Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Eva wyjrzała ponownie przez iluminator. Daleko z przodu dostrzegła słabe, migające żółte światła.

– Widać jakieś światła – rzekła.

– Moglibyśmy wyważyć drzwi – zasugerował Grimes.

– Po co? – spytał Hopper. – Jeśli piloci chcą lądować, nie możemy im w tym przeszkodzić. Przecież nikt z nas nie umie prowadzić odrzutowca.

– Więc wszystko, co możemy zrobić, to wrócić na miejsca i zapiąć pasy – rzekła Eva.

Jeszcze nie zdążyła skończyć zdania, kiedy mocne reflektory samolotu oświetliły piasek pustyni; maszyna podchodziła do lądowania. Podskoczyli, gdy koła uderzyły w twardo ubity piasek. Rozległ się ryk silników, przełączonych na wsteczny bieg, choć piaszczysta nawierzchnia sama już stawiała wystarczający opór rozpędzonej maszynie. Samolot wolno posuwał się korytarzem wątłych świateł, po czym stanął.

– Gdzie jesteśmy? – spytała Eva.

– Zaraz się dowiemy – odparł Hopper. Ruszył w stronę kabiny pilotów, tym razem ze stanowczym zamiarem wyważenia drzwi. Otworzyły się jednak same, zanim zdążył to zrobić.

W drzwiach stał drugi pilot.

– Dlaczego wylądowaliśmy? Są jakieś kłopoty techniczne?

– Proszę wysiadać – rzeki pilot.

– O czym pan mówi? Przecież mieliśmy lecieć do Kairu.

– Dostałem rozkaz lądowania w Tebezzy.

– To jest samolot Organizacji Narodów Zjednoczonych. Został pan wynajęty, żeby nas zawieźć we wskazane przez nas miejsca. Tebezza, czy jak to się nazywa, nie była w naszych planach.

– Proszę traktować to jako nieprzewidziany postój – rzekł pilot ostro.

– Przecież nie może nas pan zostawić w środku pustyni. Jak dostaniemy się stąd do Kairu?

– To się załatwi.

– A co z naszym sprzętem?

– Zaopiekujemy się nim.

– Próbki naszych badań muszą natychmiast trafić do laboratorium Światowej Organizacji Zdrowia w Paryżu.

– To nie moja sprawa. Proszę wziąć osobisty bagaż i wysiadać.

– Nie może nam pan tego zrobić – rzekł Hopper z oburzeniem.

Pilot minął Hoppera. Przeszedł do tyłu samolotu i otworzył drzwi.Hydrauliczne pompy z szumem opuściły schody na płytę lotniska. Pilot podniósł wielkokalibrowy rewolwer, który nosił stale przy sobie, i wycelował w biologa.

– Wysiadać natychmiast! – rozkazał.

Hopper zbliżył się do niego, nie zważając na wymierzoną w niego lufę.

– Kim pan jest? Od kogo dostał pan rozkaz?

– Jestem porucznik Abubakar Babanandi z Malijskich Sił Zbrojnych. Wykonuję rozkazy moich zwierzchników.

– To znaczy?

– Najwyższej Rady Wojskowej Mali.

– A więc generała Kazima… To jego pomysł.

Porucznik Babanandi z całej siły uderzył Hoppera lufą rewolweru w żołądek. Doktor zwinął się z bólu i upadł.

– Niech pan mi nic utrudnia wykonania rozkazu. Proszę opuścić samolot, albo zastrzelę pana na miejscu.

Eva chwyciła Hoppeni za ramię.

– Frank, rób co on mówi. Gotów cię zabić!

Hopper wstał z trudem, trzymając się za brzuch. Babanandi był zimny i niewzruszony, w oczach jego było jednak więcej lęku niż okrucieństwa. Bez słowa pchnął Hoppera w stronę schodków.

– Ostrzegam pana, bez żadnych numerów.

W minutę później, podtrzymywany przez Eve, Hopper stał już na ziemi i rozglądał się wokoło.Otoczyło ich pół tuzina ludzi w strojach Tuaregów. Byli bardzo wysocy i wyglądali groźnie. Głowy mieli ukryte w zawojach, ich długie, czarne stroje, do których przytwierdzone były w pasie krótkie miecze, powiewały na wietrze. Zwrócili w pierś biologa lufy pistoletów maszynowych.

