Giordino wstał na zgiętych kolanach. Nie mógł się dobrze wyprostować, ponieważ w tym miejscu sufit był bardzo niski.
– Daj mi tylko tego strażnika, już ja go załatwię.
Pitt skinął głową bez słów, jednocześnie mocując się z rurą. Uwolnienie 7. obejmy oznaczało również możliwość jej rozkręcenia. W ten sposób Pitt mógłby zsunąć z rury przyczepiony do kajdanków łańcuch i byłby wolny. Nagle, z nieoczekiwaną łatwością, wszystko puściło. W ciągu sekundy pomieszczenie wypełniła z sykiem gorąca gęsta para, w której przestali się widzieć.
Pitt natychmiast zsunął łańcuch z rury. Obaj zaczęli krzyczeć i walić w stalową podłogę dolnego pokładu. Zaniepokojony sykiem pary i smużkami gęstego białego dymu wydobywającego się spod podłogi, strażnik czym prędzej otworzył klapę. Kłęby gęstej pary buchnęły mu w twarz, a niewidzialne ręce wciągnęły go w gorącą, białą czeluść. Uderzył głową w metalową belkę dna i stracił przytomność. Pitt wyrwał mu pistolet z ręki. Giordino obmacywał jego kieszenie w poszukiwaniu kluczyka od kajdanków. W chwili gdy uwalniał swe obolałe nadgarstki, Pitt jak kot wdrapał się na wyższy pokład. Maszynownia była pusta.
Pilnujący ich człowiek był jedynym członkiem załogi na nocnej służbie.
Pitt schylił się wpatrując się w biały otwór podłogi.
– Idziesz?
– Weźmy strażnika – odezwał się głos z gęstej mgły. – Po co ten biedny dureń ma umierać tu na dole.
Pitt wychylił się jeszcze bardziej; chwycił nieprzytomnego strażnika za ramiona i wciągnął go do maszynowni. Czuł silny, piekący ból dłoni.
– Masz ręce jak ugotowane krewetki – zauważył Giordino. – Musisz to jakoś opatrzyć.
– Szkoda czasu. – Podniósł zmaltretowane dłonie. – Zrób mi tę łaskę…
Giordino otworzył szybko kajdanki Pitta. Przez chwilę trzymał w ręku kluczyk, po czym schował go do kieszeni.
– Na wszelki wypadek. Nigdy nie wiesz, kiedy aresztują cię ponownie.
– Sądząc z tego, jak się wpakowaliśmy, nie będziemy na to długo czekać – mruknął Pitt. – Goście Massarde'a wkrótce zaczną się skarżyć na zimno w swych kabinach, zwłaszcza kobiety w tych wydekoltowanych sukniach. Wyślą kogoś z załogi, żeby zobaczył, co się stało, i w ten sposób odkryją, że nas nie ma.
– Więc najwyższy czas dyskretnie i w dobrym stylu opuścić bal.
– Z całą pewnością dyskretnie.
Pitt podszedł do klapy, otworzył ją i wyszedł na zewnętrzny pokład. Podszedł do relingu i spojrzał w górę. Przez wielkie panoramiczne okna dostrzegł elegancko ubranych ludzi. Pili i rozmawiali nieświadomi mąk, jakie tuż pod nimi, na dnie jachtu, cierpieli dwaj Amerykanie.Giordino dołączył do Pitta. Skradali się ostrożnie po pokładzie, przychylając głowy pod iluminatorami pomieszczeń załogi. Dotarli do schodów międzypokładowych i spojrzeli jeszcze raz w górę. W jasnym jak dzień świetle silnych latarni ujrzeli pomalowany na biało i czerwono prywatny helikopter Massarde'a. Ustawiony na najwyższym pokładzie, stanowiącym zarazem dach głównego salonu, wspaniale prezentował się na tle czarnego nieba. Przy helikopterze nie było nikogo.
– Powóz już czeka – zażartował Pitt.
– Niezła bryka – rzekł Giordino. – Gdyby ten Francuz wiedział, że ma do czynienia z dwójką doświadczonych pilotów wojskowych, raczej nie zostawiałby tego cuda bez opieki.
– Jego pech, nasz fart – pokiwał głową Pitt.
Podeszli do helikoptera. Pitt otworzył drzwi i wszedł do środka. Giordino odblokował koła i rozwiązał sznury, po czym siadł po prawej stronie Pitta. Zamknęli drzwi.
– Co my tu mamy? – Giordino przyglądał się przez chwilę tablicy rozdzielczej i nowoczesnym urządzeniom maszyny.
