Gunn brał kiedyś w Arizonie udział w takim wyścigu jako członek załogi Pitta i Giordino, miał więc pewne wyobrażenie o takich pojazdach. Ale ten był wyjątkowy. Nadwozie stanowiła konstrukcja z rur; bez jakiejkowiek osłony. Ogromny, chyba siedmiolitrowy widlasty silnik, choć umieszczony centralnie, jak w bolidach Formuły 1, wystawał poza tylne koła. Przed silnikiem znajdowała się wąska ławeczka, na której oprócz kierowcy z trudem tylko mieścił się pasażer. Na platformie nad silnikiem zamontowany był ciężki karabin maszynowy typu Vulcan; sześć luf na obrotowej tarczy tworzyło jedyny w swoim rodzaju ażurowy dach nad kierowcą. Obsługę Vulcana stanowili dwaj ludzie, obaj uzbrojeni dodatkowo w krótkie pistolety maszynowe. Gunn przypomniał sobie, że takich właśnie pojazdów użyli Amerykanie w operacji "Pustynna Burza"; były szczególnie przydatne w szybkich akcjach na tyłach wojsk irackich.
W ślad za pojazdem szturmowym na płytę lotniska wybiegł pluton uzbrojonych po zęby żołnierzy w płowych pustynnych panterkach. Jeden stanął przy schodkach, by trzymać pod strażą malijskich techników. Reszta obstawiła budynek dworca i wieżę kontrolną.Dwaj wartownicy, pilnujący wojskowej części lotniska, patrzyli jak zahipnotyzowani na dziwny pojazd pędzący w ich kierunku. Dopiero gdy zbliżył się na niespełna sto metrów, oprzytomnieli i chwycili za broń. Za późno. Krótka seria z Vulcana skosiła ich w ułamku sekundy.
Kierowca skręcił w stronę ośmiu myśliwców stojących na skraju lotniska. Nie były rozproszone, jak w okresach zagrożenia wojennego. Stały ciasno jeden przy drugim, w idealnie równym szeregu, jakby przygotowane do uroczystej inspekcji. Pociski z samochodu szturmowego uderzały w kolejne maszyny krótkimi, morderczymi seriami. I gdy kule przebijały zbiorniki paliwa, jeden samolot po drugim stawał w płomieniach. Z ogłuszającym hukiem wybuchały podwieszone pod skrzydłami bomby i rakiety. Po minucie z ośmiu myśliwców została już tylko kupa płonącego złomu.Gunn obserwował tę dramatyczną scenę w absolutnym osłupieniu. Skulił się za swoją akacją, jak gdyby jej wątły pień mógł mu dać jakąkolwiek osłonę. Spojrzał na zegarek: od rozpoczęcia operacji minęło zaledwie szcść minut. Samochód szturmowy wrócił szybko w stronę Airbusa. Nie wjechał jednak do środka, tylko zajął pozycję bojową przed budynkiem dworca. Tymczasem na przystawionych do samolotu schodkach pojawił się oficer z tubą w ręku. Podniósł ją do ust i zawołał, przebijając się przez huk eksplozji:
– Panie Gunn! Proszę wyjść! Mamy bardzo mało czasu!
Zaskoczony Gunn wahał się przez chwilę. A jeśli to pułapka? Jeśli Malijczycy zainscenizowali to wszystko, żeby go schwytać?
– Panie Gunn! – krzyknął oficer ponownie. – Jeśli mnie pan słyszy, błagam, niech się pan pospieszy. Inaczej będziemy musieli odlecieć bez pana!
Gunn odrzucił wątpliwości. Bzdura, pomyślał. Kazim nigdy w życiu nie poświęciłby ośmiu swoich myśliwców dla złapania jednego człowieka. Wyskoczył zza akacji i pobiegł w stronę Airbusa, machając rękami.
– Zaczekajcie! Jestem tutaj! – krzyczał jak szalony.
Oficer dostrzegł go, zbiegł po schodkach i dreptał niecierpliwie po betonie, jak pasażer zirytowany opóźnieniem rozkładowego lotu. Kiedy wreszcie mocno zdyszany Gunn dotarł do samolotu, obrzucił go takim spojrzeniem, jakim patrzy się na ulicznego żebraka.