Zbliżyły się jeszcze dwie postacie. Z luźnego fioletowego burnusa bardzo chudego mężczyzny wystawały ręce o jasnej skórze. Głowę spowijał mu biały, ukazujący tylko oczy litham. Mężczyzna był nienaturalnie wysoki. Hopper, też przecież nie ułomek, sięgał mu zaledwie do ramienia.Wysokiemu mężczyźnie towarzyszyła kobieta, budową ciała przypominająca ogromną, wyładowaną żwirem ciężarówkę. Spod brudnej, luźnej, sięgającej mniej więcej do kolan tuniki wyglądały nogi grube jak słupy telegraficzne. Kobieta miała odkrytą twarz. Była ciemnoskóra, o wełnistych włosach, jak mieszkańcy południowej Afryki. W twarzy wyróżniały się szerokie kości policzkowe, okrągły podbródek i bardzo szerokie usta. Emanujący z niej chłodny sadyzm podkreślał jeszcze złamany nos i pokryte bliznami czoło. W ręku trzymała gruby, skórzany bat z węzłem zawiązanym na końcu. Patrzyła na Hoppera jak inkwizytor patrzy na ofiarę swych tortur.

– Gdzie jesteśmy? – spytał bez żadnych wstępów Hopper.

– W Tebezzy – odparł wysoki mężczyzna.

– To już mi powiedziano. Ale co to za miejsce?

Mężczyzna odpowiedział po angielsku z akcentem irlandzkim.

– Tebezza to miejsce, w którym kończy się pustynia, a zaczyna się piekło. Więźniowie i niewolnicy wydobywają tu złoto.

– Coś w rodzaju kopalni soli w Taoudenni – rzekł Hopper, zerkając na wymierzone w niego lufy. – Czy te karabiny muszą celować w moją twarz?

– To jest konieczne, doktorze Hopper.

– Nie musicie się obawiać. Nie przyjechaliśmy tu po to, żeby ukraść wasze…

Hopper przerwał w pól zdania i otworzył szeroko oczy.

– Zna pan moje nazwisko? – wyszeptał.

– Tak, przecież czekaliśmy tu na pana.

– Kim pan jest?

– Nazywam się Selig O'Bannion. Jestem naczelnym inżynierem kopalni. A moim głównym nadzorcą – 0'Bannion wskazał na grubą kobietę – lub, jeśli pan woli, brygadzistą jest Melika; to w tutejszym narzeczu oznacza królową. Pan i pańscy ludzie będą słuchali jej rozkazów.Przez najbliższe sekundy słychać było tylko wolno kręcące się turbiny silnika samolotu.

– Rozkazy? Do licha, o jakich rozkazach pan mówi? – krzyknął Hopper.

– Przysłano tu was dzięki uprzejmości generała Kazima. Chce, żebyście pracowali w kopalni.

– To porwanie! – zawołał Hopper.

CTBannion cierpliwie zaprzeczył ruchem głowy.

– Niezupełnie porwanie, doktorze Hopper. Nikt pana ani pańskich ludzi nie będzie tu trzymał jako zakładników. Zostaliście skazani na pracę w kopalniach Tebezzy. Będziecie wydobywali złoto dla skarbu Mali.

– Jesteście łajdaki… – zaczął Hopper, w tym samym jednak momencie poczuł na twarzy silne uderzenie rzemienia Meliki. Chwycił się ręką za piekący, puchnący w oczach policzek.

– To była pierwsza lekcja posłuszeństwa, ty zgniła świnio – rzuciła kobieta olbrzym.

– Odtąd będziesz mówił tylko wtedy, kiedy cię zapytają.

Podniosła rzemień, by uderzyć go ponownie, ale O'Bannion przytrzymał jej ramię.

– Powoli, kobieto. Daj mu czas, żeby się przyzwyczaił. Chcę, by przystąpili do pracy w dobrym stanie.

Rozejrzał się po twarzach pozostałych naukowców, otaczających Hoppera. W ich oczach malowało się przerażenie.

