Bardzo zainteresowała mnie historia pańskiej młodości. Muszę przyznać, że zanim pana poznałam, nie byłam pewna, czy Cromlech w ogóle istnieje. Poza tym, oprócz szeptów na temat krainy umarłych i pokonania Imperium Widmowców, zgubiłam się w gąszczu pogłosek. – Nie miała wprawy w tego rodzaju ostrym humorze, ale Doul uniósł brwi w udawanym rozbawieniu. – Bardzo bym się ucieszyła gdyby powiedział mi pan coś więcej o tym, co się wydarzyło, kiedy opuścił pan Cromlech. Wątpię, czy poznałam w życiu człowieka, który tak wiele podróżował. Czy pan…
Urwała, jakby wystraszyła się własnej śmiałości, lecz on domyślił się dalszego ciągu jej pytania.
– Nie, nigdy nie byłem w Nowym Crobuzon – odparł tonem, w którym dosłuchała się rozdrażnienia. – Nie jest pani pewna, czy wierzy pani w to, co pani powiedziałem o swoim mieczu, prawda? – zaskoczył ją. – Nie mam do pani pretensji. Myśli sobie pani, że zupełnie nie wygląda na taki stary. Co pani wie o Imperium Widmowców, panno Coldwine?
– Bardzo niewiele – przyznała.
– Ale wie pani, że w żadnym sensie nie byli ludźmi – ani też khepri, vodyanoi, striderami i tak dalej. Nie byli też rasą obcą w zwykłym znaczeniu tego słowa. Wszystkie ryciny i opisy, z którymi się pani spotkała, wprowadzają w błąd. Na pytanie: „Jak wyglądali?” nie ma prostej odpowiedzi. Ta broń – pokazał na swój pas – jest w widoczny sposób ukształtowana dla rąk ludzkich, dlatego zapewne uznała pani moje słowa o jej pochodzeniu za kłamstwo. – Bellis w ogóle się nie zastanawiała nad kształtem Miecza Możliwości, o czym Uther Doul z pewnością wiedział. – Nie widzi pani miecza – ciągnął – tylko jeden jego aspekt. Wszystko zależy tutaj od kontekstu, podobnie jak wiele innych rzeczy w Imperium Widmowców. Czytała pani zapewne jakieś pozycje z Imperialnego Kanonu? Mimo że są to przekłady z przekładów przekładów, co oznacza mnóstwo uzupełnień, pominięć i komentarzy, można tam znaleźć różne niezwykłe rzeczy. – Zwłaszcza Covertiana. – Wypił łyk wina. – Niektóre fragmenty są podawane jako pochodzące z czasów tuż po przybyciu Widmowców do Bas-Lag, jeszcze przed powstaniem ich imperium. Tak, po przybyciu – powiedział takim tonem, jakby z nim polemizowała. – Widmowcy nie urodzili się na tym świecie. – Bellis znała ten mit. – Jest jeden fragment… – Doul zamyślił się, a Bellis z konsternacją zdała sobie sprawę, że jego cudowny głos działa na nią kojąco. – Wersety dnia – może pani zna? „Grozę budzący, z trzepotem ogonów, płyną nad równiną światów, mijają sfery niebieskie, są jak światła pośród ślepoty nocy.” Jest to opis podróży Widmowców z… ich krainy do Bas-Lag. W brzuchu metalowej ryby, płynącej przez morze gwiazd. Najciekawszy jest jednak opis ich ojczyzny, czasem mylonej z piekłem. Uther Doul siedział na swojej pryczy i nie odzywał się przez dłuższy czas.
„Czy po to tutaj jestem?” – pomyślała nagle. „Czy właśnie to chciał mi powiedzieć?” Zachowywał się jak chłopiec, który chce podzielić się z kimś tajemnicą, ale brakuje mu śmiałości.
