Литмир - Электронная Библиотека

– Ejże tam! – ryknął przez tubę na awiatora. Głos niósł bardzo dobrze. Wydawało się, że nawet morze przycichło. – Tutaj kapitan Myzovic z „Terpsychorii”, parowca pływającego pod banderą marynarki handlowej Nowego Crobuzon. Rozkazuję panu, aby pan wylądował i wylegitymował się. W przeciwnym razie uznam pańskie działania za akt agresji. Mam pan minutę na rozpoczęcie lądowania, a potem będziemy się bronili.

– Na Jabbera – szepnął Johannes. – Widziała pani kiedyś coś takiego? Ten człowiek jest o wiele za daleko, żeby przyleciał znad stałego lądu. To na pewno zwiadowca z jakiegoś statku ukrytego za horyzontem.

Mężczyzna nadal krążył nad nimi i przez kilka sekund słychać było tylko buczenie jego silnika.

– Piraci? – szepnęła w końcu Bellis.

– Niewykluczone. – Johannes wzruszył ramionami. – Ale korsarze nie porwaliby się na tak duży i tak dobrze uzbrojony statek jak nasz. Atakują mniejsze statki handlowe z drewnianymi kadłubami. A jeśli to najemnicy z Figh Vadiso czy skąd tam, to siły ogniowej może by im nawet starczyło, ale byliby szaleńcami, gdyby narażali się na wojnę z Nowym Crobuzon. To nie są czasy Wojen Pirackich, na Jabbera!

– Dobra, to jest moje ostatnie ostrzeżenie! – krzyknął kapitan. Czterech muszkieterów ustawiło się przy relingu i wzięło na cel podniebnego gościa.

Odgłos jego silnika natychmiast uległ zmianie. Mężczyzna szarpnął całym ciałem i zaczął się nieskładnie oddalać od statku. Ognia! – krzyknął kapitan.

Muszkiety wypaliły, ale mężczyzna pomknął ukośnie do góry poza ich zasięg. Długo się zmniejszał, pomału znikając w oddali. W kierunku obranym przez aeronautę nic nie było widać.

– Do swojego statku ma co najmniej trzydzieści kilometrów – powiedział Johannes. – Będzie leciał godzinę albo i dłużej.

Kapitan wrzeszczał na załogę, grupował marynarzy w jednostki bojowe, uzbrajał ich i rozlokowywał przy burcie.

Cumbershum potruchtał do zebranych na pokładzie rufówki pasażerów z poleceniem, żeby udali się do swoich kajut lub do mesy. Przemawiał lapidarnym tonem.

– „Terpsychoria” z łatwością stawi czoło każdemu piratowi i ten zwiadowca bez problemu to sobie uzmysłowił, ale dopóki nie znajdziemy się za archipelagiem Fins, kapitan domaga się, aby nie przeszkadzali państwo załodze. Bardzo państwa proszę.

Bellis długo siedziała z listem w kieszeni. Paliła, piła wodę i herbatę w mesie, gdzie zajęta była połowa miejsc. Z początku atmosfera była napięta, ale po godzinie strach trochę się rozwiał. Zaczęła czytać.

Potem rozległy się stłumione okrzyki i tupot biegnących stóp. Bellis rozlała fusy i razem z innymi pasażerami rzuciła się do okna.

Mknęła ku nim garstka ciemnych kształtów.

Krępe, opancerzone stateczki zwiadowcze.

– Obłąkańcy! – syknął doktor Mollificatt. – Ileż ich jest, pięć? Nie mogą nas zaatakować!

Na pokładzie „Terpsychorii” rozległ się potężny huk i morze przed pierwszą łodzią eksplodowało ogromnym słupem pary i wody.

– To był strzał ostrzegawczy – powiedział ktoś. – Ale oni nie zawracają.

Małe jednostki parły dalej przez burzę piany, gnając samobójczo ku wielkiemu, żelaznemu statkowi. Na górze znowu było dużo biegania i wykrzykiwania komend.

– To będzie nieapetyczna scena – skrzywił się doktor Mollificatt.

W tej samej chwili „Terpsychoria” gwałtownie zboczyła z kursu do wtóru zgrzytu metalu o metal.

