Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– To się nazywa śrubokręt – zakpił tamten. – A po co ci to?

– Chcę zdjąć boczną ścianę tej skrzyni.

Giordino sięgnął do kieszeni, w której jednak niewiele zostało po rewizji dokonanej na jachcie przez ludzi Massarde'a. Znalazł miedzianego centa i dziesiątkę. Podał obie monety Pittowi.

– To wszystko, czym mogę ci służyć.

Pitt wymacał w ciemnościach śruby mocujące dużą boczną blachę. Było ich dziesięć, na szczęście wszystkie z klasycznym, prostym nacięciem. Mimo to nie był pewien, czy zdąży odkręcić wszystkie na czas. Miedziak okazał się zbyt gruby, ale dziesiątka wchodziła w nacięcie idealnie. Obracał palcami w gorączkowym pośpiechu, najszybciej jak pozwalało mu prymitywne narzędzie.

– Myślisz, że to najlepszy czas na naprawianie klimatyzatora? – spytał niepewnie Giordino.

– Myślę, źe oni do przeglądu tych wagonów używają kamer. Jak zostaniemy tu, na wierzchu, na pewno nas wypatrzą. Nasza jedyna szansa to schować się pod tą blachą. Jest dostatecznie duża, żeby przykryć nas obu.

Pociąg jechał już bardzo wolno; pierwsze wagony zbliżały się do stacji kontroli.

– No to się pospiesz! – rzucił Giordino, wyraźnie zdenerwowany.

Pot zalewał Pittowi oczy, ale nie miało to już znaczenia. I tak odkręcał śruby całkiem po omacku. Tymczasem ich wagon wolno lecz nieubłaganie zbliżał się do budynku z kamerami telewizyjnymi. Już trzy czwarte pociągu przejechało przez stację kontroli, a Pitt wciąż jeszcze miał do odkręcenia trzy śruby. Została tylko jedna, kiedy w bramę stacji wjechał wagon poprzedzający. W desperacji Pitt pociągnął gwałtownie blachę, wyrywając ostatnią śrubę z gwintu.

– Szybko, właź! – krzyknął.

Wsunęli się tyłem do skrzyni, oparli plecami o rurki klimatyzatora i podciągnęli kolana pod brody. Potem podnieśli wyrwaną blachę i zasłonili się nią jak tarczą.

– Myślisz, że dadzą się na to nabrać? – spytał Giordino.

– Obraz na ekranach jest dwuwymiarowy. Z kamery ustawionej na wprost nas blacha będzie wyglądać jak nietknięta.Ich wagon wtoczył się powoli w sterylnie biały tunel, z kamerami rozmieszczonymi w ten sposób, że "widziały" podwozie, ściany i dach. Pitt usiłował przytrzymywać blachę opuszkami palców; gdyby wystawała choć trochę na zewnątrz, mógłby ją zauważyć strażnik obserwujący monitory. Mimo ich wysiłków blacha wyraźnie odstawała od skrzyni klimatyzatora. Mogli jedynie liczyć na to, że nadzorujący monitory strażnik będzie już zmęczony; po przejrzeniu ponad setki wagonów na dziesięciu ekranach uwaga słabnie, a myśl zaczyna błądzić daleko.

Trwali bez ruchu, spodziewając się w każdej chwili ryku syren i dzwonków alarmowych, ale nic takiego nie nastąpiło. Wagon wytoczył się znów pod rozgwieżdżone niebo i w ślad za innymi dotarł bocznicą do długiej betonowej rampy. Po drugiej stronie, na równoległym torowisku, stały w regularnych odstępach wielkie dźwigi.

– No nie, bracie – mruknął Giordino. – Chyba nie dam się drugi raz wpakować w to szambo.

Pitt uśmiechnął się i przyjaźnie trącił go łokciem. Ruchem głowy wskazał tył pociągu, gdzie przyczepiony był wagon straży.

– Na razie nie wychodzimy – powiedział. – Nasi przyjaciele wciąż jeszcze tu są.