Odezwał się jednak grzecznie:
– Dzień dobry. Pan Rudi Gunn?
– Tak, a pan?
– Pułkownik Marcel Levant.
Dopiero teraz, z bliska, Gunn mógł w pełni ocenić klasę elitarnej jednostki, którą po niego przysłano. Byli nie tylko świetnie uzbrojeni, aie i znakomicie przygotowani fizycznie. Wyglądali przy tym jak ludzie, którzy zabijają bez najmniejszych skrupułów. Nagle uświadomił sobie, że akcent pułkownika nie jest amerykański. Poczuł się nieswojo. W ułamku sekundy wróciły wszystkie wątpliwości.
– Co to za jednostka? – spytał niepewnie.
– UNICRATT. Grupa taktyczna Organizacji Narodów Zjednoczonych.
– Skąd pan wiedział, jak się nazywam i jak mnie szukać?
– Admirał James Sandecker dostał wiadomość radiową od niejakiego Dirka Pitta, że ukrywa się pan w pobliżu lotniska, i że trzeba pana stąd jak najszybciej zabrać.
– A więc to admirał was wysłał! – Gunn odetchnął z ulgą.
– Ściślej: Sekretarz Generalny ONZ na prośbę admirała – odparł lekko już zniecierpliwiony Levant. – Ale może i ja o coś zapytam: skąd właściwie mogę mieć pewność, że to pan jest Rudi Gunn?
Amerykanin powiódł wzrokiem po pustkowiu otaczającym lotnisko.
– A jak pan myśli, u diabła, ilu Rudich Gunnów pęta się po tej pustyni, czekając na pańskie wezwanie?
– Nie ma pan żadnego dokumentu, żadnego dowodu tożsamości? – upierał się Levant.
– Nie mam. Wszystko leży już pewnie na dnie Nigru. Musi mi pan uwierzyć.
Levant przekazał tubę przechodzącemu młodszemu oficerowi.
– Zebrać ludzi! – rozkazał krótko. – Wracamy.
Odwrócił się znowu do Gunna z oficjalnym uśmiechem, w którym nadal nie było cienia sympatii.
– Proszę do samolotu, panie Gunn. Nie ma czasu na jałowe konwersacje.
– Dokąd mnie zabieracie? Levant stłumi odruch irytacji.
– Do Paryża – odparł rzeczowo. – Stamtąd poleci pan do Waszyngtonu, gdzie, jak się zdaje, czeka na pana niecierpliwie całe grono Bardzo Ważnych Osób. Tylko tyle mogę powiedzieć. A teraz proszę na pokład. Najwyższy czas.
– Właściwie dlaczego tak się pan spieszy? – spytał Gunn, którego zaczęła już bawić nieufność pułkownika. – Przecież zniszczył im pan całe lotnictwo.
– Nie całe; tylko jedną eskadrę. Mają trzy inne, w pobliżu Bamako. To dość daleko stąd, ale jeśli już wiedzą, co tu się stało, mogą dopaść nas jeszcze w przestrzeni powietrznej Mali.
Tymczasem samochód szturmowy wjechał już do wnętrza Airbusa; za nim wchodzili pospiesznie żołnierze Levanta. Potężnie zbudowana dziewczyna w stroju stewardesy Air Afrique, ta sama, która tak brawurowo rozpoczęła operację na lotnisku, przecinając kable wieży kontrolnej, teraz chwyciła Gunna pod ramię i pociągnęła po schodkach w górę. Widząc jego przestraszoną minę, uśmiechnęła się.
– Nie mamy tu pierwszej klasy z luksusowymi daniami i szampanem, panie Gunn, ale jest zimne piwo i kanapki z mortadelą – powiedziała.
– Nie ma pani pojęcia, jak to luksusowo dla mnie brzmi – odwzajemnił się uśmiechem Gunn.
