Obudził Giordina. Przysypali samochód piaskiem i powędrowali pod rozgwieżdżonym niebem w stronę fortu, starannie zamiatając za sobą ślady zerwanym w ostatniej oazie liściem palmowym. Przeszli przez zapomniany cmentarz legionistów i znaleźli się pod dziesięciometrowym murem. Musieli okrążyć fort, by dotrzeć do głównej bramy. Ogromne wrota z masywnego drewna, zbielałe od wieloletniej operacji słonecznej, były lekko uchylone. Weszli do środka i znaleźli się na rozległym, pogrążonym w ciemnościach placu apelowym.
Nie trzeba było wielkiej wyobraźni, by zobaczyć widmowe szeregi legionistów w błękitnych tunikach, wyblakłych workowatych spodniach i białych kepi – prężących się na baczność na apelu przed wymarszem w rozpalone piaski pustym, na kolejny bój z hordami Tuaregów.Rozmiary fortu, w porównaniu z innymi placówkami Legii Cudzoziemskiej, nie były imponujące. Mury stały na planie kwadratu o boku długości trzydziestu metrów. Miały u podstawy co najmniej trzy metry grubości; na szczycie znajdowały się blanki, za którymi kryli się niegdyś obrońcy. Dzięki zwartej konstrukcji, do obsługi i obrony fortu mogło wystarczyć pięćdziesięciu ludzi.Plac apelowy przedstawiał typowy obraz opuszczenia. Można tu było znaleźć ślady dawnych legionistów, pustynnych wędrowców i włóczęgów, oraz robotników, którzy budowali linię kolejową i wykorzystywali fort jako magazyn i chwilowe schronienie.Pod ścianą koszar leżały jeszcze podkłady kolejowe, narzędzia, kilka beczek oleju napędowego i samojezdny podnośnik w zadziwiająco dobrym stanie.
– Chyba nie wytrzymałbym roku służby w takim miejscu – mruknął Giordino.
– Och, ja nawet tygodnia – odparł Pitt, przyglądając się uważnie urządzeniom fortu.
Czekanie na pociąg dłużyło się niemiłosiernie. Pitt jeszcze raz przeanalizował fakty. Prawdopodobieństwo, że substancja chemiczna, którą zidentyfikował Gunn, wycieka z pustynnego zakładu detoksykacji słonecznej, wydawało się bardzo duże. Po ich pierwszym spotkaniu z Massarde'em było całkowicie jasne, że grzeczna, oficjalna prośba o zgodę na inspekcję nie spotka się z życzliwym przyjęciem. Musieli zatem wśliznąć się tam potajemnie i samodzielnie zdobyć niezbite dowody. W Fort Foureau pod pozorem niszczenia toksycznych odpadów prowadzono jakąś inną, ponurą i groźną działalność. Szansę przedostania się do środka przez stację kontrolną, zbadania tajemnicy zakładu i wyjścia stamtąd cało były nikłe, ale nie można było z nich nie skorzystać.
Rozmyślania Pitta przerwał słaby, odległy jeszcze odgłos silników pociągu.
Usłyszał go także pogrążony w płytkiej drzemce Giordino. Popatrzyli na siebie bez słów i zerwali się jak na komendę. Pitt podniósł do oczu zegarek z fosforyzującą tarczą.
– Jedenasta trzydzieści – odczytał. – Mamy kupę czasu na inspekcję i na powrót przed świtem.
– Pod warunkiem, że odjazdy są równie regularne jak przyjazdy.
– Na razie były. Równo co trzy godziny rusza kolejny pociąg. Massarde utrzymuje tu taką samą dyscyplinę, jak kiedyś Mussolini. – Pitt otrzepał ręce z piasku. – Ruszamy. Nie mam ochoty biec po torze o własnych siłach.
– Domyślam się.
– Schyl się, jak będziemy biegli. Te gwiazdy dają cholernie dużo światła, a teren między fortem i torami jest całkiem otwarty.
– Dobrze, mogę nawet udawać niewidzialnego nietoperza – zgodził się Giordino. – Tylko czy psy i strażnicy dadzą się na to nabrać?
Pogrążony we własnych myślach Pitt nie zareagował na ponury żart.
