Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Nawet na własny pogrzeb? – spytał Giordino bez odrobiny strachu.

– Mamy tu podziemną kryptę dla tych, którzy padną.

– Więc jest pan takim samym mordercą jak Kazim – rzekł Pitt. – A może nawet gorszym.

O'Bannion puścił mimo uszu obraźliwe słowa Amerykanina.

– Czytałem dużo o pańskich podmorskich wyczynach, panie Pitt. – Pańskie raporty na temat kopalni podmorskich są fascynujące.To dla mnie wielka przyjemność poznać kogoś dorównującego mi intelektem. Mam nadzieję, że zechce pan od czasu do czasu zjeść ze mną obiad; porozmawiamy o naszych inżynierskich doświadczeniach.

Twarz Pitta przybrała lodowaty wyraz.

– Przywileje natychmiast po uwięzieniu? Nie, dziękuję. A obiady wolałbym jadać raczej w towarzystwie wielbłąda.

Wargi O'Banniona wygięły się nieznacznie.

– Jak pan uważa, panie Pitt. Może zmieni pan zdanie, jak popracuje pan parę dni pod opieką Meliki.

– Kto to jest Melika?

– Moja brygadzistka. Ma skłonności sadystyczne. Jesteście obaj, jak widzę, w niezłej kondycji, więc pewnie będzie musiała poświęcić warn trochę więcej czasu. Ale zapewniam was, że jak się znowu spotkamy, będziecie już tylko małymi, posłusznymi robaczkami.

– To jest kobieta? – spytał Giordino z niedowierzaniem.

– Kobieta. Ale takiej nigdy jeszcze nie widzieliście.

Pitt milczał, pogrążony w myślach. Cały świat słyszał o saharyjskich kopalniach soli. W wielu językach jest to nawet idiom, oznaczający szczególnie ciężką pracę. Ale saharyjska kopalnia złota, obsługiwana przez niewolników, to była absolutna nowość. Niewątpliwie zyski z tego zbrodniczego przedsięwzięcia czerpał generał Kazim, ale Pitt wyczuwał w tym także geniusz Massarde'a. Fałszywa spalarnia odpadów, katorżnicza kopalnia złota i Bóg raczy wiedzieć, co jeszcze. To tylko niektóre elementy wielkiej międzynarodowej gry, rozgałęzionej jak macki ośmiornicy na wszystkie kontynenty; gry nie tylko o pieniądze, ale i o niewiarygodną władzę.

O'Bannion podszedł do biurka i nacisnął guzik. W otwartych drzwiach pojawili się dwaj strażnicy i stanęli za więźniami. Giordino spojrzał na Pitta, czekając na jakiś sygnał – skinienie czy choćby ruch oczu – do wspólnego ataku na strażników. Był gotów walczyć nawet z nosorożcem, jeśli tylko Pitt da znak. Ale Pitt stał nieruchomo i martwo, jakby ucisk kajdanek na rękach i nogach osłabił jego wolę życia. A przecież nie mógł pozwolić sobie na rezygnację: musiał, zanim umrze, przekazać Sandeckerowi tajemnicę Fort Foureau, musiał przynajmniej podjąć taką próbę.

– Czy mogę wiedzieć, dla kogo będę teraz pracował? – spytał.

– A jeszcze pan nie wie? – odparł drwiąco 0'Bannion.

– Massarde i jego kumpel Kazim?

– Nieźle, dwa celne trafienia na trzy możliwe!

– Kto jest trzeci?

– Ja, oczywiście – wyjaśnił spokojnie 0'Bannion. – Układ jest taki: Entreprises Massarde zapewniają sprzęt i zajmują się sprzedażą złota; Kazim dostarcza siły roboczej; ja kieruję pracami górniczymi i czyszczeniem rudy. To jest sprawiedliwe, ponieważ to ja odkryłem tu żyłę złota.

– Ile z tego ma naród malijski? – spytał retorycznie Pitt.

– A dlaczego miałby coś mieć? Co ten naród żebraków zrobiłby z bogactwem, gdyby dostał je w swoje ręce? Roztrwoniłby albo pozwoliłby rozdrapać różnym zagranicznym przedsiębiorcom, którzy są specjalistami w wyzyskiwaniu trzeciego świata. Nie, panie Pitt, biedni niech lepiej zostaną biedni. Zresztą świat byłby strasznie nudny, gdybyśmy wszyscy byli bogaci.

