wysuszającego upału i lodowatego chłodu. Ciemnobrązowa skóra wyglądała jak wygarbowana. Na twarzy można było jeszcze rozpoznać wyraz spokojnego pogodzenia z losem; wskazywały na to również dłonie, złożone równo jak do modlitwy.
Skórzana pilotka leżała razem z goglami obok nóg. Czarne włosy, zmatowiałe, sztywne, przesiane piaskiem, sięgały daleko poniżej ramion.
– Mój Boże – szepnął Giordino. – Przecież to kobieta.
– Około trzydziestki – ocenił Pitt. – Musiała być bardzo ładna.
– Kto to może być?
Pitt obszedł zwłoki i sięgnął po pakiet, przywiązany do klamki drzwi kabiny. Szybko odwinął ceratowe opakowanie. Wewnątrz był gruby zeszyt. Dziennik pokładowy. Otworzył okładkę i przeczytał pierwszą stronę.
– Kitty Mannock – przeczytał głośno.
– Jaka Kitty?
– Mannock… Sławna kobieta pilot, Australijka, o ile pamiętam.Zaginęła bez wieści. To była jedna z największych niewyjaśnionych zagadek w historii awiacji, porównywalna z zaginięciem Amelii Earhart.
– Ale skąd się tutaj wzięła? – Giordino nie był w stanie oderwać wzroku od zmumifikowanej twarzy.
– Próbowała ustanowić rekord szybkości na trasie Londyn – Kapsztad. Kiedy zaginęła, szukały jej systematycznie francuskie ekipy wojskowe. Ale nie znalazły: ani jej, ani samolotu.
– Co za pech! Wpaść do tej dziury, kiedy dookoła dziesiątki kilometrów idealnego, płaskiego lądowiska!
Pitt przekartkował zeszyt aż do miejsca, w którym zaczynały się czyste strony.
– Rozbiła się dziesiątego października 1931 roku. A ostatni zapis jest z dwudziestego października.
– Niesamowite! – mruknął z podziwem Giordino. – Wytrzymała całe dziesięć dni. To musiała być cholernie twarda dziewczyna.
Usiadł, po czym wyciągnął się wygodnie w cieniu skrzydła.
– No, to po tylu latach będzie wreszcie miała towarzystwo.
Ale Pitt nie słyszał już tych słów. Był całkowicie pochłonięty własnymi myślami. Wsunął dziennik pokładowy do kieszeni spodni i zaczął uważnie, systematycznie oglądać wrak samolotu. Nie interesował go silnik; wiele uwagi natomiast poświęcił podwoziu. Wsporniki były złamane, ale koła i opony wyglądały na nie uszkodzone. Również małe kółko ogonowe było w dobrym stanie.Potem obejrzał skrzydła. W lewym tkanina była naddarta; wyglądało to tak, jakby Kitty Mannock sama w jakimś celu oderwała długi pas płótna. Ale prawe skrzydło było całe, kompletne, a płótno na nim trzymało się zadziwiająco dobrze, choć wieloletnie działanie piasku spowodowało wiele drobnych przetarć. Pitt przeszukał kadłub i znalazł małą skrzynkę z narzędziami. Była tam między innymi piła do metalu oraz podręczny zestaw do naprawy opon.