Usiedli przy pustym stole przenosząc wzrok z umeblowania baru na jego klientelę.
Na szczęście nie było tu ludzi w mundurach. Na oko publiczność stanowili okoliczni rybacy, trochę ludności z miasta i kilku farmerów. Nie było także kobiet. Niektórzy z zebranych pili piwo, większość jednak sączyła słodką kawę lub herbatę z małych filiżanek. Obrzuciwszy przybyszów obojętnymi spojrzeniami wrócili do swoich rozmów i do gry, przypominającej domino.
Giordino przechylił się przez stół do Pitta.
– Czy to jest twój pomysł na dzisiejszą noc?
– W czasie burzy każdy port jest dobry – odparł Pitt.
Właściciel baru, duży mężczyzna o gęstej, wełnistej czarnej czuprynie i wielkich wąsach zbliżył się do stolika, czekając w milczeniu na zamówienie.
– Piwo – rzekł Pitt, pokazując dwa palce.
Właściciel kiwnął głową. Wrócił za bar i wyjął dwie butelki ze starej lodówki.
Giordino spojrzał na Pitta pytająco.
– Czy mógłbyś mi powiedzieć, czym zapłacisz?
Pitt uśmiechnął się, po czym schylił się pod stół i zdjął lewy but. Jednocześnie wodził wzrokiem po knajpie, obserwując twarze zebranych gości. Na szczęście nikt nie patrzył w ich stronę.
Otworzył zamkniętą dłoń i oczom Giordina ukazał się spory zwitek malijskiej waluty.
– Franki Konfederacji Afryki Francuskiej – wyjaśnił spokojnie. – Admirał pomyślał o wszystkim.
– Rzeczywiście, niczego nie zapomniał – zgodził się Giordino. – Ciekawe jednak, dlaczego zawierzył tobie, a nie mnie.
– Po prostu mam większy numer butów.
Właściciel baru postawił piwo na stole.
– Dix francs – rzekł.
Pitt wręczył mu banknot. Właściciel przez chwilę oglądał go pod światło, jednocześnie sprawdzając nadruk dużym palcem. Wreszcie skinął głową i odszedł.
– Dlaczego dałeś mu dwadzieścia franków? Chciał tylko dziesięć – rzekł Giordino. – Pomyśli, że jesteś taki bogaty i pół miasta będzie nas chciało obrobić po wyjściu z baru.
– Właśnie o to mi chodzi – rzekł Pitt – Przecież oni tu marzą, żeby z kimś pohandlować.
– Będziesz kupował, czy sprzedawał?
– Raczej będę kupował. Potrzebny jest nam jakiś środek transportu.
– Ja muszę przede wszystkim coś zjeść. Jestem głodny jak niedźwiedź po śnie zimowym.
– Jeśli chcesz, spróbuj tutejszej kuchni. Ja wolę się przegłodzić.
Byli właśnie przy trzecim piwie, kiedy do baru wszedł wysoki, lekko przygarbiony młodzieniec. Mógł mieć osiemnaście lat. Miał dość miłą twarz i melancholijne spojrzenie. Jak większość tubylców był prawie czarny, o grubych, wełnistych włosach. Pod białym, luźno narzuconym strojem przypominającym prześcieradło nosił żółty T-shirt i spodnie koloru khaki. Obrzucił szybkim spojrzeniem Pitta i Giordina.
– Cierpliwość jest cnotą żebraków – mruknął Pitt. – Oto nadchodzi nasz ratunek.
Młody człowiek zatrzymał się przy ich stole i skinął głową.
– Bonjour,
– Dobry wieczór – odparł Pitt.
Smutne oczy błysnęły z zadowolemiem.
– Jesteście Anglicy?
– Nowozelandczycy – skłamał Pitt.
– Nazywam się Mohammed Digna. Może chcecie zmienić pieniądze?
– Mamy tutejszą walutę.
– A może potrzebny warn przewodnik, lub ktoś; kto pomoże w sprawach celnych, ułatwi kontakt z policją lub jakimś urzędem?
– Nie, wszystko w porządku. – Pitt wskazał ręką krzesło. – Napije się pan z nami?
– Tak, z przyjemnością. – Digna rzucił barmanowi parę słów po francusku.
– Mówi pan doskonale po angielsku – rzekł Giordino.
