Oficer zignorował zaczepkę.
– Kim jesteście? – spytał tonem nie znoszącym sprzeciwu.
– Ja jestem Rocky, a mój przyjaciel nazywa się… – odparł ironicznie Pitt.
– Bullwinkle – dokończył Giordino. Oficer uśmiechnął się z wyższością.
– Może raczej Dirk Pitt i Albert Giordino?
– Skoro wiesz, to po co pytasz? – uciął Pitt.
– Pan Massarde spodziewał się was tutaj.
– "Nie przyjdzie im do głowy szukać nas w samym sercu pustyni…" – mruknął Giordino, przedrzeźniając tyradę Pitta, wygłoszoną parę dni wcześniej w Bourem.
– Nie nadajesz się na jasnowidza, stary.
– Widocznie wróżyłem nie z tych flisów… – wzruszył ramionami Pitt.
– Jak warn się udało zmylić wartowników? – spytał oficer.
– Przyjechaliśmy pociągiem – odparł Pitt, nie próbując nawet ukrywać prawdy.
– Zaraz… Zamki w drzwiach kontenerów są blokowane kodem magnetycznym. Chyba nie powiesz, żeście się włamali w czasie jazdy?
– Powiedz lepiej temu dupkowi, który ogląda pociągi na monitorach, żeby się lepiej przyjrzał klimatyzatorom na dachach. To nic trudnego zdjąć osłonę i schować się pod nią.
– Coś podobnego! – zdumiał się oficer. – Alę dziękuję za dobre rady. Osobiście dopilnuję, żeby wasze pomysły zostały opisane w instrukcji dla wartowników.
– Cieszę się – zadrwił Pitt.
– Nie będziesz się długo cieszył, możesz być pewien – odciął się oficer i sięgnął po walkie-talkie, – Panie Massarde, mówi kapitan Brunone, szef ochrony zakładu.
– To Pitt i Giordino?
– Tak, mam ich.
– Stawiali opór?
– Nie, poddali się jak baranki.
– Niech pan ich przyprowadzi do mojego biura, kapitanie.
– Tak jest, jak tylko ich oczyścimy.
– Idziemy tam prosić o przebaczenie? – spytał Pitt.
– Widzę, że Amerykanie nigdy nie tracą dobrego humoru – odparł Brunone. – Tak, będziecie mieli okazję przeprosić pana Massarde osobiście. Ale po tym, co zrobiliście z jego helikopterem, nie liczyłbym na waszym miejscu na specjalną łaskawość.
Yves Massarde siedział rozparty w drogim skórzanym fotelu. Nie miał zwyczaju zbyt często się uśmiechać, ale kiedy Pitt i Giordino weszli pod eskortą do gabinetu, szeroki, jowialny uśmiech rozjaśnił jego twarz. Podobnie mógłby się uśmiechać przedsiębiorca pogrzebowy na wieść, że w okolicy wybuchła epidemia tyfusu.
W odróżnieniu od swego szefa, Verenne zachowywał chłodną powagę. Stał przy oknie, z którego rozciągał się widok na cały zakład, i przyglądał się więźniom badawczym, pozbawionym wyrazu spojrzeniem,
– Świetna robota, kapitanie Brunone – odezwał się Massarde. – Widzę, że dostarczył ich pan w dobrym stanie.
On również uważnie przypatrywał się mężczyznom ubranym w czyste, białe fartuchy, na tle których korzystnie prezentowały się zdrowe, opalone twarze. Zwrócił uwagę na ich swobodną obojętność i przypomniał sobie, że tak samo zachowywali się na jachcie.
– A więc są grzeczni?
– Jak uczniaki w czasie lekcji – odparł Brunone. – Zrobili wszystko, co im kazałem.
– To świadczy o rozsądku – mruknął Massarde z aprobatą. Wstał zza biurka i podszedł do Pitta.
– Gratuluję brawurowej wyprawy przez pustynię. Generał Kazim twierdził, że nie przeżyjecie dłużej niż dwa dni.
– Nie polegałbym zbytnio na przepowiedniach generała Kazima – rzekł Pitt.
