Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– I tę samą regułę stosuje pan do odpadów nuklearnych?

– Odpady to odpady. Z punktu widzenia ludzi różnica jest tylko ta, że jedne trują, a inne zabijają promieniowaniem.

– Czyli tak: wziąć forsę, zakopać, zapomnieć i nie przejmować się konsekwencjami?

Massarde wzruszył lekceważąco ramionami.

– Coś z tym paskudztwem trzeba przecież robić! Jeśli nie ja, to ktoś inny. Mój kraj ma bardzo rozbudowany program nuklearny; pod względem liczby elektrowni atomowych wyprzedza nas tylko Ameryka. Mamy dwa cmentarzyska odpadów nuklearnych na własnym terenie, w Soulaines i w La Manche. Niestety, żadne z nich nie jest przystosowane do magazynowania substancji trwale i silnie radioaktywnych. Taki na przykład pluton 239 ma okres połowicznego rozpadu dwadzieścia cztery tysiące lat. A są inne, nawet sto razy trwalsze. Tymczasem stosowane pojemniki, nawet jeśli są całkiem szczelne, nie wytrzymują dłużej niż dziesięć – dwadzieścia lat. Tak więc, jak widzieliście w trakcie nieproszonej wizyty w naszych podziemiach- lokujemy te szczególnie trwałe i niebezpieczne substancje tutaj.

– Czyli cały pański uczony wykład o paleniu odpadów oraz cały ten "zakład detoksyfikacji słonecznej" – to tylko fasada?

Massarde uśmiechnął się.

– W jakimś sensie tak. Ale także w dużej mierze prawda: rzeczywiście niszczymy ogromne ilości odpadów.

– Dla zachowania pozorów. – W głosie Pitta pojawił się chłód.

– Jak się panu udało, Massarde, zbudować całą tę cholerną atrapę i nie wzbudzić podejrzeń służb wywiadowczych? Dlaczego satelity szpiegowskie nie wykryły prac górniczych na taką skalę?

– Wykiwałem wszystkich – stwierdził bez żenady Massarde.- Jak tylko uruchomiłem linię kolejową, postawiłem duży budynek i zacząłem kopać pod nim. Urobek wywoziliśmy koleją, w opróżnionych kontenerach wracających do Mauretanii: przydał się tam do budowy portu.

– Chytrze pomyślane! Dostałeś pieniądze za transport w obie strony.

– Nigdy nie zadowalam się pojedynczą korzyścią – przyznał filozoficznie Massarde.

– No tak: nikt nie czuje się oszukany, nikt się nie skarży- kontynuował Pitt. – Żadne agencje ekologiczne nie wtrącają się i nie grożą zamknięciem zakładu. Nikt nie wspomina o zatruciu wód gruntowych. Nikt nie kwestionuje stosowanych metod; a już na pewno nie firmy, które produkują te odpady. Są szczęśliwe, że mogą się ich tak tanio pozbyć.

– W dziedzinie ochrony środowiska – odezwał się Verenne- niewielu jest świętych, którzy praktykowaliby to, co publicznie głoszą. Nikt tu nie jest bez winy, panie Pitt. Wszyscy korzystamy z dobrodziejstw nowoczesnej chemii: benzyny, plastiku, środków dezynfekcyjnych, konserwantów. To typowy przypadek sądu, w którym prokurator jest w cichej zmowie z oskarżonym. To monstrum, którego nie pokona ani pojedynczy człowiek, ani żadna organizacja. To samowystarczalny Frankenstein, którego nie da się już zabić.

– I dlatego, zamiast szukać rozwiązania, wymyśliliście oszustwo.

– Oszustwo?

– Tak! Nie robicie solidnych, trwałych pojemników na odpady; nie wkopujecie się dostatecznie głęboko, poniżej poziomu wód gruntowych. Wszystko byle szybciej, byle taniej. – Pitt ponownie spojrzał na Massarde'a. – Jesteś zwykłym kanciarzem, który bierze ciężkie pieniądze za prymitywne składowisko, zagrażające życiu i zdrowiu ludzi.

Massarde spurpurowiał, ale zdołał opanować wściekłość.