– Ostatni model, francuska produkcja. Ecureil z podwójnym silnikiem turbinowym. Tyle widać na oko – odrzekł Pitt. – Na szczegóły nie mam niestety czasu. I raczej nie będziemy przestrzegać formalnej procedury startowej.
Na uruchomienie silnika stracili aż dwie cenne minuty. Pitt odblokował rotor: na szczęście nie odezwał się żaden alarm. Śmigła zaczęły się kręcić; po chwili osiągnęły szybkość umożliwiającą maszynie uniesienie się w górę. Jak każdy doświadczony pilot, Pitt nie musiał zastanawiać się, co oznaczają francuskie wskazówki na pulpicie.
Wiedział, do czego służy każdy przycisk, manetka czy dźwignia. System kierowania maszyną był tu standardowy, taki sam jak we wszystkich helikopterach.
Przez jeden z iluminatorów wyjrzała zaciekawiona twarz kogoś z załogi. Giordino pomachał mu ręką i uśmiechnął się przyjaźnie. Marynarz spoglądał na nich z głupią miną.
– Facet nie ma pojęcia, kim jesteśmy – rzekł Giordino.
– Jest uzbrojony?
– Nie, ale ci, którzy kręcą się koło schodów, nie wyglądają zbyt sympatycznie.
Pitt nie zastanawiał się dłużej. Zwiększył obroty i uniósł helikopter w górę, po czym skierował maszynę z maksymalną szybkością w ciemność nocy. Ogromny jacht został za nimi, tylko plama świateł odcinała się od głębokiej czerni wody. Pitt wziął kurs w dół rzeki.
– Dokąd chcesz lecieć? – spytał Giordino.
– Tam, gdzie Rudi odkrył trującą substancję, przedostającą się do Nigru.
– Chyba pomyliłeś kierunek. Przecież znaleźliśmy toksyny dobre sto kilometrów w górę rzeki.
– Chcę zmylić pościg. Oddalimy się trochę od Gao, a potem wrócimy nad pustynią, omijając miasto.
– A może tak polecieć prosto na lotnisko, zabrać Rudiegó i spieprzać z tego kraju?
– Nie, i to z wielu powodów – zaczął Pitt, spoglądając na wskaźnik paliwa. – Po pierwsze, nie starczy nam benzyny na więcej niż dwieście kilometrów. Po drugie, jak tylko Massarde i jego kumpel Kazim ogłoszą alarm, malijskie odrzutowce wojskowe wyśledzą nas radarem i albo zmuszą do lądowania, albo wyślą prosto do nieba. Myślę, że trzeba im na to nie więcej niż piętnaście minut. Po trzecie, Kazim myśli, że jest nas tylko dwóch. Im bardziej oddalamy się od Rudiego, tym większą dajemy szansę ratunku jemu i jego próbkom.
– Skąd ci się to wszystko lęgnie w głowie? A może jesteś z rodziny wróżek?
– Zawsze lubiłem bawić się w rebusy – rzucił Pitt krótko.
– Powinieneś chyba wynajmować się jako przepowiadacz przyszłości na odpustach – mruknął trochę już zły Giordino.
– Przyznaj jednak, że wyciągnąłem cię z tej łaźni.
– Po to, żeby lecieć teraz przez Saharę, aż spadniemy z powodu braku paliwa. A potem spacer pieszo przez największą pustynię świata w poszukiwaniu trującego Bóg-wie-czego. Aż wreszcie umrzemy z wycieńczenia albo wpadniemy w ręce malijskich żołdaków, żeby mieli kogo torturować.
– Masz dziwny talent do wymyślania najczarniejszych scenariuszy.
– To mnie trzyma w pogotowiu.
– A, to cię usprawiedliwia – przyznał Pitt. – Jak dolecimy do miejsca, gdzie trucizna wpływa do rzeki – dodał rzeczowo – pozbywamy się helikoptera. Utopimy go w rzece.
– Znowu będziemy się taplać – jęknął Giordino. – Chyba masz fioła na punkcie kąpieli.
– Malijczycy wyślą wszystkie swoje samoloty, żeby nas złapać. Ale jeśli helikopter będzie pod wodą, nie będą mieli punktu zaczepienia dla swoich poszukiwań. Ostatnią rzeczą, która Kazimowi przyjdzie do głowy będzie myśl, że ruszymy na pustynię, na północ, w poszukiwaniu źródeł zatrucia.
– Cholerny cwaniak – mruknął ze złością Giordino. Pitt pochylił się i wyjął mapę z kieszeni fotela.