– Nadejściu poranka towarzyszyły „żelazne katarakty i ściana ognia” – podjął w końcu. – „Całe niebo na wschodzie było tak mocno rozżarzone światłem i gorącem, że oślepiłoby każdego, nawet gdyby patrzył z dna morza, rozpaliłoby powietrze, strawiło góry, roztopiło metal. Temperatura nieporównanie wyższa niż w piecu odlewniczym. Wstał poranek i świat zapłonął… Po paru chwilach ściana gorąca podniosła się i zakrzywiła nad ich głowami, zasłaniając niebo i spalając każdy atom gazu w powietrzu. A potem ogień się skurczył, jego brzegi stały się widoczne i przybrał postać okrągłej tarczy. Gorąco trochę zelżało, chociaż oceany wciąż wypełniało roztopione żelazo… Z upływem dnia ogień na niebie przesunął się na zachód. Późnym rankiem tarcza ognia skurczyła się jeszcze bardziej i było to słońce. W południe było znacznie mniejsze i zrobiło się bardzo zimno… Coraz mniejsze słońce wędrowało na zachód, to był jakby długi zmierzch, i ojczyzna Widmowców stała się bardziej lodowata niż Ocean Szronów. Wieczorem niebo było już ciemne, a słońce jawiło się jako ruchoma gwiazda… I było zimno, zimniej, niż potrafimy sobie wyobrazić. Świat spowiły warstwy lodu i szronu; nawet gazy, nawet eter stwardniał na kamień, tworząc ogromne wały i wypiętrzenia”. – Uśmiechnął się do Bellis półgębkiem. – Taka była ojczyzna Widmowców. Proszę sobie wyobrazić istoty zdolne przeżyć w takich warunkach. Proszę sobie wyobrazić, jakie musiały być spragnione odpoczynku. Dlatego opuściły swój kraj. – Bellis milczała. – Czy znana jest pani legenda Pękniętej Ziemi?
Bellis zmarszczyła brwi, po czym skinęła głową.
– W Nowym Crobuzon nazywaliśmy to… – zastanowiła się nad adekwatnym tłumaczeniem – hipotezą Spękanej Ziemi. Znałam naukowca, który pasjonował się takimi sprawami.
– Pęknięta Ziemia, za niemożliwym morzem – powiedział Doul. – W młodości sporo czasu poświęciłem studiom mitologicznym i kosmogonicznym. Spękana Ziemia, Pęknięta Ziemia, Wersety Dnia. Widmowcy przybyli tutaj ze wschodniej krawędzi wszechświata. Mijali kamienne kule, które krążą po niebie; inny, bardziej efemeryczny od naszego rodzaj świata na nieskończonym płaskowyżu. Przybyli tutaj, do krainy tak łagodnej, że musiała im się wydawać iście balsamiczna: dla nich był to niekończący się późny ranek. Reguły tego świata nie były ich regułami. Jego natura była dyskusyjna. Niektórzy mówią, że kiedy Widmowcy wylądowali, siła wstrząsu wystarczyła, aby wypuścić z wylotu chaos Momentu. Ale to jest bajka. Ich przybycie było jednak dostatecznie gwałtowne, żeby rozbić i otworzyć świat, żeby rozbić i otworzyć rzeczywistość. Pęknięta Ziemia istnieje naprawdę i jest ich dziełem. Rozbijasz coś i zawartość wylewa się na zewnątrz… Po wyjeździe z mojej pierwszej ojczyzny przez wiele lat studiowałem to rozbicie. Szukałem technik i narzędzi, które pozwoliłyby je zrozumieć, kontrolować je. A kiedy przybyłem tutaj, Kochankowie dostrzegli w tym, czego się dowiedziałem, możliwości, których nie umiałem sobie wcześniej wyobrazić. Niech pani pomyśli o potędze Widmowców, o ich nauce, taumaturgii. Niech sobie pani wyobrazi, co mogli zrobić, co zrobili z naszym światem, a zrozumie pani, jakim kataklizmem było ich przybycie. Nie tylko fizycznym, ale również ontologicznym. Lądując tutaj, rozbili nie tylko powierzchnię świata, ale także jego reguły. Cóż zatem dziwnego, że nazwę Imperium Widmowców wymawiamy trwożnym szeptem?
„A przecież to my rozprawiliśmy się z Imperium Widmowców” – pomyślała Bellis, której zakręciło się w głowie od tej heretyckiej filozofii. „Podczas Rebelii, a potem Wyłuszczenia. Chociaż jesteśmy takimi słabeuszami”.
– Powiadają, że przewodził pan Rebelii – powiedziała.