– Przesadzasz, nie są z porcelany – Melika niechętnie opuściła bat.

– Pani jest Amerykanką – zauważyła Eva ze zdziwieniem.

– A tak, cukiereczku – Melika skrzywiła się w uśmiechu. – Byłam przez dziesięć lat naczelnikiem straży w więzieniu dla kobiet w Nowym Jorku. Nie było im tam gorzej niż tutaj; spytaj, kogo chcesz.

– Melika szczególnie dba w kopalni o kobiety – rzekł O'Bannion. – Jestem pewien, że dzięki niej będzie się pani czuła tam jak w rodzinie.

– Zatrudniacie w kopalni kobiety? – spytał Hopper z niedowierzaniem.

– Tak, jest ich tam trochę, razem z dziećmi – wyjaśnił 0'Bannion rzeczowo.

– To oczywiste łamanie praw człowieka – rzekła z oburzeniem Eva. Melika spojrzała pytająco na 0'Banniona. Twarz jej wykrzywiła wściekłość.

– Można? Skinął głową.

Potworna kobieta z całej siły uderzyła Evę w żołądek drzewcem swojego bata. Eva zgięła się wpół. Otrzymała jeszcze jeden cios w kark. Gdyby nie Hopper, byłaby upadła.

– Nauczycie się szybko, że opór na nic się nie zda – rzekł 0'Bannion – Bardziej opłaci się wam posłusznie współpracować. To jedyny sposób, żeby to krótkie życie, które jest przed wami, stało się w miarę znośne.

– Jesteśmy naukowcami ze Światowej Organizacji Zdrowia – Hopper ciągle nie wierzył własnym uszom. – Nie możecie bezkarnie nas zabić!

– Zabić, doktorze? – rzekł 0'Bannion z uśmiechem. – A kto mówi o zabijaniu? Będziecie tu po prostu pracować. Aż do śmierci.

24

Wszystko odbyło się tak, jak przewidywał Pitt. Strażnik umieścił ich obu w tej samej co poprzednio dusznej, pełnej pary komórce. Tym razem Pitt sam uniósł ręce, umożliwiając mu zaczepienie kajdanek wokół gorącej rury. Zadbał jednak o to, by jego ręce znalazły się po innej stronie obejmy podtrzymującej rurę niż poprzednio. Strażnik przekonany, że więzień jest dobrze przymocowany, wspiął się po drabince i z łoskotem zatrzasnął za sobą metalową klapę. Giordino siedział ledwie widoczny w kłębach pary, rozcierając tył głowy.

– Jak ci poszło? – spytał Pitta.

– Massarde i Kazim to para złodziei. Razem prowadzą jakąś podejrzaną operację. Massarde płaci generałowi za jakieś usługi, to oczywiste. Poza tym niczego więcej się nie dowiedziałem.

– Jak się stąd wydostać?

Pitt uśmiechnął się i poruszył uwięzionymi w kajdankach dłońmi.

– Zwykłym ruchem nadgarstków – odparł.

Zaczął się przesuwać wolno wzdłuż rury, do której był przymocowany, w stronę pęku zawieszonych na ścianie kluczy. Udało mu się sięgnąć po jeden z nich. Spróbował odkręcić śrubę mpcującą w ścianie obejmę, na której wspierała się parowa rura. Klucz był za duży.

Następny pasował doskonale, niestety zapieczona rdzą śruba ani drgnęła. Pitt zaparł się nogami o metalowa belkę dna i uchwyciwszy klucz obiema rękami, zawiesił się na nim całym swym ciężarem. Śruba poruszyła się nieznacznie. Pierwsze ćwierć obrotu szło strasznie ciężko. Każdy następny obrót wymagał już mniejszej siły. Kiedy rura wisiała już tylko na włosku, Pitt przerwał całą operację.

– W porządku – powiedział. – Prawie ją odłączyłem. Teraz tylko musimy sobie życzyć, żeby ciśnienie pary, która ogrzewa wyższe pokłady, nie było zbyt wysokie. Inaczej przekonamy się, co czuje biedny homar wrzucony do wrzątku. Chyba że natychmiast stąd się wydostaniemy.

38
{"b":"97609","o":1}