Литмир - Электронная Библиотека

– Ty przeklęta przez bogów świnio! – krzyczał kapitan Myzovic oburzonym i przesyconym strachem głosem. – Ty miłujący demony draniu!

Nie zwracając na niego uwagi, odziany na szaro mężczyzna powoli wszedł w pole widzenia Bellis. Nie był wysoki. Kroczył z wystudiowanym dostojeństwem, tak poruszając swoim muskularnym ciałem, jakby należało do znacznie szczuplejszego człowieka. Miał na sobie skórzaną zbroję, ciemnoszary rynsztunek wyposażony w dziesiątki kieszeni, pasków i kabur. I poznaczony strugami krwi. Bellis nie widziała twarzy mężczyzny.

Podszedł do leżącego na pokładzie człowieka, trzymając w ręku miecz, z którego ściekała gęsta krew.

– Poddaj się – powiedział cicho do przeciwnika, który spojrzał na niego ze zgrozą, chlipnął i zaczął idiotycznie macać wokół siebie za nożem. Odziany na szaro mężczyzna wykonał taneczny piruet na ugiętych nogach i z wyskoku potraktował biedaka podeszwą buta w głowę. Krwawiący marynarz legł jak długi, nieprzytomny albo martwy. Po wylądowaniu szary rycerz natychmiast znieruchomiał, jakby w ogóle nie wykonał żadnego manewru. – Poddajcie się! – krzyknął bardzo głośno i załoga „Terpsychorii” do reszty straciła ducha walki. Wiedzieli, że nie mają szans. Ciała leżały pokotem, a konający wrzeszczeli o pomoc. Większość nieboszczyków miała na sobie granatowe stroje marynarki handlowej Nowego Crobuzon. Co chwila z okrętu podwodnego i opancerzonych holowników schodzili kolejni piraci. Otoczyli załogę „Terpsychorii”, opasali ich kordonem na pokładzie głównym. – Poddajcie się! – krzyknął ponownie szary korsarz z nieznajomym akcentem. – Rzućcie broń, a oszczędzimy was. Podnieście na nas rękę, a będziemy was zabijali, dopóki się nie opamiętacie.

– Bogowie, pieprzcie to i rozwalcie… – krzyknął kapitan Myzovic, ale dowódca piratów wszedł mu w słowo.

– Ilu swoich ludzi skaże pan na śmierć, panie kapitanie? – spytał aktorską emisją głosu. – Niech pan im rozkaże rzucić broń, żeby nie czuli się jak dezerterzy. Albo niech im pan rozkaże umierać. – Wyjął z kieszeni kawałek grubego filcu i zaczął wycierać brzeszczot miecza. – Decyzja należy do pana, kapitanie.

Myzovic i Cumbershum nachylili się ku sobie i po krótkiej wymianie zdań kapitan spojrzał na swoich osłupiałych, przerażonych ludzi i wyrzucił ramiona do góry.

– Rzućcie broń! – krzyknął. Dopiero po chwili muszkiety, pistolety i kordy z głuchym łoskotem uderzyły o pokład. – Mają zbyt dużą przewagę!

– Proszę nie ruszać się z miejsca, panie kapitanie! – polecił szary korsarz. – Ja przyjdę do pana.

Powiedział coś szybko w języku salt do piratów, którzy stali koło niego przed oknem spiżarki. Bellis wyłowiła słowo „pasażerowie” i adrenalina napłynęła jej do głowy.

Skulona bez ruchu słuchała wrzasków pasażerów wywlekanych przez piratów na pokład.

Usłyszała głos Johannesa Tearflya, łzawe zawodzenia siostry Meriope, wystraszoną pompatyczność doktora Mollificatta. Rozległ się huk wystrzału, a potem okrzyk przerażenia.

Spędzani na główny pokład pasażerowie lamentowali nad swoim losem.

