– Popatrz na mnie. Jestem Dirk Pitt.
Dopiero teraz otworzyła szeroko oczy.
– Dirk? To naprawdę ty?
Pocałował ją, potem delikatnie dotknął dłonią jej pokaleczonej twarzy.
– Jeśli to nie ja – powiedział – to ktoś robi sobie z nas okrutne żarty.
Do klęczącej pary przyłączył się Giordino.
– Znasz ją? – spytał.
– Tak, to doktor Eva Rojas, ta, którą poznałem w Kairze.
– Jak się tu dostała?! – wykrzyknął Giordino ze zdumieniem.
– No właśnie, jak? – Pitt skierował pytanie do Evy.
– Generał Kazim uprowadził nasz samolot i zesłał całą ekipę WHO tutaj, do kopalni.
– Dlaczego? Po co? – dopytywał się Pitt. – Czy stanowiliście dla niego jakieś zagrożenie?
– Chyba tak. Byliśmy bliscy rozpoznania przyczyny choroby, która zabija mieszkańców wiosek na pustyni. Wracaliśmy do Kairu z próbkami do analizy.
Dopiero teraz Pitt coś sobie przypomniał.
– Pamiętasz? – zwrócił się do Giordino. – Massarde pytał nas, czy współpracujemy z zespołem doktora Hoppera z WHO.
– Tak, pamiętam. Widocznie wiedział już, że Kazim trzyma ich tutaj.
Eva ułożyła wilgotną chustkę na czole chorej dziewczynki i nagle, niespodziewanie, przytuliła głowę do piersi Pitta.
– Po coś tu przyjeżdżał! – załkała. – Teraz umrzesz tutaj, jak my wszyscy.
– Przecież umówiliśmy się na randkę, nie pamiętasz?
Zajęty całkowicie Eva, Pitt nie zauważył trzech ludzi, ostrożnie zbliżających się do nich przejściem między pryczami. Jako pierwszy szedł wysoki mężczyzna z ogorzałą twarzą i gęstą rudą brodą. Dwaj pozostali wyglądali nędznie i słabowicie. Na nagich torsach rysowały się krwawo liczne ślady batów. Ich twarze przybrały jednak groźny wyraz; Giordino uśmiechnął się mimowolnie. Byli w tak kiepskiej kondycji fizycznej, że bez trudu położyłby wszystkich trzech na raz.
– Masz jakieś kłopoty? – spytał rudobrody opiekuńczym tonem.
– Nie, wręcz przeciwnie – odparła Eva. – To jest Dirk Pitt; ten, który uratował mi życie w Egipcie.
– Ten facet z NUMA?
– Tak – odezwał się Pitt – ten sam. A to mój przyjaciel, Al Giordino.
– Jestem Frank Hopper – przedstawił się rudobrody, po czym wskazał wynędzniałego człowieka po lewej. – A to Warren Grimes.
– Domyślam się. Eva dużo mi o was mówiła w Kairze.
– Cieszę się, że pana poznałem, chociaż szkoda, że w tak ponurych okolicznościach.
– Hopper popatrzył na głębokie rany na obu policzkach Pitta, potem dotknął długiej blizny na swoim własnym policzku.
– Zdaje się, że obaj rozgniewaliśmy Melikę.
Trzeci mężczyzna wysunął się zza jego pleców i wyciągnął dłoń do Pitta.
– Major Ian Fairweather – przedstawił się, Anglik? – zdziwił się Pitt.
– Tak jest. – Fairweather skinął służbiście. – Z Liverpoolu.
– A jak pan tutaj trafił?
– Jestem przewodnikiem, prowadziłem wycieczki po Saharze.
– Ostatnią z nich zmasakrowali tubylcy, w wiosce ogarniętej jakąś zarazą powodującą obłęd. Sam ledwo uszedłem z życiem, ale jakoś przebrnąłem przez pustynię i wylądowałem w szpitalu w Gao. Tam aresztował mnie generał Kazim, żebym nie ujawnił sprawy przed światem, i zapakował mnie tutaj, do Tebezzy.