– Chodziłem do podstawowej szkoły w Gao, a do college'u w stolicy kraju, Bamako, gdzie byłem najlepszy – odparł dumnie. – Znam cztery języki, licząc razem z moim własnym, językiem bambara. Oprócz tego znam francuski, angielski i niemiecki.
– To jest pan lepszy ode mnie -.rzekł Giordino. – Ja znam tylko angielski.
– Czym się pan zajmuje? – spytał Pitt.
– Mój ojciec jest wodzem sąsiedniej wioski. Zajmuję się jego interesami i handlem z zagranicą.
– I czasem odwiedza pan bary i proponuje swe usługi turystom – dodał Giordino złośliwie.
– Lubię porozmawiać z cudzoziemcami, ćwiczę w ten sposób języki.
– A jak pana ojciec eksportuje te towary? – pytał dalej Pitt.
– Ma kilka ciężarówek.
– Czy można by jedną z nich wynająć?
– Chcecie wziąć jakiś towar?
– Nie, mój przyjaciel i ja chcieliśmy zrobić małą wycieczkę na północ. Chcemy zobaczyć wielką pustynię, zanim wrócimy na Nową Zelandię.
Digna potrząsnął przecząco głową.
– To niemożliwe. Ciężarówki ojca wyjechały dziś po południu do Mopti, z tekstyliami i innymi towarami. Zresztą cudzoziemcy nie mogą podróżować po pustyni bez specjalnego zezwolenia.
Pitt odwrócił się do Giordina z wyrazem rozczarowania na twarzy.
– A to pech. Sądziliśmy, że po przejechaniu pół świata uda nam się zobaczyć przynajmniej karawanę wielbłądów na pustyni.
– Nie będę mógł spojrzeć w oczy mojej siwej matce – żalił się Giordino. – Dała mi wszystkie swoje oszczędności, żebym mógł zobaczyć życie na Saharze.
Pitt poruszył się na krześle.
– No, musimy już wracać do Timbuktu.
– Macie samochód? – pytał Digna.
– Nie.
– To jak dostaliście się tu z Timbuktu?
– Autobusem – odrzekł niepewnie Giordino.
– To znaczy tą ciężarówką, która wozi pasażerów?
– Tak, tą ciężarówką – skwapliwie potwierdził Giordino.
– Nie znajdziecie żadnego środka lokomocji do Timbuktu przed jutrzejszym południem – rzekł Digna.
– Przecież musi być w Bourem jakiś samochód, który można by wynająć.
– Bourem to biedne miasto. Większość ludzi porusza się tu na motorowerach. Tylko nieliczne rodziny mogą sobie pozwolić na samochód, który nie wymagałby ciągłych reperacji. Jedyny naprawdę dobry samochód w Bourem należy do generała Kazima.
Pitt i Giordino pomyśleli to samo. Jakby mózgi ich pracowały na tych samych falach.
Obaj nadstawili uszu i obaj uśmiechnęli się nieznacznie.
– A skąd tu się wziął jego samochód? – spytał Pitt niewinnie. – Widzieliśmy generała wczoraj w Gao.
– Generał podróżuje zwykle helikopterem lub wojskowym odrzutowcem – odpowiedział Digna. – Ale w każdym mieście lubi się poruszać swoim własnym autem z szoferem. Jego szofer właśnie przeprowadzał samochód z Bamako do Gao i miał awarię kilka kilometrów od Bourem. Przyholowali go tu do reperacji.
– I już go naprawili? – spytał Pitt z obojętnym wyrazem twarzy.
– Wczoraj wieczorem. Miał tylko pękniętą chłodnicę.
– A szofer wrócił do Gao? – Giordino udał zdziwienie. Digna pokręcił przecząco głową.
– Droga stąd do Gao nie jest jeszcze gotowa. Jazda nocą byłaby niebezpieczna. Szofer nie chciał ryzykować wypadku. Zamierza ruszyć jutro o świcie.
Pitt przyglądał się rozmówcy.
– Skąd pan to wszystko wie?
– Garaż, w którym reperuje się samochody, należy do mojego ojca i ja sam osobiście dopilnowałem tej naprawy – wyjaśnił z dumą Digna. – Razem z szoferem poszliśmy potem na kolację.
– A gdzie jest teraz szofer?
– Teraz jest gościem mojego ojca.
Pitt zmienił temat rozmowy na kwestie lokalne.
