Interludium IV. GDZIE INDZIEJ
Naprzód, dalej, naprzód.
Woda jest jak pot i naszym wielorybom to się nie podoba.
Ale to nic.
Na południe.
Szlak został wytyczony.
Na umiarkowane, a potem na ciepłe morza.
Kamienny krajobraz podmorski był tutaj niezwykle dramatyczny: poszarpane szczeliny w skorupie świata. Atole i rafy koralowe wykwitały z głębokiej wody kalejdoskopem żywych barw. Woda była użyźniana przez gnijące liście palm, lotosy i zwłoki unikatowych stworzeń: ziemnowodnych istot pływających w błocie, ryb oddychających powietrzem, wodnych nietoperzy.
Na każdej z wysp roiło się od nisz ekologicznych i każdą z nich zasiedlało jakieś dziwne zwierzę. A czasami dwa lub więcej gatunków, walczących między sobą o hegemonię.
Myśliwi wyprawiali się na płycizny, do słonych lagun i jaskiń. To, co tam znaleźli, zjadali.
Wieloryby jęczały, zawodziły i błagały o powrót do zimnych wód. Ich panowie ignorowali je lub karali, przypominając im, czego tutaj szukają.
Myśliwi zwrócili uwagę na temperaturę wody, nową charakterystykę światła i krystaliczne barwy otaczających ich ryb, ale nie narzekali. Byłoby nie do pomyślenia, żeby się tym przejmowali w sytuacji, gdy zwierzyna wciąż hasa swobodnie.
„Na południe”, rozkazali. Nawet kiedy wieloryby zaczęły jeden po drugim zdychać, bo ich organizmy padały ofiarą nieznanych im ciepłowodnych wirusów, zszarzała skóra gniła i odpadała, a gigantyczne cielska wzdymały się od gazu, wyskakiwały cuchnące i zaropiałe na powierzchnię, gdzie były rozszarpywane przez padlinożerne ptaki, po czym kości i resztki mięsa spadały w ciemną toń, nawet wówczas ich panowie nie wahali się.
„Na południe”, mówili i podążali szlakiem wiodącym na morza tropikalne.