– Przeprowadziliśmy analizę patologiczną w tej wiosce, o której mówi major Fairweather – dodał Hopper. – Wszyscy tubylcy zmarli, zatruci jakąś dziwną substancją chemiczną.
– Związek organometaliczny, połączenie syntetycznego aminokwasu z kobaltem… – mruknął pod nosem Giordino.
– Jakim cudem dowiedział się pan tego? – Hopper nie wierzył własnym uszom.
– Nie było cudu. Po prostu w czasie, gdy pański zespół badał to skażenie na pustyni, my badaliśmy wodę w Nigrze.
Pitt opowiedział krótko o katastrofalnej ekspansji glonów na oceanie i o ekspedycji NUMA w górę rzeki. Kiedy dodał, że Rudi Gunn przypuszczalnie dotarł do Waszyngtonu z próbkami i wynikami analiz, Hopper odetchnął z ulgą.
– Dzięki Bogu, udało wam się przekazać wyniki…
– Ale źródło, gdzie jest źródło? – niecierpliwił się Grimes.
– W Fort Foureau – stwierdził krótko Giordino.
– To niemożliwe… – Grimes wyglądał na zawiedzionego. – Miejsca, gdzie wystąpiło skażenie, są odległe od Fort Foureau o setki kilometrów.
– Trucizna przenosi się wodami podskórnymi – wyjaśnił Pitt.
– Zanim nas złapali, mieliśmy możliwość obejrzeć sobie zakłady w Fort Foureau. To prawda, że palą tam dużo odpadów chemicznych i nuklearnych, ale dziesięć razy tyle zrzucają do podziemnych magazynów. A stamtąd różne świństwa przeciekają do wód gruntowych.
– Muszą się o tym natychmiast dowiedzieć światowe organizacje ekologiczne – oświadczył Grimes. – Szkody powodowane przez śmietnik w Fort Foureau mogą być niewyobrażalne…
– Nie mówmy już o tym – przerwał mu Hopper. – Mamy mało czasu, a musimy szybko ustalić dla nich plan ucieczki.
– Dla nas? – zdziwił się Pitt. – A reszta?
– Nie mamy szansy przejść przez pustynię. Nasze organizmy są już straszliwie wyniszczone. Katorżnicza praca, brak snu, niedożywienie, niedostatek wody – wszystko to zrobiło swoje. Dlatego zdecydowaliśmy się na jedyną możliwość: gromadzimy zapasy i czekamy na kogoś, kto mógłby z nich zrobić dobry użytek. Kogoś takiego jak pan.
Pitt popatrzył na Evę, potem znów na Hoppera.
– Nie mogę tak odejść…
– To niech pan zostanie i zdycha razem z nami w tej norze! – brutalnie wtrącił się Grimes. – Człowieku, zrozum, jesteś naszą jedyną nadzieją!
Eva ścisnęła dłoń Pitta.
– Musisz iść, jak najszybciej – błagała. – Zanim będzie za późno.
– Ona ma rację – przyłączył się Fairweather. – Wystarczy czterdzieści osiem godzin w kopalni i będzie pan wyglądał tak jak my.
– Niech pan dobrze popatrzy: czy ktoś z nas zdoła przejść więcej niż pięć kilometrów po pustyni?
Pitt wbił wzrok w ziemię.
– A jak myślicie, ile przejdziemy my, Al i ja? Dwadzieścia, trzydzieści kilometrów? Bez wody? – spytał po chwili.
– Mamy wodę i żywność, ale tylko dla jednego – rzekł Hopper. – Oczywiście sami zadecydujecie, który idzie, a który zostaje.
Pitt pokręcił powoli głową.
– Pójdziemy razem.
– Dla dwóch naprawdę nie wystarczy zapasów – przyłączył się do argumentów Hoppera Fairweather. – To strasznie daleko.
– No właśnie: ile? – spytał rzeczowo Giordino.
– Czterysta kilometrów do transsaharyjskiego szlaku motorowego, jeśli posuwać się prosto na wschód. Człowiek w pełni sił ma szansę przejść tę ostatnią setkę, a jak już będzie na szlaku, na pewno ktoś się przy nim zatrzyma. Tam jest spory ruch. Pitt przyglądał się Fairweatherowi podejrzliwie.