– Niczemu nie przewodziłem – odrzekł ostro Doul, zaskakując ją. – Jestem żołnierzem, a nie przywódcą. Cromlech to świat kastowy. Pani wychowywała się w otwartym, handlowym mieście, dlatego dla pani praca najemna jest czymś oczywistym. Nie ma pani pojęcia. – Poczucie wyzwolenia daje sprzedawanie swoich usług, wykonywanie poleceń pracodawcy. Nie jestem przywódcą.
Uther Doul prowadził ją korytarzami „Wielkiego Wschodniego”.
Kiedy zatrzymał się na jednym z licznych skrzyżowań, przez moment sądziła, że ją pocałuje. Wytrzeszczyła oczy ze zdumienia, ale nie taki był jego zamiar.
Przytknął palec do ust.
– Chcę, żeby dowiedziała się pani czegoś na temat Kochanków – szepnął.
– Jak oni się nazywają? – spytała Bellis ze znużeniem i złością w głosie. – Mam już dosyć tej… tajemnicy, a nie wierzę, że pan nie pamięta.
– Oczywiście, że pamiętam – odparł Uther Doul – ale to, jak się kiedyś nazywali, nie ma nic do rzeczy. Teraz są Kochankami. Lepiej niech pani wbije to sobie do głowy.
Doul sprowadził ją na niższe pokłady. Odciągnął ją od nocnych odgłosów, od patroli. „O co chodzi?” – pomyślała Bellis, przejęta i zdeprymowana. Dotarli do pogrążonej w ciemnościach i głuchej ciszy części statku. Nie było okien. Znajdowali się poniżej linii wodnej, w dawno porzuconym pomieszczeniu.
W końcu Doul pochylił się i pod gąszczem rur wszedł do maleńkiej klitki, a za nim Bellis. Właściwie nie był to pokój, lecz odrobina wygospodarowanego miejsca. Wszędzie było pełno kurzu i łuszczącej się farby.
Doul delikatnie przytknął jej palec do ust.
Bellis miała świadomość, że potulne chodzenie za Doulem, bratanie się z nim, nie jest rozsądnym zachowaniem ze strony osoby głęboko zaangażowanej w antyniszczukowodzką działalność. „Co ja tu robię?” – pomyślała.
Uther Doul pokazywał na sufit, znajdujący się ledwo kilka centymetrów nad jego głową. Ekspresyjnie nadstawił ucha. Dopiero po kilku chwilach Bellis cokolwiek usłyszała. Początkowo nie była pewna, co to za dźwięki.
Głosy. Tłumione przez warstwy powietrza i metalu. Jakby znajome. Bellis zadarła głowę. Teraz prawie rozróżniała poszczególne słowa.
Przyszli do przypadkowego lokalu podsłuchowego. Kaprysy architektury i materiałoznawstwa sprawiły, że dźwięki z pokoju na górze przechodziły – może rurami, a może między powałą i podłogą nie było żadnej izolacji – przez sufit.
Głosy z pokoju na górze. Z pokoju Kochanków.
Zastygła ze zdumienia. Słyszała głosy Kochanków.
Ostrożnie i powoli, jakby mogli ją jakimś cudem zobaczyć, Bellis wyciągnęła szyję i słuchała.
Słowa wypowiadane w zmiennych tonach, szybkimi sapnięciami Miauczące, błagalne, zachwycone. Dyszenia seksualnej bliskości, bólu i innych intensywnych uczuć. Słowa przebijające się przez metal:
– …kochanie… zaraz… kurwa… tak, i… tnij… teraz… kochanie… tnij… tak, tak…
Tak. Słowa były gęste. Bellis aż cofnęło, fizycznie, dosłownie, odsunęła się spod akustycznie przepuszczalnego miejsca na suficie. Słowa, dźwięki padały szybko, tak bardzo nasączone namiętnością i pragnieniem, że trzeba je było odgryzać, bo inaczej wyszedłby z tego nieartykułowany wrzask.
– …tnij… tak… kochanie… tnij…
Dwa strumienie słów, męski i żeński, nierozerwalnie ze sobą splecione, rytmicznie zsynchronizowane.
„Jabberze kochany!” – pomyślała Bellis. Uther Doul przyglądał się jej z pozbawioną wyrazu miną. „Tnij i tnij, i kochanie, i tnij!” Przerażona ruszyła do drzwi. Myślała o tym, co robili Kochankowie w swoim pokoju, kilkadziesiąt centymetrów nad jej głową.