– Musimy dowieść, że cały ten zakład to tylko fasada – powiedział stanowczym głosem. – Jeden z nas musi stąd uciec i zawiadomić o wszystkim Sandeckera, nawet jeśli musiałby poświęcić drugiego.
Twarz Giordina przybrała poważny wyraz. Przez chwilę wpatrywał się intensywnie w oczy Pitta, ale nie powiedział ani słowa. Nagle powietrze rozdarła potężna syrena prowadzącej lokomotywy; już bardzo blisko fortu. Giordino skinął głową w stronę, z której dobiegał dźwięk.
– Pospieszmy się – rzucił przez zęby.
Przekroczyli próg wielkiej bramy fortu i biegiem ruszyli w stronę torów.
W połowie drogi między fortem a torem tkwiła samotnie porzucona ciężarówka. Już dawno zabrano z niej wszystko, co dało się zabrać. Opony i koła, silnik, skrzynia biegów i dyferencjał, nawet szyby i drzwi kabiny – wszystko to jakiś przedsiębiorczy handlarz zabrał na grzbietach wielbłądów do Gao albo do Timbuktu. Wytwór ludzkiej cywilizacji, tak straszliwie okaleczony i pozostawiony w środku pustyni, robił niesamowite, wręcz upiorne wrażenie. Ale Pitt i Giordino nie mieli wyboru. Musieli skryć się za wrakiem, przytuleni do martwych blach, by nie dosięgły ich światła lokomotywy. Szczególnie groźny był obrotowy reflektor na dachu diesla, wydobywający z mroku w promieniu kilometra najdrobniejsze szczegóły pustynnego krajobrazu.
Lokomotywy przetoczyły się koło nich z ogłuszającym hukiem kół. Pitt ocenił szybkość pociągu na pięćdziesiąt kilometrów; wyraźnie się zmniejszała. Maszyniści włączyli już hamulce. Według jego obliczeń ostatnie wagony będą mijać to miejsce nie szybciej, niż piętnaście kilometrów na godzinę; wystarczająco wolno, by można do nich wskoczyć.Opuścili bezpieczne schronienie i zgięci w pół zbliżyli się do torów, po których przetaczały się kolejne niskie lory. Na każdej z nich stał wielki przenośny kontener. Z daleka widzieli ostatni wagon, wiozący obsługę pociągu. Nie był to typowy śmieszny domek na kółkach. Ten pociąg zamykał wagon pancerny z obrotową wieżyczką karabinu maszynowego. Jeśli Massarde tak zadbał o sprzęt, pomyślał Pitt, to i załoga składa się pewnie z drogo opłacanych profesjonalnych zabijaków.Po co te militarne zabezpieczenia? Przeciw złodziejom? A kto chciałby kraść odpady chemiczne traktowane na całym świecie jako kłopotliwe paskudztwo? Antyrządowi terroryści? Jeśli Pitt znał się na ludziach, Massarde na pewno prowadził podwójną grę i żył z malijską opozycją równie dobrze, jak z generałem Kazimem.
– Skaczemy do przedostatniego wagonu towarowego – krzyknął, przebijając się przez łoskot kół.
– Masz rację. Te ostatnie wagony, blisko straży, nie będą już tak starannie przeszukiwane.
Podnieśli się i ruszyli biegiem wzdłuż toru. I wtedy okazało się, że Pitt źle ocenił prędkość pociągu. Jechał co najmniej dwa razy szybciej, niż oni byli zdolni biec. Ale nie było już odwrotu. Gdyby stanęli lub pobiegli w stronę fortu, strażnicy z wagonu pancernego na pewno dostrzegliby ich w świecie potężnych reflektorów.Wyższy, z dłuższymi rękami Pitt mial łatwiejsze zadanie. Gdy mijała go przednia drabinka przedostatniej lory, chwycił ją mocno. Poczuł silne szarpnięcie, ale wykorzystał je i jednym susem znalazł się na platformie.Giordino chciał zrobić to samo przy tylnej drabince, ale jego wyciągnięte dłonie minęły ją o centymetry. Teraz był już skazany na ostatni wagon towarowy, w niebezpiecznym sąsiedztwie uzbrojonych strażników. Żwirowe podłoże toru bardzo utrudniało bieg. Obrócił lekko głowę i kątem oka dojrzał żelazną drabinkę. Wydało mu się, że zbliża się do niego z szybkością dźwięku. Nieprzyjemnie blisko toczyły się ciężkie stalowe koła. Jeśli i tym razem chybię, pomyślał, wpadnę pod koła albo zastrzelą mnie strażnicy. Żadna z tych perspektyw nie wydała mu się zachęcająca.