– Chyba nie wszystko pojąłem. Powiedział pan: "ostatnią setkę".
– A jak pokonamy pierwsze trzy? Przefruniemy?
– Jak wyjdziecie na powierzchnię – Fairweather pogodził się już z liczbą mnogą – weźmiecie jedną z ciężarówek 0'Banniona. Paliwa powinno wystarczyć na trzysta kilometrów.
– To dość optymistyczny rachunek. A jeśli bak będzie pusty?
– Na pustyni nikt nigdy nie zostawia pustego baku – oświadczył Fairweather z profesjonalnym przekonaniem.
– Czyli wystarczy wyjść stąd, nacisnąć guzik windy, wydostać się na powierzchnię, ukraść ciężarówkę i wesoło odjechać na wschód – podsumował Giordino. – Doskonale, już się robi.
Hopper uśmiechnął się blado.
– A ma pan lepszy plan?
– Szczerze mówiąc – przyznał Pitt – nie mamy nawet cienia pomysłu.
– Musimy się pospieszyć – ostrzegł Fairweather. – Najdalej za godzinę Melika znowu pogoni nas do łopaty.
Pitt rozejrzał się po wnętrzu lochu.
– Wszyscy pracujecie przy ładowaniu rudy?
– Wszyscy więźniowie polityczni, czyli również my – wyjaśnił Grimes. – Kryminalni pracują przy mieleniu i chemicznym czyszczeniu rudy na górnych poziomach, a także w ekipach strzałowych. Nie mają szansy długo pożyć: giną od materiałów wybuchowych, od rtęci i cyjanków, używanych w procesie rafinacji.
– Dużo jest tu cudzoziemców?
– Z naszej szóstki zostało jeszcze pięć osób. Jedną Melika zakatowała na śmierć.
– Kobietę?
– Tak. To była doktor Marie Victor; bardzo dzielny człowiek i jeden z najwybitniejszych fizjologów w Europie. – Z twarzy Hoppera zniknął uśmiech. – To już trzecia ofiara śmiertelna, odkąd tu jesteśmy. Wcześniej Melika zamordowała żony dwóch francuskich inżynierów z Fort Foureau. Spojrzał na dziewczynkę na pryczy, majaczącą w malignie. – Najgorzej cierpią ich dzieci, a my nie możemy im pomóc.
Fairweather wskazał ręką grupę ludzi, skupionych przy jednej z dalszych prycz. Były tam cztery kobiety i ośmiu mężczyzn, wszyscy biali. Jedna z kobiet trzymała na kolanach trzyletniego chłopczyka.
– Boże! – szepnął ze zgrozą Pitt. – No oczywiście! Massarde nie mógł wypuścić wolno ludzi, którzy budowali zakłady w Fort Foureau. Przecież by go zdemaskowali.
– Dużo tu jest kobiet i dzieci? – spytał Giordino głosem pełnym autentycznego oburzenia.
– Obecnie dziewięć kobiet i czworo małych dzieci – odparł Fairweather.
– Sam widzisz – włączyła się do rozmowy Eva. – Im szybciej uciekniecie i sprowadzicie pomoc, tym więcej niewinnych ludzi macie szansę uratować.
Pitta nie trzeba było dalej przekonywać. Popatrzył wyczekująco na Hoppera i Fairweathera.
– W porządku, powiedzcie więcej o waszym planie.
Był to plan pełen luk i niejasności, niezwykle prymitywny wytwór zdesperowanej wyobraźni ludzi uwięzionych, a jednak, właśnie dzięki swemu szaleństwu, wykonalny.
– Godzinę później Melika i jej gwardia wkroczyli do lochu, zwlekli niewolników z drewnianych prycz i pognali do wielkiej komory przy windzie, gdzie zaczęli formować grupy robocze, mające podjąć pracę w różnych częściach kopalni. Pitt odnosił wrażenie, że Melika znajduje jakąś szczególną, zbrodniczą przyjemność w rozdzielaniu razów na prawo i lewo. Siekła biczem nagie, bezbronne ciała, obrzucając przy tym głośnymi wyzwiskami udręczonych ludzi, którzy i tak już wyglądali, jakby wstali z trumny.