– Przejmij stery, ja tymczasem sprawdzę, gdzie jesteśmy.
– Już się robi – odparł Giordino i ujął umieszczoną między fotelami dźwignię.
– Pójdź jeszcze sto metrów w górę, potem przez pięć minut trzymaj kierunek nad rzeką, a potem weź kurs dwa-sześć-zero.
Giordino prowadził helikopter zgodnie z instrukcjami Pitta. Okrążyli Gao i skręcili nad ląd, w kierunku Bourem. Szybki helikopter Massarde'a przecinał powietrze jak niewidzialny duch – lecieli bez świateł pozycyjnych. Pitt pełnił rolę nawigatora, podczas gdy Giordino trzymał cały czas stery. Teren pod nimi wydawał się zupełnie martwy. Czasem tylko pojawiały się cienie skał czy niewielkich zabudowań. Wreszcie znowu ujrzeli czarne wody Nigru.
– Co to za światła? – spytał Giordino.
Pitt utkwił oczy w mapie.
– Po której są stronie rzeki?
– Po północnej.
– To powinno być Bourem. Zaraz za miastem, jak pamiętam, skończyło się to skażenie wody. Nie leć za daleko.
– Gdzie chcesz wodować?
– Jeszcze trochę dalej w górę rzeki, ale tylko tyle, żeby nikt z miasta nas nie usłyszał.
– Dlaczego właśnie tu? – spytał podejrzliwie Giordino.
– Jest sobota wieczór. Pójdziemy do miasteczka i rozejrzymy się.
Giordino zrezygnował z komentarza. Całkowicie skupił się teraz na prowadzeniu śmigłowca. Znalazłszy się nad powierzchnią wody zmniejszył moc silnika. Zwrócona dziobem w stronę rzeki maszyna zaczęła się opuszczać.
– Wziąłeś kamizelkę ratunkową? – spytał Giordino.
– Jasne, nigdzie się bez niej nie ruszam – odparł Pitt. – Zejdź jeszcze niżej.
Dwa metry nad wodą Giordino wyłączył silniki, a Pitt odciął dopływ paliwa i prądu. Piękny helikopter Massarde'a siadł na powierzchni rzeki jak ogromna ważka, po czym zaczął się zanurzać.Zdążyli jeszcze otworzyć drzwi i uważając na obracające się wciąż powoli śmigło wydostali się na zewnątrz. Kiedy woda przez otwarte drzwi dostała się do wnętrza i wypełniła je prawie zupełnie, maszyna, wydając odgłos przypominający westchnienie olbrzyma, skryła się całkowicie pod gładką powierzchnią rzeki.
Nikt z brzegu nie słyszał odgłosu zniżającego się śmigłowca, nikt nie widział, jak tonie w rzece. Podobnie jak szczątki Calliope, znalazł wieczny spoczynek w miękkim szlamie dna Nigru.
Być może miejsce nie było aż tak eleganckie, jak klub polo w Beverley Hills Hotel. Ale komuś, kto dwukrotnie skąpał się w brudnej rzece, kogo prawie ugotowano w łaźni parowej, i kto przez dwie godziny krążył helikopterem po ciemku nad pustynią, trudno było wyobrazić sobie coś przyjemniejszego. Pittowi nigdy nie zdarzyło się oglądać równie obskurnej knajpy, która wyglądałaby zarazem tak sympatycznie.Mieli wrażenie, że wchodzą do jaskini o glinianych ścianach i brudnym klepisku. Długi pulpit służący za bar wspierał się na cegłach. Uginał się tak bardzo, że wydawało się, iż stojące na nim szklanki same będą zjeżdżać do środka. Za barem na półkach z cegły stało kilka puszek i słoików z różnymi gatunkami kawy i herbaty oraz pięć napoczętych już butelek dość podłego alkoholu. Widocznie czekały na rzadkich w tych stronach turystów, trudno bowiem przypuszczać, by opróżniali je miejscowi muzułmanie.Pod ścianą stał mały piecyk. Promieniowało z niego przyjemne ciepło, wraz z ostrym zapachem czegoś, co jak się potem okazało, było wielbłądzim łajnem. Krzesła przypominały stare graty z magazynów Armii Zbawienia, podobnie jak stoły o poprzypalanych papierosami blatach. Te ostatnie, sądząc po wytartych rzeźbach i inkrustacjach, pamiętały jeszcze czasy kolonialnej świetności. Dwie słabe żarówki, wiszące samotnie na drucie u sufitu, zasilane jedynym w mieście dieslowskim generatorem, stanowiły całe oświetlenie.