Czekali nieruchomo w skrzyni klimatyzatora, osłaniając się blaszaną tarczą. Minęło parę minut, zanim pancerny wagon straży został odczepiony. Mała elektryczna lokomotywa odciągnęła go gdzieś daleko. Odczepiono też cztery lokomotywy dieslowskie prowadzące pociąg; przetoczyły się z hukiem na drugą, równoległą bocznicę, gdzie czekał już równie długi skład wagonów z pustymi kontenerami, gotowy do drogi powrotnej do portu w Mauretanii.Chwilowo bezpieczni, Pitt i Giordino nadal się nie ruszali. Czekali spokojnie na bieg wydarzeń. Peron, oświetlony z góry silnymi jodowymi lampami, wydawał się wymarły. Stały na nim w długim szeregu dziwne, niskie czterokołowe furgony. Koła nie miały opon, nadwozia były całkiem płaskie, i tylko niewielkie, podobne do sterówki pudło z wystającymi reflektorami i obiektywem kamery pozwalało odróżnić przód od tyłu.Pitt chciał już odsunąć blachę, gdy przez szczelinę dostrzegł wysoko w górze jakiś ruch. W samą porę: była to zainstalowana na wysokim maszcie nad peronem kamera TV. Obracała się powoli; lada chwila mogli się znaleźć w jej polu widzenia. Nie poruszając blachy, Pitt jeszcze raz wyjrzał przez szczelinę: wypatrzył cztery inne ruchome kamery.

– Musimy zostać w tej dziurze – ostrzegł. – Mają tu wszędzie zdalnie sterowanych szpiegów.

Znów zamarli pod blaszaną tarczą; zastanawiali się, co robić dalej. Nagle światła na dźwigach drgnęły i rozległ się pomruk ich elektrycznych silników. Na dźwigach nie było operatorów ani nawet kabin. Musiały być sterowane zdalnie, z centrali mieszczącej się w odległym budynku. Wędrowały wzdłuż pociągu, zatrzymując się przy każdym wagonie.

Poziome wysięgniki wsuwały się w zaczepy kontenera i przenosiły go z lory kolejowej na stojący obok furgon. Potem wysięgniki cofały się, a dźwig przejeżdżał kilkanaście metrów, by powtórzyć tę samą operację z następnym kontenerem.Minęło kilka minut, zanim najbliższy dźwig dotarł do ich wagonu. Pozostali w swojej kryjówce, gdy wysięgniki przenosiły kontener z lory na samochód. Pitt podziwiał precyzję i sprawność przebiegającej bez udziału ludzi operacji. Zaledwie kontener znalazł się na platformie samochodu, usłyszeli cichy szum elektrycznego silnika. Pojazd ruszył po peronie, potem łagodną pochylnią zjechał w otwór sztolni, prowadzącej szeroką spiralą pod ziemię.

– Kto powozi tą bryką? – spytał Giordino.

– Automat – wyjaśnił Pitt. – Oczywiście pod zdalną kontrolą.

Odsunęli blachę, wyszli z kryjówki i prowizorycznie zamocowali osłonę klimatyzatora dwiema śrubami. Potem doczołgali się do przedniej krawędzi kontenera, by obserwować drogę przed pojazdem. Spiralna sztolnia, prawdziwy cud inżynierii górniczej, schodziła wciąż głębiej i głębiej. Byli już co najmniej sto metrów pod pustynną powierzchnią. Po drodze minęli cztery poziome tunele, prowadzące gdzieś w mrok podziemi. Pitt zwrócił uwagę na oznaczenie tuneli: duże znaki graficzne z francuskimi napisami. Do dwóch górnych tuneli kierowane były odpady biologiczne, do dwóch następnych – chemiczne. Dopiero teraz zadał sobie pytanie, co jest w kontenerze, na którym jadą.