Piraci gruntownie podeszli do swojego zadania. Bellis słyszała trzaskanie drzwi przeszukiwanych kajut. Podjęła desperacką próbę zaklinowania drzwi, ale mężczyzna na korytarzu bez trudu otworzył je ramieniem. Na widok srogiego, zbryzganego krwią pirata, na widok jego maczety Bellis odechciało się stawiania oporu. Rzuciła na podłogę butelkę, w którą się uzbroiła, i pozwoliła wywlec się ze spiżarni.

Rannych i nieszczęśliwych członków załogi, w liczbie prawie stu, ustawiono w szyku na jednym końcu pokładu. Poległych wyrzucono za burtę. Pasażerów spędzono razem trochę dalej. Niektórzy, a wśród nich Johannes, mieli rozkrwawione nosy i byli posiniaczeni.

Pośród ciżby pasażerów, w niczym się nie wyróżniającym, brązowym stroju, z równie przybitą i znękaną miną jak inni, stał Silas Fennec. – Spuścił głowę, uciekając przed ukradkowymi spojrzeniami Bellis.

Na środku pokładu stał śmierdzący fracht „Terpsychorii”: dziesiątki prze-tworzonych, których wprowadzono na górę. Byli zupełnie zdezorientowani i odwykłymi od światła dziennego oczami patrzyli na piratów nic nie rozumiejącym wzrokiem.

Zachwyceni intruzi śmigali po takielunku i zamiatali za burtę pozostałości po bitwie. Otoczyli śródokręcie i wycelowali w jeńców strzelby i łuki.

Wprowadzenie na górę wszystkich zastrachanych, osłupiałych prze-tworzonych zajęło sporo czasu. Przy przeszukiwaniu cuchnących ładowni znaleziono kilka zwłok. Spuszczono je do morza, gdzie metalowe kończyny i akcesoria szybko pociągnęły je w ciemną toń.

Ogromny okręt podwodny nadal kolebał się po królewsku na wodzie niedaleko „Terpsychorii”. Rozkołys obu spiętych ze sobą linami jednostek był zsynchronizowany.

Mężczyzna w szarym stroju, przywódca piratów, pomału obrócił się ku jeńcom. Bellis po raz pierwszy zobaczyła jego twarz.

Miał niecałe czterdzieści lat, jak oceniała, krótko obcięte, szpakowate włosy i grubo ciosane rysy. Głęboko osadzone oczy były melancholijne, usta naprężone i smutne.

Bellis stała obok Johannesa, blisko milczących oficerów. Korsarz w skórzanym pancerzu podszedł do kapitana. Mijając pasażerów, przez dwa albo trzy kroki patrzył na Johannesa.

– A więc „Terpsychoria” jest wasza – powiedział kapitan Myzovic na tyle głośno, że wiele osób go usłyszało. – Zgaduję, że chcecie okupu. Powiem panu, że niezależnie od tego, jaką siłę pan reprezentuje, popełniła ona poważny błąd. Nowe Crobuzon nie puści tego płazem.

Dowódca piratów ani drgnął.

– Nie, panie kapitanie – odparł. Teraz, kiedy nie musiał przekrzykiwać bitewnej wrzawy, jego głos był delikatny, niemal kobiecy. Podobnie jak twarz, która zdawała się naznaczona jakąś tragedią. – Nie chcemy okupu. Siła, którą reprezentuję, ma gdzieś Nowe Crobuzon, panie kapitanie. – Spojrzał Myzovicowi prosto w oczy, aby powoli i z powagą pokręcić głową. Bez patrzenia wyciągnął rękę za siebie i jeden z jego ludzi podał mu duży pistolet skałkowy. Korsarz fachowo zmrużył oczy i sprawdził panewkę. – Pańscy ludzie są dzielni, ale nie są żołnierzami – powiedział, unosząc broń. – Będzie pan patrzył w inną stronę, panie kapitanie?

Dopiero po paru sekundach ciszy Bellis poczuła szarpnięcie żołądka i nogi się pod nią ugięły, kiedy dotarł do niej sens słów pirata.

