Interludium I. GDZIE INDZIEJ
Niewyraźne obiekty suną przez wodę, przytrzymując się kamieni.
Poruszają się nocą przez morze gęste od ciemności, przez pola uprawne listownie i innych wodorostów zdążają ku, rozpraszającym półmrok płycizn, rączym wioskom. Bezgłośnie mkną przez wodę do kraali.
Uwięzione foki zauważają je i kosztują wysyłane przez nie prądy zniekształconej wody, po czym w napadzie paniki skręcają się i rzucają o plecione ściany i dachy swoich klatek. Intruzi zaglądają niby ciekawskie chochliki przez wydłubane otwory okienne szałasów, budząc trwogę w sercach mieszkańców, którzy wybiegają na segmentowanych nogach, panicznie wymachując widłami i włóczniami.
Raczy rolnicy zostają szybko pokonani, wzięci do niewoli i obezwładnieni, a potem się ich przesłuchuje. Ogłupieni taumaturgią, przekonani użyciem siły, raki mruczą pod nosem odpowiedzi na wysyczane pytania.
Z przypadkowych okruchów informacji gibcy myśliwi dowiadują się tego, co chcieli wiedzieć.
Słyszą o ostrzelanych batyskafach z Salkrikaltoru, które krążą pośród miasteczek Kanału Bazyliszka. Patrolują tysiące mil morskich, strzegą mgławicowych granic wpływów raczej republiki. Wypatrują intruzów.
Myśliwi kłócą się, głowią i obradują.
„Wiemy, skąd przybył”.
„Ale może nie wraca”.
Nie ma pewności. Do ojczyzny czy przeciwnie – na wschód?
Trop rozwidla się i zostaje tylko jedna możliwość. Myśliwi rozdają się na dwa kontyngenty. Jeden kieruje się na południowy-zachód ku płytkiej wodzie, ku Zatoce Żelaznej, Smołoujściu i niemrawej, rozwodnionej solance ujścia Wielkiej Smoły, aby patrzeć i słuchać, czekać na słowo, szpiegować i ukrywać się, poszukiwać słowa.
Oddalają się z trzepotem przemieszczanej wody.
Druga grupa, z mniej określonym zadaniem, zmierza w drugą stronę, i w dół.
Płyną powoli, ku miażdżącym głębinom.