– Wysiadać! – ryknęła znowu Melika i zabrała się do odczepiania lokomotywy.
Pitt pomógł wciąż jeszcze obolałemu koledze wydostać się przez wysoką burtę wagonika. Stanęli w bezsilnej złości przed beczkowatą brygadzistką. Jej grube wargi wykrzywiły się w sztucznym uśmiechu.
– Już niedługo będziecie wyglądać jak tamta hołota.
Najwyraźniej sama myśl o tym sprawiała jej przyjemność. Pitt i Giordino byli na razie w świetnej formie, nierównie lepszej niż większość więźniów przybywających do Tebezzy. Tym większa będzie jej satysfakcja, jeśli już za parę dni również oni będą tylko parą znękanych, zdychających zwierząt.
– Dzisiaj ładujecie urobek do wózków. Jak napełnicie wszystkie, będziecie mogli coś zjeść i przespać się. Co jakiś czas będzie tu zaglądał strażnik. Jeśli przyłapie was na kimaniu, dostaniecie dodatkową robotę.
Pitt chciał ją jeszcze o coś zapytać, ale nie otworzy! ust. Na razie rzeczywiście lepiej było położyć uszy po sobie. Patrzyli na wielotonowy stos rudy i długi rząd pustych wagoników. Zadanie było niewykonalne: dwóm ludziom, w dodatku skrępowanym kajdanami, musiałoby to zająć co najmniej czterdzieści osiem godzin nieprzerwanej pracy.
Melika wlazła na lokomotywę i pokazała ręką kamerę telewizyjną osadzoną na wysokim krzyżaku w kącie komory.
– Nie próbujcie wiać. Jesteście pod stałą obserwacją. Zresztą i tak nie macie szans. Z tej kopalni uciekło dotychczas tylko dwóch ludzi. Nomadzi znaleźli ich kości na pustyni.Zarechotała jak wiedźma z bajki, włączyła silnik lokomotywy i odjechała. Patrzyli, jak znika za zakrętem szybu. Kiedy ucichł odgłos lokomotywy, Giordino uniósł rękę w bezradnym geście.
– No, to mają nas – mruknął, przeliczywszy jeszcze raz wagoniki.
Nadal było ich trzydzieści pięć. Nie chciało być mniej.Pitt podszedł do dużej sterty stempli, przygotowanych do umacniania nowych chodników. Łańcuchem, łączącym kostki nóg i przeguby, zmierzył długość stempla, potem tym samym sposobem zmierzył najbliższy wagonik. Pokiwał głową z zadowoleniem.
– Myślę, że załatwimy to w sześć godzin – stwierdził pewnym głosem.
Giordino spojrzał na niego z politowaniem.
– Jeśli naprawdę w to wierzysz, powinieneś natychmiast powtórzyć kurs podstaw fizyki.
– Przypomniał mi się pewien trik z czasów szkolnych, kiedy dorabiałem latem przy zbiorze malin.
– Jaki znowu trik? Jakie maliny? Pitt uśmiechnął się chytrze.
– Patrz – i ucz się!
Strażnicy pojawiali się co jakiś czas, w nieregularnych odstępach – tak jak zapowiedziała Melika. Rzadko kiedy pozostawali tu dłużej niż minutę: zadowalali się stwierdzeniem, że obaj więźniowie nadal pracują w gorączkowym pośpiechu, jakby chcieli ustanowić swego rodzaju rekord. Po niespełna siedmiu godzinach ruda wypełniała – i to z czubem – wszystkie trzydzieści pięć wagoników.
Giordino usiadł na ziemi, opierając się plecami o stempel.
– "Szesnaście ton – i co z tego masz?" – zanucił znaną piosenkę.
– "Wciąż pusta kieszeń i coraz większy garb" – podchwycił Pitt.
– Taaak. To w ten sposób biłeś rekordy w zbieraniu malin?
– E tam, rekordy! W czasie wakacji włóczyłem się po Stanach z kolegą z klasy; potrzebowaliśmy trochę forsy. Kiedyś w Oregonie zobaczyliśmy ogłoszenie, że potrzebują ludzi do zbioru malin; po pięćdziesiąt centów za tuzin łubianek. Płaca wydawała się niezła: wcześniej na tych samych warunkach zbieraliśmy truskawki i sporo zarobiliśmy. Nie przyszło nam do głowy, że maliny są dużo mniejsze niż truskawki. Napełnienie każdej łubianki trwało wieczność.