Desperacko chwycił obiema rękami szczebel drabinki. Nogi straciły kontakt z ziemią i nieporadnie tańczyły w powietrzu. Zapanował nad tym: przerzucił na wyższy szczebel jedną dłoń, potem drugą. Teraz mógł już podciągnąć stopy na tyle, by znaleźć dla nich oparcie na dolnym szczeblu.Pitt odczekał parę sekund, po czym wdrapał się na dach kontenera. Dopiero wtedy obejrzał się. Giordino był nie tam, gdzie spodziewał się go zobaczyć. Twarz małego Włocha majaczyła w ciemności, jakby zawieszona w powietrzu, przy ścianie ostatniego kontenera. Mógłby szybciej wleźć na górę, pomyślał Pitt. Odwrócił głowę i popatrzył daleko przed siebie. Lokomotywy miały już tylko około kilometra do stacji kontroli. Nagle szósty zmysł kazał mu spojrzeć jeszcze raz do tyłu. Zdrętwiał. Zrozumiał opieszałość Giordino.Na galeryjce otaczającej wagon pancerny stał strażnik. Oparty rękami o poręcz, patrzył tępo w pustynię, przesuwającą się przed jego oczyma. Był chyba pogrążony we własnych myślach. Gdyby choć przez chwilę uważniej popatrzył wzdłuż pociągu, Giordino byłby zgubiony.Strażnik puścił poręcz, wyprostował się i bez pośpiechu wrócił do wnętrza wagonu. Giordino nie tracił czasu. Błyskawicznie wspiął się na kontener i ułożył się płasko na dachu. Z trudem chwytał oddech. Rękawem koszuli otarł pot z czoła, w końcu popatrzył w stronę Pitta.
– Chodź tutaj – zawołał Pitt zduszonym głosem.
Giordino podczołgał się ostrożnie do przedniej krawędzi kontenera i spojrzał w dół. W mroku ledwie widział szyny i migające betonowe podkłady. Może dlatego szybko podjął odważną decyzję. Wstał, cofnął się parę kroków, po czym rozpędził się i skoczył. Jego stopy dotknęły dachu sąsiedniego kontenera z co najmniej półmetrowym zapasem. Mimo to rzucił się do przodu z wyciągniętymi rękami; nikt nie pospieszył mu z pomocą.Pitt, mający najwyraźniej pełne zaufanie do sportowych zdolności przyjaciela, był już daleko. Badał uważnie skrzynię przy przedniej krawędzi dachu, mieszczącą aparaturę klimatyzacyjną. Skrzynia była duża, bo też znajdująca się w środku maszyneria musiała mieć wielką wydajność; w skwarze pustyni musiała skutecznie zapobiegać nagrzewaniu się łatwopalnych, wybuchowych chemikaliów.Już od dłuższego czasu zastanawiał się, jak niezauważenie przedostać się przez stację kontroli. W przeciwieństwie do Giordina nie sądził, by strażnicy Massarde'a mieli osobiście przeglądać wagony i kijami przeganiać włóczęgów, jak to robiła straż kolejowa w Ameryce w czasach Wielkiego Kryzysu. Nie przewidywał też obecności psów. Przy tak wielkim stężeniu wyziewów chemicznych i spalin – bowiem klimatyzatory także były napędzane małymi silnikami benzynowymi – nawet najwrażliwszy psi nos nie wyczułby obecności człowieka.
Pozostawało więc tylko jedno: kamery telewizyjne. Cała sieć kamer w budynku stacji – oto technika, którą najpewniej posługują się goryle Massarde'a.
– Masz coś do odkręcania śrub? – spytał, nie odwracając głowy, nie sprawdziwszy nawet, czy Giordino już do niego dotarł.