Kapitana i innych olśnienie to naszło w tej samej chwili. Rozległy się stłumione okrzyki, a Myzovic otworzył szerzej oczy. Gniew i zgroza toczyły ze sobą paskudną walkę wśród rysów jego twarzy. Usta wykrzywiły się, otworzyły i zamknęły.

– Nie, nie będę patrzył w inną stronę! – krzyknął wreszcie. Bellis zaparło dech, kiedy usłyszała ten przesycony histerią i szokiem głos – Ani mi się śni, idź pan do diabła i pierdolę pana. Jest pan pierdolonym tchórzem, zasranym gnojem…

Szary korsarz skinął głową.

– Jak pan sobie życzy – powiedział.

Podniósł pistolet i strzelił kapitanowi Myzovicowi w oko.

Rozległo się krótkie trzaśniecie, trysnęła krew, kapitan szarpnął się spazmatycznie do tyłu, jego zmasakrowana twarz wyglądała groteskowo i głupio.

Kiedy uderzył o deski pokładu, buchnął chór wrzasków i sapnięć niedowierzania. Johannes zachwiał się, emitując gardłowe dźwięki. Bellis dostała torsji i przełknęła ślinę. Jej oddech znacznie przyspieszył, kiedy wpatrywała się w trupa podrygującego w kałuży posoki. Schyliła się z obawy, że zwymiotuje.

Gdzieś za jej plecami siostra Meriope zająkliwym głosem zaczęła odmawiać lament do Dariocha.

Morderca oddał pistolet i otrzymał nowy, świeżo podsypany prochem i naładowany. Ponownie odwrócił się w stronę oficerów.

– O Jabberze – westchnął Cumbershum drżącym głosem. Oderwał wzrok od ciała kapitana, aby przenieść go na pirata. – O Jabberze kochany – wyskomlił i zamknął oczy.

Szary korsarz strzelił mu w skroń.

– Bogowie! – krzyknął ktoś histerycznie.

Oficerowie wrzeszczeli, rozglądali się panicznie wokół siebie, próbowali się cofnąć. Grzmot tych dwóch wystrzałów zdawał się krążyć nad pokładem niby dźwiękowe upiory.

Ludzie krzyczeli. Niektórzy oficerowie padli błagalnie na kolana. Bellis nie mogła złapać oddechu.

Szary rycerz szybko pokonał drabinkę prowadzącą na przedni kasztel i krzyknął przez złożone w tubę dłonie:

– Zabijanie skończone! – Zaczekał, aż okrzyki zgrozy ucichną.

– Zabijanie skończone – powtórzył. – Tyle nam wystarczy. Słyszycie? Już koniec. – Rozłożył ramiona, bo znowu wszczął się harmider, tym razem osłupienia i nieufnej ulgi. – Posłuchajcie mnie! – krzyknął. – Mam wam coś do oznajmienia. Wy, granatowi, członkowie marynarki handlowej Nowego Crobuzon. Wasze dni w marynarce dobiegły kresu. Wy, porucznicy i podporucznicy, musicie na nowo przemyśleć swoją sytuację życiową. Tam, gdzie się wybieramy, nie ma miejsca dla ludzi, którzy oddają cześć patentom oficerskim wydawanym przez Nowe Crobuzon. – Z desperacką, pełną strachu ukradkowością Bellis rzuciła okiem na Fenneca, który z wściekłym wytężeniem wpatrywał się w swoje splecione razem dłonie. – Wy… – podjął dowódca piratów, pokazując na mężczyzn i kobiety z ładowni.

– Nie jesteście już prze-tworzonymi, nie jesteście już niewolnikami. Wy… – Spojrzał na pasażerów. – Wasze plany na nowe życie muszą ulec zmianie. – Omiótł wzrokiem ogłupiałych jeńców. Powolne kanaliki krwi dopływały ku nim od zwłok kapitana i pierwszego oficera.

– Popłyniecie ze mną – powiedział ciszej, ale dostatecznie głośno, żeby wszyscy usłyszeli. – Do nowego miasta.

16
{"b":"94843","o":1}