– Więc sypaliście na dno śmieci i tylko z wierzchu przykrywaliście malinami. Nieładnie!…
– Nieładnie postąpił ten, kto wymyślił taką stawkę. Czy wiesz, że nawet tym sposobem wyciągaliśmy zaledwie trzydzieści sześć centów za godzinę?
– Jak myślisz, co będzie, jak ta stara kurwa zobaczy, że załadowaliśmy stemple zamiast rudy?
– Nie będzie zachwycona.
– Ten obiektyw w kamerze też pomysłowo zamazałeś, przyznaję.
– Niby widzieli nas, ale niczego nie zauważyli.
– Najważniejsze, że zaoszczędziliśmy sporo sił.
– Może. Ale i tak się zmachałem. Pić mi się chce jak wszyscy diabli.
– Mnie też. Jeśli nie zdobędziemy szybko wody, nie będziemy w stanie uciec.
Giordino przyjrzał się łańcuchowi, łączącemu kajdanki, potem popatrzył na szyny pod wagonikami.
– Jakby tak przejechać pełnym wagonikiem po łańcuchu, to może by pękł.
– Myślałem już o tym – rzekł Pitt. – Ale te łańcuchy są za grube. Trzeba by do nich co najmniej lokomotywy z Union Pacific.
– E… psujesz mi zabawę – mruknął Giordino.
Pitt podniósł kawałek rudy i przyjrzał mu się uważnie.
– Nie jestem geologiem, ale powiedziałbym, że to rodzaj złotonośnego kwarcu. Sądząc z ziarnistości i łuszczenia się skały, zawartość złota jest duża.
– I wszystko to zasila plugawe imperium Massarde'a – skomentował Giordino. Pitt miał jednak wątpliwości.
– Nie, nie sądzę, żeby wpuszczał to na rynek i narażał się na nowe podatki. Raczej przetapia wszystko na sztaby i chowa w jakimś bezpiecznym miejscu. A ponieważ to Francuz, podejrzewam, że tym miejscem są Wyspy Towarzystwa.
– Tahiti?
– Albo Bora Bora, albo Moorea, ale to tylko domysły. Tak naprawdę adres zna tylko Massarde; może jeszcze ten jego pachołek Verenne.
– Może by tak wybrać się na poszukiwanie skarbów na Pacyfik, jak tylko stąd wyjdziemy…
Pitt przerwał mu, przykładając szybkim ruchem palec do ust.
– Idzie następny strażnik.
Giordino nadstawił ucha i popatrzył w wylot chodnika. Ale strażnika nie było jeszcze widać. Wyraźnie natomiast słychać było jego kroki na żwirze, którego dużą ilość rozsypali już parę godzin temu za zakrętem.
– Rusz się – rzekł Pitt. – Niech mu się zdaje, że ciągle pracujemy.
Wstali i zaczęli energicznie ubijać łopatami stosy rudy na wózkach, wzniecając tumany kurzu. Z tunelu wyłonił się uzbrojony Tuareg; przez dobrą minutę przyglądał im się w milczeniu, potem odwrócił się, by odejść.
– Hej, kolego! – zawołał za nim Pitt. – Skończyliśmy! Popatrz, wszystko załadowane. Czas odgwizdać fajrant.
– Chcemy pić i jeść! – włączył się Giordino.
Strażnik przebiegł wzrokiem długi rząd wagoników z rudą. Nie wierząc własnym oczom, przeszedł wzdłuż całego składu tam i z powrotem. W końcu wzruszył ramionami i lufą pistoletu maszynowego wskazał więźniom wylot chodnika.
– Nie są tu zbyt rozmowni – mruknął Giordino.
– Łapówek też pewnie nie biorą.
