Teraz, w tym najgłębszym rynsztoku nocy, gdzie chwile leżą bez ruchu jak przestraszone stworzenia, a my, którzy nie śpimy, jesteśmy uwolnieni z kajdan czasu, idę pospacerować.
Moje miasto porusza się. Jego obrys ciągle ulega zmianie.
Iglice zbiegają się i rozchodzą, liny napinają się jak mięśnie i biorą na siebie naprężenia, kiedy panorama Armady łamie się, goi, znowu łamie.
Dzikie zwierzęta żyjące w cieniach duszą w sobie skamlenie, wciągają w nozdrza mój martwy zapach i idą dalej - na czterech łapach, na dwóch – chyże i wystraszone przez nieregularnie ząbkowany nautyczny krajobraz, wzdłuż rowów z cegły i drewna na przebudowanych pokładach. Trupy statków włączone w tkankę miejską. Baksztagi, kokpity, drągi przeciwpoślizgowe, żurawiki i kotbelki zamknięte pośród zaprawionej solą wieków architektury.
Za każdym murem marynistycznych cząstek kryje się mumia, ofiara, jak zamordowany służący, którego zakopano w fundamentach świątyni. To miasto duchów. Każda dzielnica jest nawiedzana. Żyjemy jak cmentarne robaki na naszych martwych statkach.
Zwiędłe kwiaty i zielska rwą się ku skąpemu światłu latarń pożytki w ścianach, przez wyżłobienia w betonie i drewnie. Życie jest uparte, o czym my, którzy umarliśmy, dobrze wiemy.
Smugi kurzu, okrawków kości i cegły, obok poszarpanych ran po chirurgii bombowej: węgiel i gruzy, wysypiskowa interpunkcja nudnego miejskiego monologu. Farba, wiek, wszelkie śmieci miejskiego przypadku odciskają swoje piętno na krępych wieżowcach - na przednich pokładach – i czynszówkach – w cieniu bukszprytów. Doniczki i koła jak wyblakłe tatuaże, celowe zeszpecenia. Niezliczone znaki, rzeźby przypadkowe i świadomie stworzone; szarzyzna upstrzona znamionami życia i preferencji, ozdobne daszki, wstążki na pogrążonej we śnie trzodzie.
Wszelkie szkło jest pęknięte i porysowane - misternie żłobione przez cienie. Rozświetlone okna są obwiedzione falbankami ciemności ascetyczne i zimno błyszczące.
Ćmy i nocne ptaki, stworzenia ożywające w świetle księżyca, podźwiękują z cicha. Nieliczne odgłosy kroków rozpierzchają się, szybko tracąc swoją postać. Można by pomyśleć, że miasto spowija mgła, chociaż tak nie jest. My, którzy chodzimy dzisiaj po mieście, wyskakujemy znikąd i szybko tam wracamy.
Mijamy fabryki, sale rewiowe, kościoły; pokonujemy pomosty, które grzechoczą jak kości. Armada jedzie na falach niema i niezatapialna jak nakrapiane rdzą zwłoki.
Przez deszczułki nadbudówki widać morze. Spoglądam na siebie - okrytego cieniem i niewyraźnego, ale dzięki temu przeze mnie na czarną wodę. Patrzę w ciemności tak głębokie, nawet mimo rozbłyskujących tu i ówdzie chymicznych światełek podobnych do robaczków świętojańskich, jakby usiłowały coś mi zakomunikować w nieznanym mi języku. Mają swoją własną gramatykę. Kieruję niewidzący wzrok na hodowlane ryby krążące autystycznie w klatkach, na łudziłby, na pokreskowane atramentem mroku kile, rury i szczeliny, na wolne przestrzenie, na łańcuchy obrosłe skorupiakami i śliskie od alg, na wielki, niewidoczny kształt, który nas ciągnie, idiotycznie i niepotrzebnie.
Historia zewsząd na mnie napiera, bezkształtna i dokuczliwa, ale wcisnę ten koszmar w ramy sensu.
