Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Atakujący zatrzymali się. Spojrzeli na swoich dwóch towarzyszy. Jeden z nich klęczał i obejmował lewą ręką złamane prawe ramię, drugi zasłaniał twarz dłońmi, spod których ciekła krew. Digna leżał na ziemi nieprzytomny. Zaczęli powoli wycofywać się w stronę drzwi. Po chwili już ich nie było.

– Dosyć łatwo poszło – rzekł Giordino. – Ci faceci nie przeżyliby w Nowym Yorku pięciu minut.

– Pilnuj drzwi – rzekł Pitt. Odwrócił się do właściciela, cierpliwie przewracającego kolejne strony gazety. Był tak obojętny, jakby tego rodzaju sceny odbywały się tu codziennie.

– Le garaged – spytał Pitt.

Barman podniósł głowę i bez słowa wskazał palcem południową ścianę baru.

– Merci. – Pitt rzucił na stół kilka franków, żeby pokryć wyrządzone w barze szkody.

– Niezłe miejsce – rzeki Giordino. – Aż żal się z nim rozstawać.

Pitt spojrzał na zegarek.

– Mamy tylko cztery godziny do świtu. Musimy stąd wiać, zanim ogłoszą alarm.

Opuścili bar i ciemnymi zaułkami podążyli we wskazanym przez barmana kierunku.

Brak miejskich świateł i pogrążone w ciemnościach domy, których mieszkańcy już spali, dawały względne poczucie bezpieczeństwa. Doszli do dość dużego ceglanego budynku przypominającego kształtem dom towarowy. Prowadziła doń szeroka żelazna brama oraz podwójne drzwi. Przylegający do budynku, otoczony łańcuchem parking wyglądał jak cmentarzysko samochodów. W kilku rzędach stały stare samochody lub raczej to, co z nich pozostało: ramy i karoserie. Koła i zużyte silniki złożone były w jednym z rogów placu, obok nich walało się kilka opakowań po oleju. Przekładnie i dyferencjały leżały bliżej samego budynku. Ziemia wokół garażu cuchnęła olejem.

Brama była związana sznurem. Giordino przeciął go bez trudu znalezionym na ziemi ostrym kamykiem. Ostrożnie podeszli dQ drzwi: mógł tu być system alarmowy albo przynajmniej pies. Ale nie odezwało się ani szczekanie, ani syrena alarmu. Widocznie właściciel nie obawia się kradzieży, pomyślał Pitt. Nic dziwnego, przy tak małej ilości samochodów w mieście każda skradziona część od razu łatwo wskazałaby złodzieja.Podwójne drzwi zamknięte były zardzewiałą kłódką. Giordino wziął ją w swe potężne dłonie i szarpnął mocno. Otworzyła się natychmiast. Spojrzał na Pitta i uśmiechnął się.

– Łatwa robota. Stary i zardzewiały mechanizm.

– Jeśli okaże się, że za tymi drzwiami kryje się nasz ratunek, dostaniesz ode mnie medal.

Pitt otworzył cicho drzwi i wszedł do środka. Pomieszczenie przystosowane było do reperacji podwozi samochodów. Było tam również niewielkie biuro i boks z różnymi częściami samochodowymi i narzędziami. Resztę garażu zajmowały trzy samochody osobowe i dwie ciężarówki, częściowo rozebrane.Na samym środku pomieszczenia znajdowało się jednak coś, co przyciągnęło uwagę Pitta. Włączył na chwilę reflektory jednej z ciężarówek i oświetlił stojący przed nią elegancki, jaskrawoczerwony automobil sprzed drugiej wojny światowej.

– O Boże – szepnął Pitt. – To prawdziwy Avions Voisin.

– Co takiego?

– Voisin. Produkowany od 1919 do 1939 roku we Francji przez Gabriela Voisina. Bardzo rzadki samochód.

Giordino podszedł bliżej i starannie obejrzał niezwykłe auto. Zwrócił uwagę na nietypowe klamki, trzy wycieraczki zamiast dwóch na przedniej szybie, wspaniałą chromowaną atrapę i skrzydlatą figurkę na masce.

– Rzeczywiście oryginalny.