Szybko dotarli do głównego tunelu, lekko wznoszącego się we wnętrzu płaskowyżu. Ruszyli pod górę, ale już po chwili musieli stanąć, przyciśnięci płasko do skalnej ściany, by przepuścić toczący się z łoskotem pociąg z rudą. Po krótkim dalszym marszu znaleźli się w obszernej komorze, w której zbiegało się kilka chodników roboczych. Była tu też duża winda, zdolna zabrać jednym kursem cztery pełne wagoniki.
– Ciekawe, dokąd wywożą tę rudę – rzekł Giordino.
– Pewnie na jakiś wyższy poziom: tam ją mielą i czyszczą.
Strażnik poprowadził ich do dużych żelaznych drzwi w bocznej ścianie komory, strzeżonych przez dwóch zbrojnych Tuaregów. Drzwi musiały być bardzo ciężkie, bo mimo zgodnych wysiłków trzej strażnicy ledwie zdołali je uchylić. Wepchnęli Pitta i Giordino do środka i weszli za nimi.Jeden z Tuaregów podał więźniom cynowe kubki z wodą. Była cuchnąca i słonawa.
Pitt popatrzył z odrazą w kubek, potem takim samym wzrokiem spojrzał na strażnika.
– Oryginalny pomysł: koktajl na mysich szczynach!
Tuareg nie zrozumiał słów, ale doskonale pojął wymowę spojrzenia Pitta. Wyrwał mu kubek z ręki i wylał wodę.
– Masz nauczkę: darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda – powiedział Giordino, po czym sam wylał na ziemię całą zawartość swojego kubka.
Przeszli jeszcze kilka metrów tunelem, zanim znaleźli się w swoim nowym "mieszkaniu". Podziemna komora miała dziesięć metrów szerokości i trzydzieści długości. Oświetlały ją cztery słabe żarówki. Wzdłuż ścian stały drewniane czteropiętrowe prycze. Loch – bo tak trzeba było to nazwać – nie miał żadnej wentylacji, toteż wnętrze wypełniał stężony smród spoconych ciał oraz odchodów. Za toaletę służyło kilka dziur wykutych pod ścianą w głębi pieczary. Pośrodku stał długi stół, a przy nim ławy z surowych desek. W lochu tłoczyło się co najmniej trzysta wynędzniałych istot ludzkich.Ludzie leżący na najbliższych pryczach wyglądali jak w stanie śpiączki. Ich twarze były pozbawione jakiegokolwiek wyrazu. Przy stole siedziało ciasno około dwudziestu mężczyzn: sięgali niemrawo rękami do stojącej na środku miski z resztkami jedzenia. Nie byli agresywni ani zdenerwowani; nie zdradzali objawów żadnych emocji – na ich twarzach malowało się jedynie bezgraniczne wyczerpanie.
Ręce poruszały się mechanicznie, oczy martwo i beznadziejnie wpatrywały się w stół. Nikt nie zwrócił uwagi na Pitta i Giordina, przebijających się przez tę dżunglę ludzkiego nieszczęścia.
– Nastrój raczej nie karnawałowy – mruknął Giordino.
– Daj spokój – skarcił go Pitt. – Tu nie liczą się nawet elementarne prawa ludzkie. Jest znacznie gorzej, niż się spodziewałem.
– Zdaje się, że tu jest coś do zjedzenia.
Pitt spojrzał na resztki brei na dnie miski i odwrócił twarz z obrzydzeniem.
– Chyba zupełnie straciłem apetyt.
Tłum parujących ciał i brak wentylacji powodowały nieznośną wilgotność, duchotę i upał. Ale Pitta przeszył nagle lodowaty dreszcz: postać klęcząca przy jednej z prycz była ponad wszelką wątpliwość znajoma. Jednym susem znalazł się obok kobiety pochylonej nad chorym dzieckiem i ukląkł obok.
– Eva… – powiedział cicho.
Wyglądała na śmiertelnie wyczerpaną i zagłodzoną. Twarz miała bladą, poznaczoną siniakami i obtarciami a jednak jej oczy błyszczały niezwykłą energią.
– Czego chcesz?
– Eva, to ja, Dirk!
Nie zrozumiała.
– Daj mi spokój – szepnęła. – Ta dziewczynka jest strasznie chora.
Chwycił jej dłoń i przysunął bliżej twarz.