– Jest tu jakiś przemysł?
Digna roześmiał się.
– Te okolice są zbyt biedne, żeby produkować coś więcej niż figurki i makatki dla turystów.
– To ma też dobre strony – nie macie śmietnisk przemysłowych.
– Rzeczywiście. Jest tylko spalarnia odpadów, ale też daleko; w Fort Foureau, kilkaset kilometrów na północ.
Rozmowa urwała się na chwilę. Nagle Digna spytał:
– Dużo macie malijskich pieniędzy?
– Nie mam pojęcia – odparł Pitt. – Nie liczyłem.
Kątem oka dostrzegł, że Giordino wpatruje się w stolik na końcu sali, przy którym siedziało czterech mężczyzn. Kiedy na nich spojrzał, szybko odwrócili głowy. Zrozumiał, że to pułapka. Spojrzał z nadzieją na barmana, który z zainteresowaniem czytał gazetę. Na niego nie można było liczyć. Szybki rzut oka na pozostałych klientów przekonał go jednak, że są całkowicie zajęci rozmową i dominem. Pięciu na dwóch; mogło być gorzej, pomyślał.
Dokończył piwo i wstał.
– Czas na nas.
– Proszę przekazać nasze pozdrowienia ojcu – rzekł Giordino, ściskając dłoń Digny.
Twarz młodego Malijczyka była wciąż uśmiechnięta, oczy zrobiły się jednak twarde.
– Nie możecie stąd wyjść.
– Niech się pan nami nie przejmuje – rzekł Giordino – prześpimy się gdzieś na drodze.
– Dawajcie forsę – rzekł Digna cicho, ale groźnie.
– Syn wielkiego wodza żebrze o pieniądze – rzekł szyderczo Pitt. – Twój stary musi mieć z tobą kłopoty.
– Nie drażnij mnie – odparł Digna lodowatym tonem. – Oddajcie forsę, albo zostanie z was marmolada.
Giordino udał, ze nie obchodzą go słowa Digny i ruszył w stronę baru. Czterej mężczyźni przy drzwiach wstali od stołu, wyraźnie czekając na sygnał do walki. Nie było jednak żadnego sygnału. Malijczycy poczuli się trochę niepewnie. Pitt zbliżył się do Digny.
– Czy wiesz, co ja i mój przyjaciel robimy z takimi śmierdzielami jak ty? – spytał cicho.
– Ten, kto obraza Mohammeda Dignę, musi umrzeć – wycedził Digna przez zęby.
– Zakopiemy twoje ścierwo z kawałkiem świńskiej szynki w gębie – dokończył Pitt.
Dla pobożnego muzułmanina nie ma nic obrzydliwszego niż świnia. Jest ona dla niego uosobieniem brudu i nieczystości, a sama myśl o trwaniu całą wieczność z kawałkiem wieprzowego mięsa w ustach jest najstraszniejszym z możliwych koszmarów. Pitt wiedział o tym dobrze, tak jak wiedział na przykład, że pierś wampira należy przebić osikowym kołkiem.
Przez całe pięć sekund Digna trwał bez ruchu. Z gardła wydobywały mu się dziwne dźwięki. Jakby się dusił. Jego twarz stężała z wściekłości. Nagle szybkim ruchem wyciągnął długi nóż, ale nie zdążył go użyć. Pięść Pitta wylądowała na jego szczęce z siłą kuli karabinowej. Malijczyk upadł do tyłu, przewracając stół, przy którym grupa ludzi grała w domino. Praktycznie był już wyeliminowany z walki. Obstawa pokonanego Digny otoczyła Pitta. Trzech miało długie, zakrzywione noże, czwarty trzymał w ręku podniesioną siekierę.Pitt uniósł krzesło i z całej siły uderzył nim najbliższego napastnika, łamiąc mu prawą rękę i obojczyk. Pokój wypełnił krzyk zranionego Malijczyka. Przerażeni goście zbili się w kupę, potem w panice zaczęli uciekać, tłocząc się w wąskich drzwiach. W tym samym momencie powietrze rozdarł następny wrzask bólu. Rzucona przez Giordina butelka whisky uderzyła w głowę człowieka z siekierą. Pitt tym razem uniósł do góry stół, jednocześnie słysząc za sobą odgłos tłuczonego szklą. Giordino stał obok niego z ostrą szyjką obtłuczonej butelki w ręku.