– Mało mnie obchodzi przeciek, który może zabić paru pustynnych włóczęgów za pięćdziesiąt czy nawet sto lat.

– Łatwo ci się powiedziało. – Spojrzenie Pitta było bezlitosne. – Jakbyś nie wiedział, że przeciek jest i że zatruta woda zabija pustynnych nomadów. Nie mówiąc o tym, że lada chwila może spowodować zniszczenie całego życia na Ziemi.Perpektywa zagłady nie zrobiła na Francuzie żadnego wrażenia. Jednakże to, co Pitt powiedział o umierających nomadach, otworzyło klapkę w pamięci Massarde'a.

– Czyżbyście działali w porozumieniu z doktorem Hopperem i jego ludźmi ze Światowej Organizacji Zdrowia?

– Nie, działamy na własną rękę – znów gładko skłamał Pitt.

– Ale wiecie o nich?

– Tak – przyznał Pitt. – Jeśli ci na tym zależy, mogę nawet powiedzieć, że znam osobiście ich biochemika.

– Doktora Evę Rojas? – wycedził Massarde, pilnie obserwując, jakie to wywrze wrażenie.

Pitt dostrzegł pułapkę, ale nie mając już nic do stracenia, postanowił brnąć dalej.

– Trafiłeś.

– Tak? No to spróbuję trafić jeszcze raz.

Tym razem Massarde rzeczywiście zgadywał. Postanowił sprawdzić oryginalną myśl, która dopiero przed chwilą przyszła mu do głowy.

– To ty uratowałeś ją pod Kairem z łap morderców?

– Owszem, przypadkiem byłem w pobliżu. Ty chyba robisz w niewłaściwej branży, Massarde. Mijasz się z powołaniem. Powinieneś być jasnowidzem.

Massarde miał już tego dosyć. Właściwie po co on, szef wielkiego imperium finansowego, traci czas na rozmowy z parą nędznych intruzów, zamiast pozostawić ich swoim gorylom. Skinął na Verenne'a.

– Skończyliśmy pogawędkę. Zawiadom generała Kazima, że może ich zabrać do swojego aresztu.

Twarz Verenne'a po raz pierwszy ożywiła się, przybierając wyraz jadowitego węża.

– Z najwyższą przyjemnością.

Z innej gliny ulepiony był jednak kapitan Brunone. Typowy przedstawiciel francuskiej kadry oficerskiej, sprzedał się wprawdzie Massarde'owi za żołd trzykrotnie wyższy niż w armii, zachował jednak wojskowy honor.

– Przepraszam, panie Massarde – powiedział – ale w ręce generała Kazima nie oddałbym nawet wściekłego psa. Ci ludzie wdarli się tu bezprawnie i powinni być ukarani, nie można jednak wydawać ich na tortury takiemu barbarzyńcy.

Massarde zastanawiał się przez chwilę nad słowami oficera.

– Słusznie, całkiem słusznie – rzekł w końcu, dziwnie zadowolony z siebie. – Nie możemy zniżać się do poziomu tego rzeźnika.

Popatrzył na Pitta i Giordino z błyskiem w oku.

– Zawieźcie ich do kopalni złota w Tebezzy. Pani doktor Rojas ucieszy się zapewne na widok pana Pitta; w dobrym towarzystwie lepiej się też pracuje, zwłaszcza łopatą.

– Ale co powiemy Kazimowi? – spytał Verenne. – Na pewno miałby ochotę porachować się z nimi osobiście za ten samochód…

– Nieważne – uciął Massarde. – Zanim dowie się, gdzie oni są, będą już martwi.

35

Prezydent spojrzał na Sandeckera znad swego biurka w owalnym gabinecie.

– Dlaczego nie poinformowano mnie o tym wcześniej?

– Ktoś uznał to za sprawę mniejszej wagi, nie mieszczącą się w pańskim kalendarzu spotkań.

Prezydent przeniósł wzrok na szefa urzędu Białego Domu, Earła Willovera.

– Czy to prawda?

Willover, łysiejący pięćdziesięcioletni okularnik z wielkim rudym wąsem, obrócił się w fotelu i spojrzał na Sandeckera.