Pitt usiadł za kierownicą, umieszczoną po prawej stronie. Wnętrze i tablica rozdzielcza były w stylu art-deco. W stacyjce tkwił kluczyk. Pitt przekręcił go i obserwował przez chwilę wskazówkę paliwa. Bak był pełen. Nacisnął guzik startera. Silnik ruszył niemal bezgłośnie. Jedyną oznaką jego pracy była smużka dymu, wydobywająca się z rury wydechowej.

– Trzeba przyznać, że jest cichy – zauważył Giordino z podziwem.

– Silnik ma zawory tulejowe – wyjaśnił Pitt. – Stosowano je dawniej dla zmniejszenia hałasu. Potem okazało się, że zawory grzybkowe są wprawdzie głośniejsze, ale dają większą moc i oszczędność paliwa.

– Naprawdę chcesz jechać tym zabytkiem przez pustynię? – Giordino przyglądał się sceptycznie staroświeckiej maszynie.

– Mamy pełno benzyny, no i lepsze to niż wielbłąd. Weź parę butelek wody i sprawdź, czy nie ma tu czegoś do zjedzenia.

– Mocno w to wątpię – rzekł Giordino. – Są tylko różne oranżady i automat z cukierkami.

– Może coś jednak znajdziesz.

Pitt otworzył drzwi garażu i bramę ogrodzenia. Sprawdził olej w silniku i wodę w chłodnicy, a także ciśnienie w oponach.Nadszedł Giordino z pełnym pojemnikiem soft-drinków i kilkoma plastikowymi kanistrami wody.

– Płynów wystarczy nam na parę dni, ale do jedzenia mamy tylko dwie puszki sardynek i jakieś wafle.

– Rzuć to wszystko na tylne siedzenie i ruszamy.

Sześćdziesięcioletni Voisin cicho i gładko ruszył naprzód. Pitt minął wolno stojące na placu samochody i wyjechał przez bramę. Ostrożnie jechał główną aleją miasta, aż dotarł do brudnej, wąskiej uliczki, biegnącej na zachód, równolegle do Nigru. Dopóki znajdowali się w obrębie miasta, starał się nie przekraczać szybkości dwudziestu pięciu kilometrów. Dopiero minąwszy ostatnie budynki mocniej nacisnął gaz i włączył światła.

– Przydałaby się mapa – rzekł Giordino.

– Muszą nam wystarczyć ślady wielbłądów. Nie możemy ryzykować jazdy główną drogą.

– To dobre tak długo, dopóki ta ścieżka dla bydła będzie prowadziła wzdłuż rzeki.

– Musimy dotrzeć do miejsca, w którym Gunn stwierdził wpływ toksyn do Nigru. Wtedy skręcimy na północ.

– Nie chciałbym być w tych stronach, kiedy szofer Kazima oznajmi mu, że skradziono jego cacko.

– Kazim i Massarde będą przekonani, że uciekamy za najbliższą granicę, czyli do Nigru – rzekł Pitt. – Nie przyjdzie im do głowy szukać nas w samym sercu pustyni.

– Muszę przyznać, ze wcale mi się nie uśmiecha ta podróż – narzekał Giordino.

Nie uśmiechała się też Pittowi. Kolejne kuszenie losu nie wróżyło im dożycia spokojnej starości. W świetle reflektorów widać było bezkresny płaski teren ze sterczącymi tu i ówdzie skałami. Migające przed nimi cienie drzew manny przypominały tańczące na pustyni duchy.

Nie byłoby przyjemnie tu umrzeć, pomyślał Pitt.

26

O dziesiątej słońce było już wysoko. Tempratura zbliżyła się – o ile Gunn mógł to ocenić bez termometru – do trzydziestu pięciu stopni. Zerwał się dość silny wiatr. Dawał pewną ochłodę, ale jednocześnie wznosił tumany pyłu, wciskającego się nieprzyjemnie w oczy, nos i gardło. Włożył okulary słoneczne, których na szczęście nie zapomniał wziąć do plecaka, i owinął szczelniej głowę prymitywnym zawojem z prześcieradła. Otworzył małą plastikową butelkę z wodą i wypił co najmniej połowę. Nie musiał oszczędzać wody, odkąd wykrył nieopodal dworca lotniczego czynny kran przeciwpożarowy.