Daje się wyczuć jakiś rytm, wysnuty z tajnej kryjówki, udziela tej nocy kształtu, znowu podaje jej tempo i zegary, które wstrzymały oddech, wypuszczają powietrze.
Zmierzam po dachach na swój księżycowy statek. Po kamiennych dachówkach, gontach i mieszańcach tych dwóch gatunków, przez niski, naturalnie oświetlony las kanałów dymowych, iglic, wież wodnych, przez swoje dzielnice. Nie rządzę tutaj, nie pobieram podatku posocznego, minął dzień od ostatniego posiłku i bez trudu mógłbym ześliznąć się po tej rynnie jak te wapienne krople, które przyprawiły jej brodę. Nie trzeba wielkiego wysiłku, żeby znaleźć napełnionego krwią nocnego spacerowicza i wyssać go do cna, ale te dni minęły, jestem teraz urzędnikiem, a nie drapieżcą i zdecydowanie bardziej mi to odpowiada.
Do świtu zostało mnóstwo czasu, ale jakiś etap dobiegł końca. Zmierzamy w stronę poranka. Mój czas minął.
Jestem na trawlerach, statkach mieszkalnych, niepewnym krokiem sunę przez Alozowice z ich wiejskimi chatami i zakładami przemysłowymi. Dalej, na mój korpulentny statek. Pragnieniowice, gdzie pokancerowane ulice są cichsze i przykryte dywanem kurzu.
Skąd bierze się kurz? Jest nawiewany godzina po godzinie przez neurotyczny morski wiatr?
W niektórych światełkach - które są marzeniami sennymi, ale w żadnym stopniu nie tracą przez to swojego realnego charakteru – widzę kurz gęsty jak śnieg, a moją trasę do domu zatykają pajęczyny. Tonę w kurzu i krztuszę się nim, dławią mnie wysuszone spaliny czasu.
Coś drgnęło, a ja to wyczuwam. Znam wszystkie rytmy miasta. Pojawiło się coś nowego.
Na księżycowobiałych pokładach „Uroca” są ślady. Jakaś nieznana mi ręka trzymała się tych want.
Rozglądam się za przybyszem.
Spójrzmy.
Coś ty za jeden?
Na korytarzach prowadzących do mojej kajuty zostawiłeś trop. Parę kropel słonej wody. Smugi czegoś śluzowatego. Porysowany lakier i żelazo. Coś ty za jeden?
Ty się przede mną nie chowasz. Ty witasz mnie w domu.
A, rozumiem, na moim progu zostawiłeś dla mnie krew.
Poprószyłeś nią deskę jak cukrem.
Słyszę cię za moimi drzwiami.
W moim pokoju pachnie jak w ujściu rzeki. Rzecznym koagulatem i krwią trzewną ryb. Przyzywasz mnie grzechotaniem kości, obca istoto. Nie otworzyłem żadnych śluz, żeby pozwolić księżycowi oświetlić moją komnatę sypialną, ale światło jest dla żywych. Oczy, które na ciebie patrzą, są oczami wampira.
Witam, witam.
Roztroiłeś się, tworząc makabryczne tableau: wyciągnięty na moim łóżku koło okna i teraz przy mnie, zamykasz za mną drzwi, z szacunkiem wprowadzasz mnie do mojego domu.
Co ja tu widzę?
Widzę, że migoczesz przede mną, wielkie ogony salamandry leżą poukładane w warstwy na podłodze, opływowe czaszki przypominają chauliodusy, zęby sterczą jak garście gwoździ, oczy czarne i wielkie niby wiadra smoły, mokra skóra naciągnięta na umięśnioną kość jak żywica na sękate drewno. Widzę cię w moim pokoju.
Spoczywasz na mojej pościeli niby modelka pozująca do aktu malarskiego, na twojej rybiej twarzy gości pozbawiony podtekstów szeroki uśmiech, na szyi zawiesiłeś zaklęcia i kości, przyzywasz mnie uprzejmie do siebie, czyjąż to twarz trzymasz w dłoni?