Byłby całkiem szczęśliwy, gdyby nie nowa fala lęku, która nagle go ogarnęła. Pitt i Giordino zapewnili mu pomyślną ucieczkę (ciekawe, skąd wzięli radio, żeby skontaktować się z Sandeckerem), ale sami tam przecież zostali! Ich poświęcenie przekraczało dla niego granice rozsądku. Rozumiał, że zależy im na znalezieniu źródeł groźnego skażenia, ale decyzja, by pozostać na obcym, śmiertelnie wrogim terenie bez żadnych właściwie środków – była szaleństwem. Teraz, zwłaszcza po wydarzeniach na lotnisku, Kazim rzuci przeciwko nim całą swoją jawną i tajną armię. Jeśli nie zniszczy ich pustynia – zrobią to Malijczycy.
Zatrzymał się jeszcze na chwilę na szczycie schodków. Widział stąd bez trudu oddaloną zaledwie o półtora kilometra na zachód rzekę Niger i wąskie pasma roślinności wzdłuż brzegów. Ale ku północy i wschodowi, tuż za miastem, rozciągał się bezmiar skalisto-piaszczystej pustyni.
Gdzie są teraz? Czy w ogóle jeszcze żyją?
Oderwał wzrok od posępnego, złowrogiego krajobrazu i wszedł do samolotu. Fala chłodnego, klimatyzowanego powietrza uderzyła go jak wodospad. Po chwili samolot wystartował. Zapylone piaskiem oczy bolały go dokliwie.Siedzący obok pułkownik z zaciekawieniem przyglądał się jego zatroskanej twarzy. W końcu Gunn odwrócił ku niemu oczy.
– Wyrwał się pan z takiego piekła, a nie wygląda pan na specjalnie ucieszonego – zauważył Levant.
– Myślę o ludziach, których tu zostawiłem.
– Pitt i Giordino to pańscy przyjaciele?
– Od wielu lat.
– Dlaczego nie uciekli razem z panem?
– Mają tutaj pewną robotę do skończenia.
Levant pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Muszą być albo bardzo odważni, albo kompletnie zwariowani.
– Zwariowani? Nie, ani trochę.
– Przecież to się nie może dobrze skończyć.
Gunn uśmiechnął się blado.
– Nie zna ich pan – rzekł z nagłym przypływem wiary i ufności. – Jeśli jest na świecie ktoś, kto potrafi wejść do piekła i wrócić stamtąd ze szklanką tequili z lodem w ręku, to tym kimś jest właśnie Dirk Pitt.
Sześciu żołnierzy osobistej ochrony generała Kazima czekało, aż łódź Massarde'a dobije do przystani. Gdy Francuz znalazł się na nabrzeżu, dowódca oddziału zastąpił mu drogę i zasalutował.
– Monsieur Massarde?
– O co chodzi?
– Generał Kazim chce się natychmiast z panem widzieć.
– Czy generał nie wie, że muszę jechać do Fort Foureau i bardzo się spieszę?
Major skłonił się uprzejmie.
– Chyba chodzi o coś bardzo ważnego.
– Niech pan prowadzi – rzekł Massarde, westchnąwszy w iście francuski sposób.
Ruszyli brudnym nabrzeżem w stronę dużego budynku. Massarde szedł za majorem otoczony przez straż.
– Proszę tędy – major wskazał boczną alejkę okalającą budynek.
Minęli pilnie strzeżoną przez uzbrojonych żołnierzy ciężarówkę mercedes-benz z przyczepą, osobisty pojazd generała Kazima do nadzwyczajnych celów wojskowych. Massarde wszedł po schodach do budynku. Ciężkie, masywne drzwi zamknęły się za nim.
– Generał Kazim jest w swoim biurze – rzekł major, przepuszczając Massarde'a przez następne drzwi i zostając nieco z boku.
W porównaniu z upałem, panującym na zewnątrz, powietrze w biurze wydawało się arktyczne. Klimatyzacja musiała być włączona na maksimum. Zasłony w kuloodpornych oknach sprawiały, że w pomieszczeniu panował półmrok. Massarde przez chwilę przyzwyczajał wzrok do ciemnego wnętrza.
– Usiądź, Yves – rzekł Kazim zza biurka, odkładając jednocześnie słuchawkę jednego z czterech telefonów.
Massarde uśmiechnął się, wciąż na stojąco.
– Po co tu tyle straży? Boisz się zamachu? Kazim uśmiechnął się również.
– Po tym, co zdarzyło się w ciągu ostatnich paru godzin, żadne środki ostrożności nie są przesadne.