Lotnisko wyglądało równie martwo jak poprzedniego wieczora. Części wojskowej pilnowali wprawdzie wartownicy, ale przy hangarach i samolotach nie było żadnego ruchu. Nie było go również na lotnisku cywilnym. Nagle jednak z budynku dworca wynurzył się jakiś człowiek, wsiadł na motorynkę i podjechał do oddalonej o sto metrów wieży kontroli. Gunn odczytał to jako dobry znak. Nikt przy zdrowych zmysłach nie robiłby sobie w takim upale przejażdżek dla zabawy. Powód mógł być tylko jeden: zapowiedziane lądowanie jakiegoś samolotu.Wysoko nad kryjówką Gunna zataczał powolne kręgi sokół. Gunn obserwował go przez chwilę, potem przesunął nad głową jedną z desek, by dawała choć trochę cienia. Ponownie zlustrował spojrzeniem całe lotnisko. Na płytę przed dworcem wjechała furgonetka. Wysiedli z niej dwaj mężczyźni w kombinezonach obsługi lotniska i zaczęli wyładowywać drewniane klocki, służące do blokowania kół samolotu na postoju. Gunn zaczął intensywnie obmyślać optymalną drogę ze swojej kryjówki do miejsca postoju samolotu. Szczególnie uważnie oglądał nieliczne krzaki i nierówności terenu, za którymi mógłby się schować.

Znowu położył się na plecach i patrzył w niebo, usiłując przystosować się do panującego upału. Sokół zaatakował właśnie jakiegoś małego ptaszka, lecącego w stronę rzeki. Na niebie widać było kilka małych, kłębiastych chmurek. Skąd się brały i jak zdołały przetrwać w rozpalonym i suchym jak pieprz powietrzu?Nagle poniżej obłoków, daleko nad horyzontem dostrzegł długą, szybko przesuwającą się igłę. Usiadł i skupił na niej wzrok. Odrzutowiec okrążał miasto od północy i zachodu, wyraźnie zniżając lot. Był jeszcze za daleko, by go rozpoznać, ale Gunn miał już pewność, że nie jest to maszyna wojskowa; nie szykowano by dla niej powitania w cywilnej części lotniska.

Odsunął chroniące go od słońca deski, wciągnął na plecy tornister i przykucnął jak sprinter gotowy do startu. Poczuł nerwowe bicie serca; samolot zbliżył się na niespełna kilometr do lotniska. Teraz widział już wyraźnie szczegóły: to był duży samolot pasażerski, francuski Airbus z jasno – i ciemnozielonymi poziomymi pasami na kadłubie i znakami rozpoznawczymi Air Afrique.

Maszyna dotknęła kołami betonu niemal na początku pasa i szybko wyhamowała. Choć na pasie nie czekał samochód z tablicą "FOLLOW ME", pilot sprawnie i bez wahania dokołowal pod dworzec. Nie wyłączył silników; pracowały nadal, choć na jałowych obrotach. Dwaj ludzie z obsługi lotniska nie zwrócili na to uwagi. Wsunęli bloki pod koła, potem przytoczyli do przednich drzwi samolotu wózek ze schodkami.Stali na betonie z zadartymi głowami, czekając na pojawienie się pasażerów. Ale drzwi wciąż pozostawały zamknięte. Gunn miał już pewność, że nie jest to zwykły samolot pasażerski. Postanowił ruszyć. Pokonał biegiem pięćdziesiąt metrów dzielących go od najbliższej cherlawej akacji, przycupnął za nią i podjął na nowo obserwację samolotu.

Przednie drzwi samolotu odsunęły się wreszcie; ukazała się stewardesa, zbiegła szybko po schodkach i, nie zwracając uwagi na malijskich techników, pomaszerowała w stronę wieży kontrolnej. Zaintrygowani Malijczycy oderwali wzrok od samolotu i patrzyli za nią z ciekawością. Zachowywała się rzeczywiście dziwnie. Kiedy doszła do podstawy wieży, z przewieszonej przez ramię torby wyjęła nożyce do drutu i spokojnie, bez pośpiechu, przecięła całą wiązkę kabli elektrycznych i telefonicznych, łączących wieżę z budynkiem dworca. Potem dała ręką znak w kierunku kabiny pilotów Airbusa.Niemal natychmiast spod brzucha samolotu opuściła się na beton szeroka pochylnia. Z wnętrza dał się słyszeć silnik samochodu. Pracował na wysokich obrotach, choć jednocześnie dziwnie cicho. Po chwili po rampie zjechało coś, co przypominało "buggy", samochód do wyścigów terenowych.

41
{"b":"97609","o":1}