***

Tanner Sack padł ciężko na sąsiada. Buchnął jeden wielki okrzyk strachu Kiedy prze-tworzeni zwalali się na siebie, pękały strupy i zakażone ciało. Wrzaski bólu rozdarły stęchłe powietrze.

Zamknięci w ciemnościach więźniowie poczuli, że statek nagle został wyrwany z korzeniami z morza.

– Co się dzieje? – krzyczeli w stronę klap. – Co jest grane?

– Pomocy!

Potykając się, kopniakami i pazurami torowali sobie drogę ku kratom, miażdżąc się nawzajem o żelazne pręty. Panika robiła się coraz bardziej wrzaskliwa.

Tanner Sack krzyczał razem ze współwięźniami.

Nikt do nich nie przyszedł.

Statek zatoczył się jak po ciosie pięścią. Bellis stwierdziła, że rzuciło nią o okno. Pasażerowie rozpierzchali się, krzyczeli, wrzeszczeli, dźwigali się na nogi z trwogą w oczach, roztrącali na boki porozrzucane krzesła i stołki.

– Na Jabbera, cóż to było? – krzyknął Johannes. W pobliżu ktoś się modlił.

Bellis wraz z innymi wygramoliła się na pokład. Opancerzone stateczki nadal pruły ku „Terpsychorii” od bakburty, ale za sterburtą, gdzie nikt nie patrzył, nagle tuż koło statku wyskoczył ogromny, czarny okręt podwodny.

Miał ponad trzydzieści metrów długości, był najeżony rurami i wyposażony w segmentowane, metalowe płetwy. Ze szwów między płachtami blachy i spod uszczelek bulajów wciąż spływała morska woda.

Bellis wpatrywała się w to grozę budzące zjawisko. Marynarze i oficerowie przekrzykiwali się bezładnie, biegali od burty do burty, próbowali się przegrupować.

Dwa włazy w dachu okrętu podwodnego zaczęły się podnosić.

– Ej, wy! – krzyknął Cumbershum na pasażerów. – Natychmiast do środka!

Bellis cofnęła się na korytarz.

„Jabberze, dopomóż, och, drodzy bogowie, och, szlag i cholera” – myślała chaotycznym strumieniem. Rozglądała się panicznie dokoła i słyszała, jak pasażerowie ganiają bez sensu z miejsca w miejsce.

A potem przypomniała sobie o spiżarni, z której widać było pokład.

***

Z zewnątrz, zza cienkiej ściany, dolatywały do niej okrzyki i huk wystrzałów. Gorączkowo uprzątnęła z półki rzeczy zasłaniające okno i przysunęła oczy do brudnej szyby.

Kłęby dymu przebarwiły powietrze. Mężczyźni biegali w panice na wszystkie strony. Trochę dalej grupki ludzi toczyły bezładną i niemiłą dla oka bitwę.

Wśród agresorów byli głównie ludzie i kaktusy plus kilka groźnie wyglądających kobiet i trochę prze-tworzonych. Przywdziali ostentacyjnie cudaczne stroje: długie kolorowe płaszcze i pantalony, buty z długimi cholewami i wybijane ćwiekami pasy. Od piratów z pantomimy i starych rycin różnił ich stan czystości i wiek strojów, wyraz zastygłej determinacji na twarzach i organizacyjna sprawność abordażu.

Bellis widziała wszystko w aż bolesnych szczegółach. Odbierała walkę jak serię obrazów, heliotypów wyświetlanych jeden po drugim w ciemnościach. Dźwięk – trzeszczący hałas w tylnej części jej czaszki – sprawiał wrażenie niezwiązanego z tym, co widziała.

Zobaczyła, że kapitan i Cumbershum wydają rozkazy z przedniego kasztelu, strzelają z pistoletów i gorączkowo je ładują. Odziani na granatowo marynarze walczyli z niefachową desperacją. Podchorąży-kaktus odrzucił złamaną klingę i powalił jednego z korsarzy potężnym ciosem pięści, po czym ryknął z bólu, kiedy kamrat jego ofiary chlasnął go w ramię, z którego bryznęła żywica. Grupa przerażonych marynarzy zaatakowała piratów bagnetami, zawahała się i została wzięta w dwa ognie przez dwóch prze-tworzonych z wielkimi garłaczami. Młodzi marynarze padli z wrzaskiem na ziemię pośród deszczu poszarpanego ciała i odłamków.