Pitt miał ochotę zapytać, czy O'Bannion chwali się publicznie tą filozofią, ale widząc jego znudzenie, postanowił szybko zmienić temat.

– Ilu ludzi umiera tu w ciągu roku?

– Różnie. Czasem dwieście, czasem trzysta osób, zależnie od tego, czy dużo jest wypadków, czy trafi się jakaś epidemia. Szczerze mówiąc, nie prowadzę dokładnych rachunków.

– Pańscy "robotnicy" nie strajkują? – raczej stwierdził niż spytał Giordino.

– Och, mogą strajkować, ale tu obowiązuje zasada: kto nie pracuje, ten nie je. Oczywiście Melika ma swoje sposoby, żeby zachęcić ich do pracy. Najbardziej aktywnych buntowników obdziera po prostu ze skóry.

– Nie jestem najlepszy w machaniu łopatą – zastrzegł Giordino.

Szybko nabierze pan wprawy. Jeśli nie, lub też jeśli będzie pan sprawiał kłopoty, zostanie pan przeniesiony do karnej sekcji. – O'Bannion spojrzał na zegarek. – No, czas na was. Macie przed sobą piętnastogodzinną szychtę.

– Nic nie jedliśmy od wczoraj! – zaprotestował Pitt.

– Dzisiaj też nie będziecie jeść. – CTBannion dał znak strażnikom, by wyprowadzili więźniów i wrócił do swoich książek.

Strażnicy wypchnęli ich z gabinetu. Przy biurku sekretarki stali dwaj mężczyźni w brązowych kombinezonach i kaskach z górniczymi lampami. Nie zwrócili uwagi na więźniów; rozmawiali cicho po francusku, oglądając kawałek rudy pod szkłem powiększającym.Po krótkiej wędrówce korytarzem Pitt i Giordino, pod eskortą strażników, dotarli do windy, w której czekał na nich jeszcze jeden uzbrojony Tuareg. W niczym nie przypominała dźwigów kopalnianych: jak w przeciętnym biurowcu miała chromowane ściany i miękką wykładzinę na podłodze. Drzwi zamknęły się i winda pomknęła w dół z cichym szumem.Podróż w czeluście ziemi trwała długo; wydawało się, że nigdy się nie skończy. W otworze drzwi migały kolejne mroczne tunele. Pitt oceniał, że zagłębili się na kilometr, gdy winda najpierw zwolniła, a potem całkiem stanęła. Operator otworzył drzwi. Zobaczyli wąski tunel, biegnący poziomo w litej skale. Strażnicy wyprowadzili ich z windy. Już po paru krokach okazało się, że dalsza część sztolni jest zamknięta ciężkimi, żelaznymi drzwiami. Jeden ze strażników wyjął z kieszeni burnusa pęk kluczy, otworzył zamek, przepchnął więźniów przez próg i szybko zamknął za nimi żelazne wrota.Zostali sami. Sztolnia była tutaj znacznie szersza niż na pierwszym odcinku; środkiem biegły wąsko rozstawione stalowe szyny. Giordino zaczął od badania drzwi. Miały co najmniej dwa cale grubości; nie było żadnej klamki ani uchwytu.

– Tędy nie wyjdziemy, chyba że zdobędziemy klucz – stwierdził.

– To nie jest winda dla robotników – zauważył Pitt. – Tylko dla O'Banniona i jego ludzi.

– To znaczy, że jest inna, którą wywożą rudę. Spróbujemy uciec tamtędy.

Pitt namyślał się przez chwilę.

– Nie – powiedział – nie zgadzam się. Albo winda dyrektorska, albo żadna.

Zanim Giordino zdążył spytać dlaczego, usłyszeli łoskot kół na szynach i głośne buczenie elektrycznego silnika. Zza zakrętu sztolni wyłoniła się mała lokomotywa, ciągnąc długi sznur pustych wagoników. Prowadząca pociąg Murzynka zatrzymała lokomotywę, wstała z siodełka i podeszła do Amerykanów.Po raz pierwszy w życiu Pitt patrzył na istotę ludzką, której ciało było równie szerokie jak wysokie. Nigdy jeszcze nie widział kobiety tak przeraźliwie brzydkiej. Mogła śmiało uchodzić za model dla maszkar, zdobiących okapy dachów gotyckich katedr. W ręku trzymała gruby skórzany pejcz.