Tajemnica pustynnego przedsiębiorstwa, zamiast się wyjaśniać, gmatwała się coraz bardziej. Reaktor, w którym spalano odpady, był najwyraźniej umieszczony głęboko pod ziemią. Po co?! Na zdrowy rozum powinien być raczej na powierzchni, w pobliżu kondensorów słonecznych.Nagle sztolnia wyprostowała się i przeszła w wielką mroczną jaskinię. Nie było widać jej końca. Imponująca była też wysokość groty: zmieściłaby się w niej czteropiętrowa kamienica. Wykute w skale tunele rozchodziły się we wszystkie strony. Najwyraźniej ludzie wykorzystali tu i rozbudowali niezwykły podziemny twór natury. Choć Pitt wytężał oczy, nadal nie widział ani jednego człowieka; całą skomplikowaną pracę wykonywały automaty.Elektryczny furgon, którym jechali, posuwając się jak wielka, pracowita mrówka za innym, zagłębił się w boczny tunel, oznaczony czerwoną tablicą z czarną ukośną krechą. Z mrocznej głębi tunelu dobiegły ich różne odbijane echem dźwięki.Ale przejechali jeszcze dobry kilometr, zanim ujrzeli źródło hałasu. Pokonawszy ostatnią krzywiznę tunelu, furgon znalazł się w obszernej komorze, zastawionej od podłogi po sufit żółtymi beczkami. Duży dźwig-robot otwierał zatrzymujące się przy nim kontenery, wyładowywał z nich beczki z odpadami i ustawiał je na piętrzącej się w głębi komory piramidzie.

Pitt zacisnął zęby w niemym przerażeniu. Nagle zapragnął znaleźć się gdzieś daleko, jak najdalej od podziemnego koszmaru. Bo na wszystkich beczkach znajdował się charakterystyczny symbol materiałów radioaktywnych.Przypadkowo natrafili na najtajniejszą z tajemnic Fort Foureau: podziemne cmentarzysko odpadów nuklearnych, o rozmiarach, o jakich nikomu dotąd nawet się nie śniło.Massarde przez dłuższą chwilę zatrzymał wzrok na monitorze, potem pokręcił głową z podziwem.

– Ci ludzie są niesamowici – mruknął.

– Jak oni się tu dostali? – spytał Felix Verenne, asystent Massarde'a.

– Tak samo, jak uciekli z mojego jachtu, jak ukradli samochód Kazima, jak przejechali niezauważeni pół Sahary. Są po prostu cholernie sprytni i jeszcze bardziej uparci.

– Może by ich tam zamknąć – zasugerował Verenne. – Niech posiedzą w tej komorze, aż zdechną od promieniowania.

Massarde namyślał się przez chwilę, potem pokręcił przecząco głową.

– Nie. Wyślij po nich ludzi. Niech ich dobrze wyszorują po drodze i przyprowadzą tutaj. Chciałbym porozmawiać z panem Pittem zanim go zlikwiduję.

34

Goryle Massarde'a dopadli ich dwadzieścia minut później, gdy wracali na powierzchnię we wnętrzu pustego kontenera. Drzwi otwarły się gwałtownie w chwili, gdy furgon z kontenerem zatrzymał się na peronie. Zaskoczenie było kompletne, a szansę oporu żadne. W jasnym prostokącie drzwi stało dziesięciu ludzi z gotowymi do strzału pistoletami maszynowymi.Pitt niemal fizycznie poczuł gorzki smak porażki. Dać się złapać Massarde'owi raz można było jeszcze nazwać błędem. Ale dać się złapać po raz drugi – to już była głupota. Patrzył na uzbrojonych strażników bez lęku. Był tylko wściekły na siebie.Mógł przecież trochę bardziej uważać! Teraz nie pozostawało nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość i liczyć na to, że zdarzy się jeszcze jedna, choćby niewyobrażalnie mała szansa ucieczki – zanim Massarde ich wykończy. Obaj powolnym ruchem podnieśli ręce do góry i spletli dłonie na karku.

– Przepraszam, że musieliście się fatygować – rzekł spokojnie Pitt – ale pobrudziliśmy się trochę i szukamy łazienki.

– Chyba nie macie zamiaru zrobić nam nic złego – dodał Giordino.

– Milczeć, obydwaj! – krzyknął po angielsku, niemal bez śladu akcentu, oficer w polowym mundurze armii francuskiej; nawet czerwony beret na głowie miał regulaminowo przekrzywiony. – Podobno jesteście niebezpieczni. A moi ludzie nie mają zwyczaju strzelać w powietrze. Więc nie próbujcie żadnych sztuczek.

– O co tyle hałasu? – spytał niewinnie Giordino. – Zachowujecie się, jakbyśmy warn ukradli beczkę koniaku.

52
{"b":"97609","o":1}