Czyjąż to głowę uciąłeś, żeby przynieść mi krew? Co to była za kobieta? Strażniczka, która na ciebie trafiła? A może zginęła podczas wojny z Nowym Crobuzon, utonęła lub została rozerwana pociskiem, a ty ciachnąłeś ją w szyję, żeby zdobyć to odkształcone trofeum? Cięcie jest wystrzępione, krwawe i włókniste.
Płowowłosa kobieta wpatruje się we mnie z twojej dłoni.
Co ty robisz?
Upuszczasz martwą głowę i podnosisz się jak jakaś nieznana mi istota.
– Seigneur Brucolac – mówisz głosem zimniejszym od mojego. – Musimy porozmawiać.
Nie mam nic przeciwko temu. Porozmawiam z tobą. Wiem, kim jesteś. Myślę, że spodziewałem się ciebie.
Godziny staczają się ku porankowi, a my - och, jakież wykrywamy spiski i tajemnice!
Przybyłeś za późno. Rzeczna istoto. Rzeczniaku. Przybyłeś za późno z Morza Zimnego Pazura, szukając w tych słonych prądach tego, co ci odebrano. Nic z tego, co mówisz do mnie tą poruszającą się spastycznie, zachlapaną krwią szczęką, nie jest dla mnie jasne. Jak przystało na rzeczną istotę, szarpanymi ruchami przybliżasz się do sensu swojej wypowiedzi i rozgrzebujesz szlam namuliskowych słów, które przesłaniają twoje intencje. Ja jednak miałem do czynienia z jasnowidzami, poetami i Tkaczami, toteż wiem, w którą stronę zmierzają twoje insynuacje.
Polowałeś na prądach morskich. Przywierałeś pasożytniczo do boków naszych napastników, a potem oderwałeś się pośród bitewnej nędzy, aby kolekcjonować ciała trupów i konających.
A potem – jak mam to rozumieć? Ukryłeś się i wykorzystywałeś ich. Niektórych oszczędziłeś, karmiłeś ich powietrzem i przesłuchiwałeś ich. Przesłuchiwałeś ich po śmierci, dobrze zrozumiałem? Uczyłeś się od nich - struchleli ze zgrozy na przedmieściach śmierci wszystko ci wygadali, nieruchomi w wodzie, uwięzieni pod swoimi domami.
Jesteś tu zaledwie od kilku dni, ale jak najwytrawniejszy szpieg wiesz już o tym mieście wszystko.
I dlatego - taki jest sens twoich słów? – przyszedłeś do mnie.
Ktoś zabrał ci coś z twoich wież na drugim końcu świata, coś cennego i jedynego w swoim rodzaju, i ty chcesz to odzyskać. Sprawca uciekał przed tobą, przemierzając setki kilometrów, przemierzając całe kontynenty, aż trafił tutaj, do mojego miasta. Wytropienie go zajęło ci bardzo wiele czasu, ale ten człowiek był skończonym durniem, jeśli sądził, że mu odpuścisz.
Wyśledziłeś go. Znalazłeś jego dom.
Ale na wyższych piętrach było jakieś zamieszanie, kiedy ty tak leżałeś, czekałeś, przygotowywałeś się i zadawałeś pytania każdemu, kogo udało ci się porwać z pokładów Armady. I chociaż zapewne jesteś przebiegły, drapieżny i nieustraszony, nad tobą jest ich zbyt wielu, nie ma szans, żebyś rozgromił całe miasto. Po wyjściu z wody jesteś bezukryty i z myśliwego stajesz się zwierzyną.
Nie możesz znaleźć obiektu swojej pogoni. Ten człowiek zniknął. Nie odda ci dobrowolnie tego, po co przybyłeś, trzeba go zmusić. Gdybyś poprosił o pomoc włodarzy miasta, a oni nie stanęliby po twojej stronie, to zgrałbyś wszystkie swoje atuty i nie mógłbyś się bronić, jeśli zwróciliby się przeciwko tobie. Nie jest was aż tak wielu. Nie możesz wypowiedzieć nam wojny. Nie możesz szukać tego, kto ci uciekł.