– Ukradł pan i zniszczył mój helikopter, panie Pitt. To będzie pana drogo kosztować.
– Nieładnie postąpił pan z nami na swoim jachcie; niech pan to traktuje jako rewanż.
– A ten stary, ukochany samochód generała Kazima? Co z nim zrobiliście?
– Silnik wysiadł, resztę spaliliśmy – skłamał gładko Pitt.
– Zdaje się, że ma pan brzydki zwyczaj niszczenia cudzej własności, zwłaszcza jeśli jest cenna.
– Fakt, już jako dziecko psułem natychmiast wszystkie zabawki. Doprowadzałem do szału mojego starego.
– No, ja ostatecznie mogę sobie kupić nowy śmigłowiec, ale generał Kazim nie odzyska już swojego Voisina. Na pewno weźmie to pod uwagę, jak dobierze się do was w swoim sławnym gabinecie tortur. To kawał sadysty…
– To się świetnie składa – przerwał Giordino – bo ja akurat jestem masochistą.
Massarde roześmiał się, po czym na jego twarzy pojawił się wyraz zainteresowania.
– Ciekawe, co też was tak ciągnęło do Fort Foureau?
– Spotkanie z panem na jachcie sprawiło nam taką przyjemność, że postanowiliśmy jeszcze raz złożyć panu wizytę…
Dłoń Massarde'a śmignęła w powietrzu dobrze wyćwiczonym bekhendem. Duży diamentowy pierścień rozorał policzek Pitta. Jego głowa zachwiała się od ciosu, ale nogi mocno stały na dywanie.
– Ma pan zamiar wyzwać mnie na pojedynek? – spytał, maskując ból pod krzywym uśmiechem.
– Nic podobnego. Mam zamiar zanurzać was powoli w kwasie solnym, dopóki nie zaczniecie mówić.
Pitt spojrzał na Giordina, potem znowu na Massarde'a.
– Zgoda, Massarde, powiem. Masz przeciek.
– Nie rozumiem. Mów jaśniej.
– Te twoje świństwa chemiczne, które rzekomo palisz, przeciekają do wód gruntowych i zatruwają wszystkie studnie wzdłuż starego koryta rzecznego, aż do Nigru. A dalej płyną do Atlantyku, powodując katastrofę ekologiczną, która zagraża wszelkiemu życiu w oceanach – i nie tylko. Zbadaliśmy tę wyschniętą rzekę i nie mamy wątpliwości, że wszystko zaczyna się tutaj, pod Fort Foureau.
– Stąd do Nigru jest czterysta kilometrów – odezwał się milczący dotąd Verenne. – To niemożliwe, żeby woda pokonała taką drogę pod piaskami pustyni.
– Niemożliwe, ale prawdziwe – rzekł Pitt. – Fort Foureau to jedyne miejsce w Mali, do którego zwozi się odpady chemiczne i biologiczne. Mikstura powodująca cały problem mogła powstać tylko tutaj; to jedyne możliwe źródło. A teraz nie mam już wątpliwości, że zakopujecie odpady zamiast je niszczyć.
Brzydki grymas irytacji wykrzywił usta Massarde'a.
– To nie jest całkiem ścisłe, panie Pitt. Palimy odpady w Fort Foureau, i to w wielkich ilościach. – Massarde ruszył w stronę drzwi.
– Proszę za mną, coś wam pokażę.
Poszli za nim, eskortowani przez Brunone'a. Po krótkiej wędrówce korytarzem znaleźli się w dużej sali, której środek zajmowała wielka makieta zakładów. Dokładność odtworzenia była niezwykła. Giordino miał wrażenie, jakby z lotu ptaka oglądał prawdziwe zakłady.
– Czy ten Disneyland ma coś wspólnego z rzeczywistością?- spytał Pitt.
– Wszystko, aż po najdrobniejszy szczegół – odparł poważnie Massarde.
– I pan ma zamiar wygłosić teraz wykład na ten temat?
– I tak zabierzecie tę wiedzę do grobu – odparł Massarde z ponurą satysfakcją.
Laseczką z kości słoniowej wskazał rozległe pole w południowej części makiety, pokryte dużymi płaskimi prostokątami baterii słonecznych.