Między masztami Bellis ujrzała trzy lub cztery wiszące postacie, podpięte do balonów jak pierwszy zwiadowca, latali nisko nad walczącymi i palili z flint.

Pokład zabarwił się posoką.

Wrzaski narastały. Bellis zaczęła dygotać. Zagryzła wargę. W scenie, którą miała przed oczyma, było coś nierzeczywistego. Przemoc była groteskowa i paskudna, ale w szeroko rozwartych oczach marynarzy Bellis widziała osłupienie, niemożność uwierzenia, że to dzieje się naprawdę.

Piraci byli uzbrojeni w ciężkie bułaty i krótkie pistolety. W pstrych strojach wyglądali jak uliczny motłoch, ale byli szybcy i zdyscyplinowani, walczyli jak wojsko.

– Psiakrew! – krzyknął kapitan Myzovic, po czym podniósł wzrok i wypalił. Jeden z wiszących baloniarzy szarpnął całym ciałem, głowa odskoczyła mu do tyłu i poleciał łuk krwi. Ręce zacisnęły się spastycznie na pasku, uwalniając balast, który kojarzył się z ciężkimi odchodami. Zwłoki szybkim ruchem wirowym pofrunęły ku chmurom. Kapitan gestykulował jak szaleniec. – Przegrupować szyki, do kurwy nędzy! Zdjąć tego drania na pokładzie rufówki!

Bellis przekręciła głowę, ale cel kapitana znajdował się poza polem jej widzenia. Słyszała jednak, jak osobnik ten wydaje lakoniczne rozkazy. Agresorzy zaprzestali walk jeden na jeden, aby sformować zwarte oddziały, wziąć na cel oficerów i spróbować się przebić przez linię marynarzy, którzy zastawiali im drogę na mostek.

– Poddajcie się! – krzyknął głos zlokalizowany w pobliżu jej okna. – Poddajcie się, a skończy się ta rzeź!

– Wyprawcie drania na tamten świat! – krzyknął kapitan do swojej załogi.

Pięciu czy sześciu marynarzy przebiegło koło okna Bellis z dobytymi szablami i pistoletami. Po chwili ciszy rozległ się łoskot i cichy trzask.

– Och, Jabberze…

Krzyk był histeryczny, ale nagle przerwał go odgłos torsji. Gejzer wrzasków wystrzelił pod niebo.

Dwaj spośród marynarzy zatoczyli się do tyłu, ponownie pojawiając się za oknem Bellis, która krzyknęła zmartwiała ze zgrozy. Padli na pokład w wielkich kałużach krwi i szybko oddali ducha. Ich ubrania i ciała były niewiarygodnie podziurawione, jakby dopadły ich setki wrogów. Trudno byłoby znaleźć na nich dziesięć centymetrów kwadratowych skóry bez głębokiej jamy, a z głów została miazga mięsa i kości.

Bellis wpatrywała się w ten widok jak urzeczona. Dygotała z rękami na ustach. Rany miały w sobie coś głęboko nienaturalnego. Ich status ontologiczny był nieokreślony, a ich substancjalność równie wątpliwa jak substancjalność mar sennych. Ale krew, która się pod nimi zebrała, była całkiem rzeczywista, a obaj mężczyźni naprawdę nie żyli.

Wstrząśnięty kapitan patrzył wytrzeszczonymi oczami. Bellis słyszała tysiące nakładających się na siebie szeptów powietrza. Rozległy się dwa bełkotliwe okrzyki i mokre tąpnięcia padających ciał.

Przed oknem Bellis przebiegł ostatni z marynarzy, wycofywał się, wrzeszcząc w przerażeniu. Rzucona rusznica skałkowa trzasnęła go solidnie w tył głowy. Nieborak padł na kolana.

15
{"b":"94843","o":1}