– Konsultowałem pańską teorię czerwonego zakwitu z Krajową Radą Nauki. Nie zgadzają się z opinią, że mógłby stanowić zagrożenie dla świata.

– I nie widzą nic niezwykłego w tym, co dzieje się na środkowym Atlantyku?

– Uczeni, a są to niewątpliwe autorytety w dziedzinie oceanografii, uważają, że zakwit jest chwilowy i wkrótce zacznie się cofać, tak jak to bywało w przeszłości.

Willover kierował biurem wykonawczym Białego Domu w stylu Horacjusza, broniącego mostów rzymskich przed naporem etruskiej armii. Tylko nieliczni docierali do owalnego gabinetu, a już nikt nie mógł sobie pozwolić na przedłużenie audiencji lub spory z prezydentem bez narażenia się na gniewny odwet Willovera. Toteż członkowie Kongresu szczerze go nienawidzili – choć nikt nie mówił tego głośno.Prezydent jeszcze raz spojrzał na rozłożone przed nim na biurku zdjęcia satelitarne.

– Moim zdaniem – powiedział – tego zjawiska absolutnie nie można lekceważyć.

– Czerwony zakwit rzeczywiście cofa się po pewnym czasie – wyjaśnił Sandecker – jeśli żywi się wyłącznie naturalnymi składnikami wody morskiej. Ale tym razem jest zasilany pewnym związkiem kobaltu z syntetycznym aminokwasem. Ta substancja sączy się do oceanu z Afryki zachodniej, stymulując przyspieszone, lawinowe rozmnażanie czerwonych glonów.

Prezydent, były senator ze stanu Montana, wyglądał na człowieka, który lepiej czuje się w siodle niż za biurkiem. Wysoki, chudy, mówił miękkim akcentem Dzikiego Zachodu i do wszystkich zwracał się uprzejmym: "proszę pana", "proszę pani". I rzeczywiście, ilekroć miał okazję uciec na chwilę z Waszyngtonu, jechał na swoje ranczo nad rzeką Yellowstone, nie opodal miejsca sławnej bitwy Custera.

– Jeśli jest tak, jak pan mówi, to rzeczywiście zagrożony jest cały świat.

– Myślę, że wciąż nie doceniamy rozmiarów zagrożenia – ciągnął Sandecker. – Nasi eksperci zrobili komputerową symulację na podstawie najnowszych danych dotyczących tempa rozmnażania tych glonów. Jeśli nie podejmiemy żadnych działań, to do końca przyszłego roku, a prawdopodobnie nawet wcześniej, wygasną z braku tlenu wszelkie znane dotąd formy życia na Ziemi. Oceany będą martwe już wczesną wiosną.

– To śmieszne! – parsknął Willover. – Przepraszam, admirale, ale to naprawdę przypomina obawy małego Jasia, że niebo spadnie mu na głowę.

Sandecker przeszył go ostrym jak nóż spojrzeniem.

– Nie jestem małym Jasiem, a nadchodząca zagłada jest całkiem realna. To nie dziura ozonowa, której efekty w postaci wzrostu zachorowań na raka pojawią się za dwieście lat. Ani zmiany geologiczne o niewiadomych konsekwencjach czy inna nieznana plaga. Ani wojna nuklearna z następującą po niej Wieczną Nocą. Ani wielki meteor, który uderzy w planetę i spowoduje liczne kataklizmy. Jeśli ekspansja czerwonych glonów nie zostanie powstrzymana – i to szybko – one wyssają w ciągu roku cały tlen z atmosfery ziemskiej, powodując zagładę wszelkiego życia na powierzchni Ziemi.

– Kreśli pan bardzo ponurą wizję – rzekł prezydent. – Aż trudno to sobie wyobrazić.

– Pozwoli pan, panie prezydencie, że sformułuję to inaczej. Jeśli zostanie pan w tym roku ponownie wybrany, to więcej niż pewne, że nie dożyje pan końca drugiej kadencji. I nie będzie pan miał następcy, bo nie będzie już nikogo, kto mógłby na niego głosować.

Willover nie wierzył ani jednemu słowu Sandeckera.

54
{"b":"97609","o":1}