– Jak widzicie, mamy własne źródła energii – zaczął. – Całą potrzebną moc czerpiemy z systemu baterii fotoelektrycznych: są zrobione z polikrystalicznego krzemu i mają w sumie cztery kilometry kwadratowe powierzchni. Czy wiecie, co to są baterie fotoelektryczne?
– Owszem, słyszeliśmy, że to najtańsze i najwydajniejsze źródło energii – odparł Pitt. – O ile wiem, przekształcają światło słoneczne bezpośrednio w prąd stały.
– Bardzo dobrze – pochwalił Massarde tonem belfra. – Kiedy światło, albo raczej słoneczna energia fotonowa, jak nazywają ją uczeni, uderza w nasze baterie, powstaje w nich prąd. Dużo prądu! Można by nim zasilać trzykrotnie większy zakład.
Przerwał i skierował laseczkę na budynek w pobliżu zespołu baterii.
– Tutaj są przetwornice prądu i blok akumulatorów; ładowane prądem z baterii słonecznych w ciągu dnia, oddają energię w nocy a także w dni pochmurne. To jednak należy do rzadkości w tej części Sahary.
– Imponujące – przyznał Pitt. – Ale mam wrażenie, że wasz system koncentracji energii cieplnej nie jest równie wydajny.
Massarde popatrzył na niego z zaciekawieniem. Ten człowiek wciąż wyprzedzał jego myśli i zamiary. Wskazał laseczką teren sąsiadujący z bateriami słonecznymi, pokryty parabolicznymi kondensorami, które widzieli wczoraj z diuny.
– Jest wydajny – stwierdził pewnym głosem. – Dysponuję najnowocześniejszą technologią niszczenia niebezpiecznych odpadów. Te kondensory pozwalają skupić lokalnie energię cieplną tak, jakby świeciło w tym miejscu nie jedno, ale osiemdziesiąt tysięcy słońc. Spalanie odbywa się w dwóch reaktorach kwarcowych. – Wskazał laseczką następne budynki.
– Pierwszy neutralizuje szkodliwe substancje w temperaturze 9 500 stopni Celsjusza, drugi niszczy ewentualne pozostałości w temperaturze 12 000 stopni. To zapewnia całkowitą anihilację wszystkiego, co człowiek zdolny jest wyprodukować.
Pitt patrzył na Massarde'a z podziwem połączonym z wątpliwościami.
– To wszystko brzmi imponująco, nawet metafizycznie – rzekł.
– Ale skoro pańska technologia jest tak skuteczna i wydajna, dlaczego pakuje pan miliony ton odpadów pod ziemię?
– Nie zdaje pan sobie sprawy, ile na świecie jest tego świństwa. Ludzie wymyślili już ponad siedem milionów różnych związków chemicznych; co tydzień chemicy tworzą dziesięć tysięcy nowych. W ciągu roku świat produkuje dwa miliardy ton szkodliwych odpadów. Z tego trzysta milionów w samych tylko Stanach Zjednoczonych i dwa razy tyle w Europie i w Rosji. Część niszczy się w spalarniach, ale większość zakopuje się nielegalnie pod ziemią albo topi w oceanach. Nie ma już gdzie tego wywozić. A ja znalazłem na Saharze idealne, bezpieczne miejsce na wielki śmietnik odpadów przemysłowych. Przy obecnych rozmiarach zakładu Fort Foureau może spalić czterysta milionów ton rocznie. Ale ze wszystkim tu sobie nie poradzę, dlatego buduję podobne zakłady w Australii i na pustyni Gobi; będą przyjmować odpady z Chin i z Dalekiego Wschodu. Poza tym już za dwa tygodnie uruchamiam dużą spalarnię w Stanach Zjednoczonych.
– Bardzo to ładnie o panu świadczy, ale nadal nie tłumaczy, dlaczego zakopuje pan odpady, które zobowiązał się pan zniszczyć; przecież płacą panu za spalanie.
– To kwestia ceny, panie Pitt – przyznał cynicznie Massarde.
– Taniej jest schować pod ziemią, niż spalić.