– Jestem Melika, brygadzistka – odezwała się chrapliwym głosem. – Macie mnie słuchać i o nic nie pytać. Zrozumiano?

– To dla mnie nowość: słuchać rozkazów kogoś, kto przypomina ropuchę z nadwagą – uśmiechnął się Pitt.

Dostrzegł błyskawiczny ruch pejcza, ale zbyt późno, by się uchylić lub zasłonić. Uderzenie w policzek było tak silne, że zobaczył gwiazdy. Zatoczył się na ścianę sztolni; przez moment był całkiem zamroczony.

– Zły dzień mam dzisiaj – mruknął. – Wszyscy mnie biją.

– Mała lekcja posłuszeństwa na początek! – warknęła Melika, po czym z szatańską zręcznością, zupełnie niewiarygodną w tak masywnym ciele, wymierzyła następny cios; tym razem obiektem ataku był Giordino.

Ale nie była dostatecznie szybka. Giordino, w przeciwieństwie do Pitta, przewidział ten ruch. Chwycił rozpędzony przegub ręki Murzynki żelaznym uściskiem. Dwa muskularne ramiona przez chwilę zmagały się w powietrzu jak przy jarmarcznej próbie sił. Melika miała siłę wołu. Toteż z najwyższym zdumieniem i bezradną wściekłością patrzyła na niskiego, niepozornego mężczyznę, który stawił jej skuteczny opór. Nigdy jeszcze jej się to nie zdarzyło. Tymczasem Giordino drugą ręką wyrwał z zaciśniętej dłoni Meliki pejcz i cisnął go do najbliższego wagonika.

– Ty parszywy gnoju – syknęła. – Zapłacisz mi za to! Giordino wydął wargi i przesłał jej szyderczy pocałunek.

– Od nienawiści jeden krok do miłości – zakpił.

Nadmiar pewności siebie zgubił go jednak. Wykorzystując moment jego nieuwagi Melika kopnęła go kolanem w podbrzusze. Natychmiast rozluźnił uchwyt i zwalił się na ziemię, jęcząc z bólu. Na twarzy Meliki pojawił się diabelski uśmiech triumfu.

– Durnie! Teraz dopiero zobaczycie, jak wygląda piekło. Sami tego chcieliście!

Nie traciła czasu na dalsze rozmowy. Podniosła pejcz i wskazała nim puste wagoniki.

– Włazić! – ryknęła.

Pięć minut później zatrzymała pociąg na rozjazdach, przetoczyła lokomotywę i popchnęła cały skład w boczny chodnik. Sprawiał wrażenie świeżo wydrążonego. Drogę znaczyły słabe żarówki przyczepione do drewnianych stempli. Nagle przez łoskot kół przebiły się ludzkie głosy. Za kolejnym zakrętem chodnika pojawiła się duża grupa więźniów pod nadzorem Tuaregów uzbrojonych w baty i pistolety maszynowe. Śpiewali do marszu, albo raczej zawodzili żałośnie. Byli to wyłącznie Afrykanie, choć – sądząc z rysów twarzy – pochodzili z różnych plemion. Jedno ich jednak łączyło: przerażający stan fizyczny. Wyglądali gorzej niż ożywione trupy ze starych filmów grozy. Szli wolno, przygarbieni, powłócząc nogami. Byli w łachmanach, niektórzy tylko w podartych szortach. Pył skalny grubą warstwą oblepiał spocone ciała. Szklisty, nieprzytomny wzrok i sterczące pod skórą żebra świadczyły o głodowej diecie. Wszyscy mieli jakieś blizny lub otwarte rany. U wielu rąk brakowało palców, wokół krwawych kikutów owinięte były brudne bandaże.Przyczyna urazów wyjaśniła się już po chwili. Pociąg zatrzymał się w dużej komorze, w której piętrzyło się rumowisko świeżo odstrzelonych skał. Okaleczeni więźniowie byli ofiarami nieostrożnie używanych materiałów wybuchowych.

57
{"b":"97609","o":1}